piątek, 24 grudnia 2010

Wigilijny odysej Szuwaśki, burchel na łbie i dalejże na pasterkę













Z Wigilią, rozumiecie, to było tak. Pałąkowa zasuwała akuratnie przez zaspy, co to ich służby wioskowe od dwóch tygodni uprzątnąć nie mogły, bo siedziały z rozdziawionymi gębami, takie zaskoczone opadem atmosferycznym były. Naginała jak mały traktorek, bo jeszcze do Wądziołków musiała zdążyć z zamówioną kutią, dzieci poprać, pranie nakarmić... czy tam odwrotnie, a i starego zagonić do golenia i comiesięcznej kąpieli przedświątecznej. Mruczała pod nosem, próbując ogarnąć rozgardiasz myślowy. „Śledzi narobione, pająki z powały zdmuchnięte, pierogi gotowe, gumiaki starego na pasterkę nasmalcowane, o masz, Szuwaśko okien nie umył, lebiega, i nie odsłonił nawet, czort”. W jednej chwili zatrzymała się aż zadzwoniło w plastykowych torebkach i zagapiła się na furtkę. Zamknięta. Ścieżka nie odśnieżona, ani nie wydeptana. Niedobrze.

Postawiła torebeczki przy furtce, odperła z trudem i podkasawszy spódnicę rozpoczęła przedzieranie przez śnieg do kolan.

— Olaboga, a co to, wyjechał gdzie, czy jaka chaliera? Ot, i do walonki dla mnie śniegu nabrało się. Widzi mi się, ścieżyna do kurnika wydeptana, znakiem nie wybył, a kurkom żołądki nie przyklejają się do grzęd. Czekajże, gdzieś tu o ło na jesieni on kopał doły na Baciuka i na kompost, żeby tylko ja w nich nie wlazła. Gdzie oni byli... Ajajaj! A o masz, to tu.

Wygramoliła się, wypluła z ust śnieg i obstukała gumofilce z zamarzniętego kompostu. Zapukała do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Zaczęła podskakiwać przy oknie ażeby wylukać, czy jest ktoś w środku, jednak tylko pizgła się głową w parapet. Ulepiła więc sporą gałkę i lekko rzuciła w okno żeby obudzić Szuwaśkę gdyby spał. Brzęk tłuczonego szkła poderwał do lotu kawki. W oknie pojawiła się wściekła gęba sołtysa, która momentalnie przybrała blady odcień.

— Oż psia jucha! — rozdarł się Szuwaśko. — A idź precz, siło diabelska!

— Sołtysie, a wyście co, karbidówki od Śliwiaka Zygmunta opili się, czy jak? — zawiszczała Pałąkowa. — Sąsiadów nie poznajecie?

— To ty, Halino? — wybąkał sołtys. — A cożeś taka w bieli cała, kochanieńka? Przegrała bitwę na śnieżki?

— A, bom w dół od kompostu wdepła i się obśnieżyłam z deczka. Czekaj, zaraziutko się obklepię.

— Nie obklepuj się nic, tylko właź do chałupy — powiedział szybko sołtys, albowiem przestraszył się o los płotu, kultywatora i beczki na deszczówkę kiedy wyobraził sobie jak się Pałąkowa samodzielnie odśnieża. Bo ona, wiecie, letko niedogarnięta ruchowo bywa.

Weszła do sionki, poczekała aż Szuwaśko zgarnie z niej śnieg i wywiezie taczką przed dom. No a w chałupie, imaginujcie sobie, sodomia i gomoria. W piecu ledwo ciepło, cerata na kuchennym stole pokryta kawałkami skórek od słoniny i plamami ze śliwowincji, pająki i skorki pod szafą w stanie wojny o smażonego kartofla. Gdzie nie spojrzysz, nieład. Niby że jak to u Szuwaśki, ale przecież Święta idą, czy nie tak, co?

— Bójże się Boga, Grzegorzu — załamała ręce Pałąkowa. — Kalendarza nie masz, a? Toż Wigilia dziś!

— Wigilia, sryria — burknął, klapnąwszy na zydelku i odwróciwszy wzrok w poszukiwaniu machorki.

— Ot, pomorek. Gadaj zaraz, co cię trapi, bo widzę, że nie na darmo ja tu do ciebie przykuśtykałam, ale że stany wyjątkowe mamy. Gdzie śwagier, co z familią zwalić się do ciebie miał? Tak się cieszyłeś, że on za kołnierz nie wylewa, to nie przebędziesz świąt o suchym pysku.

— A, i szkoda gadać, w dupach od dobrobytu poprzewracało się. Porzeczki dla niego latoś obrodzili. Nachapał się mamony jak szpak wiśni i umyślił zabrać rodzinę do Hawajów.

— Masz babo placek ze śliwkami posypany cyjankiem! Ale toć przecie mogłeś jechać i ty, wszak porzeczki i u ciebie niesłabowate byli, a i na kapuście wyszedłeś na swoje, że się tak delikatnie wypowiem.

— Toż gdzie rozum, w tych Hawajach to one nie wiadomo czy słoninę mają, a że winiucho czy inne myszami waniające barbeluchy piją, to nie widzę inaczej. Ani pojeść, ani popić nie idzie. Głodny wróciłbym.

— Jechał, nie jechał, wieczerzę wigilijną naszykować mus!

— Iii, jakiś taki słabowaty zrobiłem się. O patrzaj, cygareta nawet dla mnie skręcić się nie chce się.

— Stary ty, a durny, tyle ja dla ciebie powiem. No, nie uradzim nic. Wzuwaj gumiaki i idziemy.

— Oczadziała ty, Halina?! Do Hawajów w ten ziąb leźć dla mnie każesz?!

— Skaranie boskie. Do jakich Hawajów? Czym ty tam w tym piecu palisz, a? Do nas idziemy! Sam już nie naszykujesz nic, a u nas jak dla piętnastuch jedzenia będzie, to i dla szesnastego starczy. Nie po bożemu sąsiada w noc wigilijną samotnie zostawiać.

— Tego, ten, rozumiesz... no, u was głośnowato bywa...

— Dobrze gadasz, pobawisz się z dzieckami, a ja w spokoju strawę gotować będę.

— Ale z wszystkimi dwunaściorgiem? — w oczach sołtysa przygnębienie ustąpiło miejsca prawdziwej trwodze.

— Nie nie, sołtysiuniu, Amelkę, Wiktorka, Józefka i Witoldzika na mróz wystawim żeby dla ciebie ulżyć w cierpieniu — zaświergoliła słodko Pałąkowa.

— A, to tak to już lepiej... Czekajże, a nie dworujesz ty ze mnie aby?

— Milczeć!!! Onuce nakręcać, gumiaki wzuwać i paszoł w kibieni! — rozdarła się Pałąkowa, zamaszyście pokazując kierunek marszu, aż poleciał ze ściany obrazek z jeleniem.

Sołtys pomruczał, nałożył kościołową fufajkę, zabrał kawałek gazety i machorkę, i poczłapał za Pałąkową. Spod furtki wrócił po gąsiorek na wszelki wypadek, a po drodze w gieesie dokupił worek lizaków, chałwę i paluszki krabowe dla dzieciaków. Wziął jeszcze dwa metry czerwonego ortalionu, z którego ukręcił czapę. To znaczy miała to być czapa, choć wszystkim kojarzyła się bardziej z turbanem albo takim czerwonym burchlem, który warczy i czyha nocą na wracających z zabawy w remizie młodzianków.

Dalej było już jak się należy. Dzieci z wypiekami czekały na prezenty, na stole zagościły śledzie przyrządzone na kilka sposobów, szczupak faszerowany, karp w galarecie, ryba po grecku, smażony pstrąg, barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami. Do picia był podpiwek i kompot z suszu, a na deser Pałąkowa podała boską kutię i kisiel żurawinowy. Zaraz jak tylko skończyli biesiadować i sączyli kawę Inkę, Szuwaśko nałożył burch... czapę świętego Mikołaja, ale prędziutko ją zdjął, ponieważ dzieci wpadły w popłoch i skryły się na strychu, bo myślały, że to monster z planety Paradox przyszedł założyć im Czipsety Grozy, i Pałąkowa musiała im rumianku na spokojność zaparzyć.

Po komisyjnym spaleniu ortalionowego nieporozumienia przyszedł czas na prezenty. Następnie wpadliśmy my z tatulem i mamulą, przytruchtał Radziulis Czesław. Wasiaki, które przyszły podziękować za wyśmienitego szczupaka, przytargały polędwicę z dzika i pasztet na pierwszy dzień Świąt, natomiast Krzywickie, Wądołki i kościelny Koszelewski pojawili się z dobrym słowem i czym tam kto miał. Maciaszczyk doniósł trzy gąsiorki żurawinówki, co to, mówił, świeżutka jak cera Dawidziuk Wacławy po pilingu. Zrobiło się gwarno, gdyż cały czas ktoś dochodził. Ci, co nie mieścili się w chałupie, dostali stolik z rybą do sionki. I tylko Szuwaśko nieco się boczył, że dla niego nie dali pokosztować tej żurawinówki. Ale co zrobisz, u nas zwyczaj jest, że w Wigilię śliwowincji nie wącha się nawet. Udobruchali myśmy jego, że po pasterce dostanie stakana na dobry sen.

Ale ale, czekajcie, toż to już czas. W kościele dzwony tylko patrzeć jak zaczną bić, kościelny dawno pobiegł przygotować co trzeba. Przed domem trwa zbiórka i coraz głośniejsze „Przybieżeli do Betlejem”, „Hu hu ha!” oraz „A piersióweczkę litrową ty wziął ażebyśmy w drodze powrotnej nie zamarzli?”. Ksiądz proboszcz dwa razy dzwonił żeby się upewnić, czy my na pewno w abstynencji świętujemy żeby nie było jak na Zielone Świątki, że niby grzecznie, a na sumie waniało jakby Maciaszczyk aparaturę na cały regulator rozkręcił. Nu, tak i mus iść. Przez te zaspy przedrzeć się niełatwo, do kościoła kawał drogi. Pałąkowa z Pałąkiem jak nic na koleinach się wykopyrtną i będą się komicznie wytaraskiwać, Radziulis swoim zwyczajem zrobi orła na śniegu, że niby patriotyczny taki, a wszyscy będą wyłapywać dzieciaki Pałąków, bo rozbiegują się jak jaka stonka po hamerykańskim desancie.

Szuwaśko zagląda mi przez ramię i tyca żeby zagaszać komputerka i iść. No to idę. Wesołych Świąt, kochanieńkie.

12 komentarzy:

  1. Antoni ze mnie prosta kobieta, więc tak prosto życzę Ci zdrowych świąt :). No i radosnych. No i śnieżnych ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wesołych świąt dla Ciebie Antoni i całego Koszelewa :)
    Pozbierani po pasterce? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No tak... jak trza isc, to trza ;)

    Radosnych Swiat!

    OdpowiedzUsuń
  4. Spokojnych i cieplych Swiat Antoni :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie jeszcze trzyma od pasterki. U nas na Podgórzu na pasterce trzeźwy jest tylko przewodniczący Koła Krucjaty.
    Antyalkoholowej, ma się rozumieć.
    Całuski świąteczne, Jantoś!

    OdpowiedzUsuń
  6. Antoś, świętujemy jeszcze więc przytulam świątecznie i wszystkiego co dobre, potrzebne i o czym marzysz życzę! Bożego Narodzenia w Tobie!

    OdpowiedzUsuń
  7. A i po świętach cobyście tam zdrowi byli;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Zaraz, czy ja znowu nie odpowiadałem na komenty jak ostatni cham? Przepraszam i dziękuję za odzew. Niech się dla was darzy, ajaniołeczki.

    OdpowiedzUsuń
  9. Rany, jakie to dlugie :)) ale krajobraz przepiekny Tosku, ba!

    OdpowiedzUsuń
  10. Iii tam, długie. I kto to mówi, czy nie taka jedna co się za lekturę tasiemca Stiega Larssona wzięła? :)

    OdpowiedzUsuń
  11. No wziela, ale ino za tom pierwszy i czytam wszystko co popadnie by za drugi sie nei wziasc Tosku :-))

    OdpowiedzUsuń