Z daleka już słyszałem jazgot. Pałąkowa wpadła do mojej chałupy jakby ją gąsior gonił. Wywaliła kankę z mlekiem, strąciła makatkę z napisem „Kiedy ja gotuję, nikt nie wymiotuje” i wykopyrtła się, zbyt zamaszyście próbując usiąść na krześle. Bo ona, rozumiecie, letko niedogarnięta bywa. Wstając i masując już-wy-wiecie-co, zaczęła zawodzić. „Olaboga, na co to dla mnie przyszło! Antychrysty atakujo!”. Natentychmiast nalałem dla niej słuszną szklaneczkę śliwowincji, dobawiłem drugą, bo z pierwszej połowę wylała — taka roztrzęsiona była — i zacząłem wypytywać, o co rozchodzi się.
— Ojojoj, zgroza i degrengolandia! — zawodziła. — Imaginuj sobie, sąsiedzie, wracała ja akuratnie z gieesu, bo flaki na pasztetową dla mnie wyszli i dokupić było mus, boć na wesele Bardaszaka Leona gotowa musi być... a, no tak, już do rzeczy idę, no to wracała ja z gieesu, kiedy patrze, widze, Wicia mój biegnie i ręcami macha. Myślę, jak nic, stary palucha urznął, bo mięso na salceson kroić miał, a do kuchni on nienadający się, że już moja Lucynka, co dla niej czwarty rok dopiero idzie, w ręcach obrotna więcej. O, dobra śliwowincja, polejże jeszcze na spokojność, Antoni. Uuch, niekiepska. Ale on, Wicia znaczy się, bo stary przecie w chałupie siedział, dziecków doglądał, podbiega do mnie i gada, że Jadwinia (siostrzanica z Łolmontów) przyjechała do nas, ale że... o, na co dla mnie przyszło, na stare lata pohańbienie! Antychryst za nią łazi!
— Jakże to, Halino, antychryst? Diabeł sam?
— Toż ja jego nie widziała, ale że nieczysta dusza, to pewne, bo Wicia mówi: mama, Jadwinia z czarniawym. A one wszystkie poganiny. Słyszałeś może, co stara Buraczycha opowiadała, jak jeden taki kocmołuch za krwią chrześcijańską po naszym powiecie jeździł czarną nyską. A, prawda, to kominiarz był. Ale na czarno nosił się, a w kościele jego nie widział nikt, aha! To chyba raczej nie ministrant, co nie?
— Sąsiadko, gadajcież prędzej, co z nim? — niecierpliwiłem się, bo z gąsiorka ubywało w zastraszającym tempie.
— A żeby ja wiedziała! Jak ja tylko to usłyszała, zaraz dla Wici pod krzak czeremchy wleźć kazała, suchą trawą zakryła ażeby choć on, aniołek najsłodszy, potępienia uniknął, i w ostatnie nogi do ciebie, Antoni, po pomoc przybiegła, alarm na wiosce podnosząc. Ratujcie, kto w Boga wierzy, luudziii! Auć!
Wygrzebała się spod firanki i skierowała we właściwą stronę, a ja zakryłem uszy rękami i, odczekawszy aż wyleci z chałupy podskakując jak owieczka, nazułem gumiaki, z sionki zgarnąłem widły bez jednego zęba, zdjąłem okulary do spawania i pognałem. Przy furtce dołączył do nas kościelny Koszelewski, a z daleka widzieliśmy jak od strony uroczyska przez oziminę kłusuje Radziulis Czesław.
Naradziliśmy się prędko. Pałąkowej kazaliśmy od tyłu z rosochatą gałęzią do chaty zakraść się aby odciąć dla intruza drogę gdyby rejterować się zechciał. Kościelny Koszelewski zatkał za beret gałęzie łoziny ażeby renesans uskutecznić, znaczy się niespostrzeżenie obfilować co i jak. Na jego znak Radziulis miał wlecieć przez otwarte okno i machać motyką w te i nazad, co umie on robić wybornie, ponieważ obejrzał wszystkie siedym części „Mściciela z nunczaku”. Ja zasadziłem się u odrzwi aby przypuścić frontowy atak widłami naprzód.
Kiedy tylko usłyszeliśmy gwizd kościelnego, zaatakowaliśmy we czteruch z werwą jak się patrzy. To znaczy prawie we czteruch, bo Pałąkowa wzięła zbyt szeroką gałąź i miotała się, nie mogąc dostać się do środka, Radziulis wprawdzie wgramolił się bez okno, ale wpadł prosto do balii z praniem i zapał z niego spłynął razem z barchanowymi gaciami gospodyni, a ja... ten, tego... pamiętajcie: najpierw drzwi odmyka się, a potem atakuje się widłami naprzód.
Kiedy my doszli do siebie, znakiem mówiąc kiedy dla mnie udało się widły z drzwi wyciągnąć a Pałąkowa ociosała gałąź, która potem okazała się anteną radiową, zastaliśmy w środku kościelnego i Radziulisa kucających ze śmiechu pośród jazgoczącej czeredki Pałąków.
— Gdzie antychryst, gadajcie! — rozdarła się moja sąsiadka, majtając resztkami anteny. — Gdzie ten czarny pohaniec?
— Ale jaki czarny pohaniec, mamo? — zdziwił się Wicia znad miski z zalewajką.
— No, ten, co za Jadwinią przylazł! Sam przecie mówiłeś, że z czarnym była. I co ty tu robisz, pod czeremchą siedzieć miałeś!
— Maamoo, nie z czarnym, tylko z Murzynem. O masz, Murzyn tu.
Czarny jamnik siedział przy nodze Jadwini. A może i stał, po jamniku trudno rozeznać.
Stary Pałąk wszedł do kuchni, popatrzył na naszą kompanię, może i zdziwił się, bo oczy dla niego letko zaokrągliły się. Zajrzał do kredensa. Wygrzebał gąsiorek śliwowincji i wyciągając szmatę, co za korek robiła, ze szczerym uśmiechem wyseplenił przez niekompletne uzębienie:
— A na co to takie widowisko?! Starczyło powiedzieć, że dla was pić się chce!
Wnet rozmaryn rozesłał się łanami, wzrastał należycie, a Jadwinia opowiadała takie wice, że kościelny się czerwienił i udawał, że gumiaka wiąże. Sołtys Szuwaśko usłyszał nasze chichrania i przyszedł z nie za małą butlą arcydzięgielówki, czego i wam życzę, słodkie kalinki malinki.