środa, 28 kwietnia 2010

Nogi jagnięce maczane w cytrusowej maślance
















Olaboga, to już tak długo mnie tu nie było? Karygodne zaniedbanie. Czegoś wena dla mnie zeszwankowała i odmawia współpracy. Ani na pisanie ochoty nie staje, ani na czytanie miłych blogów. A żeb to borsuk poczochrał. Zaległości mam spore. Wczoraj policzyłem, że na prezentację czeka ponad 10 danek, w tym jedna breja, nie licząc tych, co to nie pamiętam już nawet, co to było i z czym. Niektóre to nawet niekiepsko wyglądały. Co zrobisz, żyzń takaja, bladź parchata.

No to lecę po kolejności. Dziś padło na nóżki jagnięce moczone w cytrusowej maślance. Hehe, łatwo się wykpię, gdyż ponieważ marynata maślankowa była już tutaj, a poza tym potrzebne są tylko jagnęce nogi, to i pisać nie ma co. Tym razem do maślanki dodałem sok z kilku mandarynek i dużo rozmarynu. Fajny, orzeźwiający posmaczek.


Dla kogo jak dla kogo, ale dla was, bławatki rezolutne, nie muszę już chyba dopowiadać, że moczy się te nogi z dzień, po czym piecze w niezbyt wysokiej temperaturze aż zrobią się mięciutkie jak zadek Kroboczko Walentyny. Sposób podania zależy od tego, co mamy w śpiżarni. Można napiec kartochelków i dodać sałaty i sosu na bazie smaku od pieczenia, albo — jak poniżej — z narobić klusek śląskich i marmelady z cebuli.

Kluski śląskie każden jeden robić raczej umie, więc tylko dla tych, co pierwszy raz w kuchni stąpają, powiem króciuśko, że gotuje się kartochli, po ostygnięciu tłucze dokładnie, dodaje mąki ziemniaczanej (1/4 objętości ziemniaków) i soli, zagniata ciasto, formuje wałeczki, kroi, z pokrojonych kawałeczków formuje kulki i w każdej paluchem robi wgłębienie, po czym gotuje w osolonym, ale gorącym, wrzątku minut kilka. Jak się nie zrobi wgłębienia, to wyjdą po prostu kluski. Jak się da mąki pszennej i jajko, będą kopytka. A jak się zrobi dziurę na wylot, to dostaniemy kluszczane obwarzanki, a jak komu przyjdzie do głowy zrobić stożki, to będą to kliniki koszelewskie i będzie się je jeść pod wódeczkę jak kogo dopędzi kac. Ale kogo by tam ta ślamazara dogoniła, czy nie tak, co, moje wy biesiadne wymiatacze?

No, dość paplania po próżnicy. Pójdę, przejdę się szutrówką. Może przydarzy się coś, co będę mógł wam później opowiedzieć. Może Wędlina Janina będzie goła latać, albo Radziulis Czesław swoją furą, co to miednicę zamiast jednego koła ma, ku Maciaszczyku pędzić będzie, bo zapasy śliwowincji my dla niego wczoraj solidnie uszczupliliśmy. A może Kopyrtek Romuald w pogoni za babą z siekierą przekuśtyka. Bo on, wiecie, jedną nogę drzewnianną ma i kiedyś ją dla niego bobry podgryźli jak zasnął nad rzeczką podczas Integracyjnego Pikniku Wioskowego, i bez to teraz tak nie za równo popindala. No, na tym pikniku to wszystkie zalegli jak krowy na pastwisku, taka była impreza. Trzy dni żywina niekarmiona chodziła, a kurki to się zapętliły i w kółko ganiały. Ale nie o tym ja. Starczy już durnot na dziś. Ostańcie się w zdrowiu i nie jedzcie surowych kartochli, bo bedzie bieda.


środa, 21 kwietnia 2010

Sałata ze szpinaku, pieczarek i smażonej kiełbasy

















Kochani moi sąsiedzi oraz mieszkańcy całego gliniewickiego powiatu. Żebyście jedząc obiad nie zakrztusili się suchym chlebem z salcesonem, będę wam tu czasem pokazywał proste przepisy ażebyście jakoś urozmaicili swoją dietę. Wiecie, warzywa, owoce, kurze łapki i takie tam. Mówi się, że nie tylko zwierzęta parzystokopytne wcinają trawę, ale że człowiek też może. Czy trawi, to tego już nie wiadomo. Na wszelki wypadek wolę nie ustosunkowywać się do tej tezy, bo jak za jakiś czas wszystkim zaczną rosnąć ratki i ogony to będzie na mnie, ale takie potrawy z żarciem dla królików fajnie wyglądają i mogą stać na stole dla ozdoby, a potem dacie je chomikowi. Pamiętajcie, wdzięczność chomika droższa pieniędzy.

Będą się pewnikiem ze mnie śmiać w całej blogostrefie, że ja tu takie durnoty wypisuję, bo ludzie na blogach to mają takie cudeńka, że hoho!, ale nie mogłem już patrzeć jak się zapychacie tą kaszanką i tłustym boczkiem. Od czegoś trzeba zacząć, więc na razie prościuśkie dania, a o frykadelkach pogadamy po żniwach jak nauczycie się odróżniać szpinak od brokuła. Wprowadzić muszę trochę uświadomienia żeby dla mnie wstyd nie było przed światowymi ludziami. Nazwałem to Koszelewski Uniwersytet Kuchenny, co się skraca KUK.

Na początek sałatka ze szpinaku, który jest zdrowy i niezwykle smaczny. U nas w gieesie bywa hiszpański, młody, ale nie tam, gdzie dobre tanie wina stoją, to i mogliście go nie zauważyć. Oo, tego szpinaka to można wcinać z samą oliwą i sokiem z cytryny. No, szczypiorku dodać nie zawadzi, a jak znajdziecie trochę pieczarek od krów z pola wracawszy, to i pieczarek. Kiełbasy podsmażanej można dać też żebyście szoku nie przeżyli, i sałatka gotowa.

Składniki
25 dkg szpinaku,
25 dkg pieczarek,
10 dkg najzwyczajniejszej kiełbasy,
czerwona cebula,
szczypiorek,
tymianek,
2 łyżki ciemnego sosu sojowego,
oliwa,
sok z cytryny,
sól, pieprz.

A nie zapomnijcie umyć i osuszyć szpinaku. Pieczarki kroimy na ćwiartki i wrzucamy na bardzo mocno rozgrzaną suchą patelnię. Smażymy na podwójnym gazie żeby zdążyły się zrumienić zanim puszczą sok. Kiedy jeszcze suche, ale już przyrumienione, dolewamy sosu sojowego żeby dał słoności, koloru i skarmelizował się.

Zdejmujemy grzyby, wlewamy kapkę oliwy (no dobra, póki co możecie dać łyżkę smalcu kaczego) i nadal na bardzo silnym ogniu podsmażamy pociętą w piórka cebulę. Chwilkę dosłownie, żeby pozostała chrupiąca a straciła ostrość. Z minutkę.

Teraz kiełbasa. Robimy z niej chrupiące ciasteczka.

Koniec bliski, ale jakże spentankuralny. No dobra, normalny, ale trzeba promoncję uskuteczniać, czy nie tak, co? Do miski wkładamy szpinak, pieczarki, kiełbasę i cebulę, posypujemy posiekanymi szczypiorkiem i tymiankiem, polewamy oliwą, sokiem z cytryny, troszkę solimy, pieprzymy. Na zdjęciu nie widać ziół, bo to zdjęcie produkcyjne. Kiedy skończyłem robić tę sałatkę, wypadł obiektyw z mojej Smienki i nie mogłem zrobić ostatecznej wersji dania. A że znikło szybko jak Szuwaśko kiedy flaszka się skończy, to i sami rozumiecie.

No to ten, wysypiajcie się żebyście nie mieli zapuchniętych oczu, i nie jedzcie tyle pasztetowej.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Bij obcego!

Z daleka już słyszałem jazgot. Pałąkowa wpadła do mojej chałupy jakby ją gąsior gonił. Wywaliła kankę z mlekiem, strąciła makatkę z napisem „Kiedy ja gotuję, nikt nie wymiotuje” i wykopyrtła się, zbyt zamaszyście próbując usiąść na krześle. Bo ona, rozumiecie, letko niedogarnięta bywa. Wstając i masując już-wy-wiecie-co, zaczęła zawodzić. „Olaboga, na co to dla mnie przyszło! Antychrysty atakujo!”. Natentychmiast nalałem dla niej słuszną szklaneczkę śliwowincji, dobawiłem drugą, bo z pierwszej połowę wylała — taka roztrzęsiona była — i zacząłem wypytywać, o co rozchodzi się.

— Ojojoj, zgroza i degrengolandia! — zawodziła. — Imaginuj sobie, sąsiedzie, wracała ja akuratnie z gieesu, bo flaki na pasztetową dla mnie wyszli i dokupić było mus, boć na wesele Bardaszaka Leona gotowa musi być... a, no tak, już do rzeczy idę, no to wracała ja z gieesu, kiedy patrze, widze, Wicia mój biegnie i ręcami macha. Myślę, jak nic, stary palucha urznął, bo mięso na salceson kroić miał, a do kuchni on nienadający się, że już moja Lucynka, co dla niej czwarty rok dopiero idzie, w ręcach obrotna więcej. O, dobra śliwowincja, polejże jeszcze na spokojność, Antoni. Uuch, niekiepska. Ale on, Wicia znaczy się, bo stary przecie w chałupie siedział, dziecków doglądał, podbiega do mnie i gada, że Jadwinia (siostrzanica z Łolmontów) przyjechała do nas, ale że... o, na co dla mnie przyszło, na stare lata pohańbienie! Antychryst za nią łazi!

— Jakże to, Halino, antychryst? Diabeł sam?

— Toż ja jego nie widziała, ale że nieczysta dusza, to pewne, bo Wicia mówi: mama, Jadwinia z czarniawym. A one wszystkie poganiny. Słyszałeś może, co stara Buraczycha opowiadała, jak jeden taki kocmołuch za krwią chrześcijańską po naszym powiecie jeździł czarną nyską. A, prawda, to kominiarz był. Ale na czarno nosił się, a w kościele jego nie widział nikt, aha! To chyba raczej nie ministrant, co nie?

— Sąsiadko, gadajcież prędzej, co z nim? — niecierpliwiłem się, bo z gąsiorka ubywało w zastraszającym tempie.

— A żeby ja wiedziała! Jak ja tylko to usłyszała, zaraz dla Wici pod krzak czeremchy wleźć kazała, suchą trawą zakryła ażeby choć on, aniołek najsłodszy, potępienia uniknął, i w ostatnie nogi do ciebie, Antoni, po pomoc przybiegła, alarm na wiosce podnosząc. Ratujcie, kto w Boga wierzy, luudziii! Auć!

Wygrzebała się spod firanki i skierowała we właściwą stronę, a ja zakryłem uszy rękami i, odczekawszy aż wyleci z chałupy podskakując jak owieczka, nazułem gumiaki, z sionki zgarnąłem widły bez jednego zęba, zdjąłem okulary do spawania i pognałem. Przy furtce dołączył do nas kościelny Koszelewski, a z daleka widzieliśmy jak od strony uroczyska przez oziminę kłusuje Radziulis Czesław.

Naradziliśmy się prędko. Pałąkowej kazaliśmy od tyłu z rosochatą gałęzią do chaty zakraść się aby odciąć dla intruza drogę gdyby rejterować się zechciał. Kościelny Koszelewski zatkał za beret gałęzie łoziny ażeby renesans uskutecznić, znaczy się niespostrzeżenie obfilować co i jak. Na jego znak Radziulis miał wlecieć przez otwarte okno i machać motyką w te i nazad, co umie on robić wybornie, ponieważ obejrzał wszystkie siedym części „Mściciela z nunczaku”. Ja zasadziłem się u odrzwi aby przypuścić frontowy atak widłami naprzód.

Kiedy tylko usłyszeliśmy gwizd kościelnego, zaatakowaliśmy we czteruch z werwą jak się patrzy. To znaczy prawie we czteruch, bo Pałąkowa wzięła zbyt szeroką gałąź i miotała się, nie mogąc dostać się do środka, Radziulis wprawdzie wgramolił się bez okno, ale wpadł prosto do balii z praniem i zapał z niego spłynął razem z barchanowymi gaciami gospodyni, a ja... ten, tego... pamiętajcie: najpierw drzwi odmyka się, a potem atakuje się widłami naprzód.

Kiedy my doszli do siebie, znakiem mówiąc kiedy dla mnie udało się widły z drzwi wyciągnąć a Pałąkowa ociosała gałąź, która potem okazała się anteną radiową, zastaliśmy w środku kościelnego i Radziulisa kucających ze śmiechu pośród jazgoczącej czeredki Pałąków.

— Gdzie antychryst, gadajcie! — rozdarła się moja sąsiadka, majtając resztkami anteny. — Gdzie ten czarny pohaniec?

— Ale jaki czarny pohaniec, mamo? — zdziwił się Wicia znad miski z zalewajką.

— No, ten, co za Jadwinią przylazł! Sam przecie mówiłeś, że z czarnym była. I co ty tu robisz, pod czeremchą siedzieć miałeś!

— Maamoo, nie z czarnym, tylko z Murzynem. O masz, Murzyn tu.

Czarny jamnik siedział przy nodze Jadwini. A może i stał, po jamniku trudno rozeznać.

Stary Pałąk wszedł do kuchni, popatrzył na naszą kompanię, może i zdziwił się, bo oczy dla niego letko zaokrągliły się. Zajrzał do kredensa. Wygrzebał gąsiorek śliwowincji i wyciągając szmatę, co za korek robiła, ze szczerym uśmiechem wyseplenił przez niekompletne uzębienie:

— A na co to takie widowisko?! Starczyło powiedzieć, że dla was pić się chce!

Wnet rozmaryn rozesłał się łanami, wzrastał należycie, a Jadwinia opowiadała takie wice, że kościelny się czerwienił i udawał, że gumiaka wiąże. Sołtys Szuwaśko usłyszał nasze chichrania i przyszedł z nie za małą butlą arcydzięgielówki, czego i wam życzę, słodkie kalinki malinki.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Jam cebula session

















Ten wpis opublikowałem w ubiegłą sobotę około godziny 9. Potem włączyłem radio i wiadomo, co było dalej. No to jeszcze raz. Aha, i nie lećcie do obrządku zanim nie doczytacie do końca, bo na końcu losuje się aromatyczności.

Szukałem tej cebulki dość długo, bo i Durszlak, i Gugle nie zeznawali niczego, co można poczytać za dowód rzeczowy. Widziałem ją na którymś blogu, ale gdzie, kiedy, u kogo? Już miałem zamiar sam kombinować na podstawie tego, co zapamiętałem, aż tu nagle Hanka-Pisanka zapodała. Recepturę nazmieniałem, wiadomo. Jak kiedyś zrobię coś według przepisu, to... no, to wtedy będzie ten pierwszy raz.

Składniki
1 kg cebuli czerwonej (wyjdzie z tego nie za duży słoik),
3 łyżki miodu,
1 szklanka czerwonego wina,
6 łyżek octu balsamicznego,
1 łyżka
brązowego cukru,
1 kciuk imbiru,
4 ząbki czosnku,
rozmaryn, tymianek.


[Listonic]

Teraz się skupcie, bo zapach będzie śliczny i żebyście mi nie odpłynęli gdzieś tam w doliny konia Poszepszona. Cebulkę kroimy drobno albo trochę grubiej, i na oliwę. Smażymy, dusimy na wolnym ogniu aż zmięknie. Na minimalnym, u mnie to potrwało ze dwie godzinki. Ale nie idźcie wtenczas siać salsefii, bo często trzeba mieszać. Cebula uroczo zmięknie i skarmelizuje się, ciemniejąc. Można poszczypać solą.

Mmm,  przypalony lekko zapach i pomarańczowiejąca cebulka wskazują, że czas dodać wina, posiekanego imbiru i czosnku. Jakoś mi to wino do konfitury pasowało, może przez Polkowe buraczki, które za mną chodzą i muszę się opędzać od nich bardziej, niż od wygłodniałych kaczek z rana. Chlust zażegnuje spory na patelni choć na chwilę. I dobrze.

Kiedy wino doszczętnie wyparuje, dodajemy miód, ocet balsamiczny, czekamy kilka chwil żeby kwas odparował, i kosztujemy. Regulujemy smak cytryną, cukrem i octem. Mimo że mam awersję do podgrzewanego miodu i kwaśnego smaku, ta cebulka wzbudza we mnie opiekuńcze uczucia. Na zimno do tatulowych wędlinek - proszsz! Do pasztetów - mmmmr. A do ciepłych mięs! Jutro wam opowiem o maślankowej jagnięcince, kluskach śląskich i cebulce. O żesz, jak pysznie!

Kiedy podawana na ciepło, podczas podgrzewania dobrze jest włożyć masła dla nabłysku i ogólnej maślanej aparycji. Czy mi przypadkiem nie wyszło ciemne zdjęcie? No, po cebuli już nawet zapach nie został, więc lepszego póki co nie zrobię. Wszystkiego dobrego i pamiętajcie żeby wyłączyć żelazko, bo będzie bieda.

PeeS. Przez całe to ubiegłotygodniowe zamieszanie zapomniałem o losowaniu nagród. Z radością stwierdzam, że wszystkie odpowiedzi komisja konkursowa w składzie: ja, lustro i gąsiorek, uznała za celujące. Bęben maszyny losującej w postaci sierotki Ludwiczak Jadwigi jest już gotowy. Rozpoczynamy losowanie. Sierotka niedomytymi paluchami wyciągła karteczki z nabazgranymi napisikami: KucharzyTrzech i Zemfiroczka! Czyli w sumie zwycięzców jest czteruch, bo Zemfi to raz, Kucharze to trzy, czyli razem będzie cztery. Ale zestawy są dwa, żeby nie było. Wiecie, żeby następnym razem nie zgłosił się ktoś o nazwaniu JaZCałąWioską-PoNagrodyWyślęTira.


Uszczęśliwionych zwycięzców, po ochłonięciu, oblaniu sukcesu i rozprzestrzenieniu życzeń dla rozmaryna, uprasza się o zapodanie do mnie ma emalię adresów, które przekażę nagrododawcom. Jak kto obawia się, że jego adresa sprzedam którejś sieci spożywczej do wysyłki cotygodniowej kompletnej oferty handlowej, może chyba wysłać swoje namiary od razu do Łukasza, którego adres emaliowy jest na stronie głównej serwisu Na 1000 sposobów.

środa, 7 kwietnia 2010

Komu przyprawy, komu

Moje dzień dobry dla Państwa. Bez zbędnych wstępów i pisania głupot (choć z tymi głupotami to nie wiem, gdyż za bardzo sobie nie ufam), powiem, że jeden fajny serwis, Na 1000 sposobów, zaserwował mi zaszczyta i dał do rozdania dwa zestawy orientalnych przypraw. Najsamwpierw myślałem żeby schować je w szlabanie i udawać, że nic nie wiem albo dać Pałąkowej, bo ona zawsze donasza mi salcesonu jak zrobi, ale to by nie było zabawne. No to porozdaję te przyprawy dla tych smiałków, którzy czytają moje wypociny, ale nie za darmo. Za darmo to nawet Gienio od Pałąków na zabawie w remizie w papę nie da.

Pomyślałem żeby iść za przykładem Kuby i poprosić o wykonanie przepisu z moich tu wypisywanek, tylko że to może być niebezpieczne. Jak kto umyśli zrobić pasztet z drzwiczek od duchówki, co ja o nim tu onegdaj pisałem, jak nic zadławi się i wcale nie będzie zadowolony. Bo to, rozumiecie, bywa, że i ja sam nie wiem, czy to prawda co ja tu wypisuję, czy tylko czyprakowe bajanie.

Czyli co, moje wy cynamonki aromatyczne, jakiegoś kłiza może zrobimy, co nie? Ja tu dam pytania, a kto by chciał dostać pachnące orientem przyprawy, niechaj do wtorku, 13 kwietnia, napisze odpowiedzi (np. 1c, 2b, 3a) i potem będzie fachowe losowanie. Jolajnie uprzedzam, że w żadnym przypadku odpowiedź „g” nie jest poprawna. Ponieważ pytania (za wyjątkiem pierwszego) są idiotyczne, wszystkie odpowiedzi będą uznane za poprawne. No to daję.

1. Co to jest Listonic?
a. Rudzielec pijący tonik,
b. Paprykarz z jesiotra,
c. Serwis, w którym można tworzyć fajowe mobilne listy zakupów i przyciski na bloga,
d. To fragment wypowiedzi Serwatko Alicji. Kiedy jej stary, Serwatko Przemysław wbiegł do chaty krzycząc, że lis buszuje w kurniku, powiedziała mu: „Lis to nic, w stodole borsuk wyżera kalarepę”.

2. Kiedy marmygia z szelaka smakuje najlepiej?
a. W poprzek,
b. Weź się stuknij w łeb,
c. Polana krzepłokiem kawaniowym,
d. W pół do pierwszej.

3. Co dziś na obiad?
a. Tak,
b. A to i ja się napiję,
c. Na pekaes to kiędy?,
d. Ja z innej wioski.

Do widzenia dla Państwa.

niedziela, 4 kwietnia 2010

A kilim wisi

Wybaczcie, dziś poważnie.

Poznaliśmy się dnia 1.09.37 w Bakałarzewie w gminnym przygranicznym miasteczku powiatu suwalskiego. On, Kazimierz Bogusławski, syn Grzegorza, ur. 27.04.10 w folwarku Bukatów gm. Wiszniew k./Bohdanowa, pow. Wołożyń. Ja, Antonina Pasikowska, córka Antoniego, ur. 18.08.11 w Słonimiu, wojew. Nowogródek.
(...)
Dnia 3.08.39 urodził się nam syn. Jak zwykle - wielkie zadowolenie, wielkie marzenie i wielka nadzieja.
(...)
Mąż mój został zmobilizowany 25.08.39. Dziecko miało zaledwie 3 tygodnie. Małżonek ubrał się w mundur galowy oficerski. Zapytałam nieśmiało, czy nie lepiej byłoby włożyć na wojnę wyfasowane w pułku drelichy. Odpowiedział mnie, że eleganciej będzie w razie czego zameldować się Bogu tak, jak mnie widzisz przed sobą.

A kilim wisi.

Wzięła maleństwo i ruszyła, ale tak, żeby być jak najbliżej, bo przecież w każdej chwili może wrócić. Tajne Nauczanie, bo przecież oboje byli nauczycielami. Strach, tęsknota, tak zwane srebra dawno zostawione gdzieś na kwaterze, z której trzeba było szybko uciekać.

A kilim wisi.

Łups! Podczas jednej z ewakuacji tuż obok wybuchła bomba lotnicza. Odłamki utkwiły w kilimie, za którym kuliła się z synkiem.

Wisi, dziurawy, zacerowany troskliwą ręką, najważniejszy.

Czekała do końca, choć było wiadomo, że nie wróci. Ciała nie odnaleziono. Może leży na dnie Morza Białego albo gdzieś pod Starobielskiem. Rosjanie mówią "zdarzenie". Tak zwani Białorusini: "przecież to byli przestępcy".

Pokażę wam kilim. Posażny kilim babci, w którym utkwiły odłamki. Jedyna pamiątka, bo reszta przepadła w absurdalnej zawierusze. Trzeba było kłamać, że przecież Niemcy w Katyniu zabili. Nawet zdjęcia trzeba było niszczyć, bo ubecy przychodzili, zabierali na dwudniowe przesłuchania, pytali "gdzie twój mąż". Jakby nie wiedzieli.

Nie wiadomo, kiedy przypada rocznica Mordu Katyńskiego, bo nie wiadomo, według jakiej rozpiski i jak długo mordowano. Ostatnia kartka od dziadka miała datę 30 marca, więc to jakoś teraz. Dlatego ten wpis.

Kilim? Wisi.

sobota, 3 kwietnia 2010

Święta idą, Święta!

















Wielkanocna święta pora.
Zgasić mus telewizora,
napiec ciast i natrzeć chrzanu
żeby się podobać Panu.
Więc umyjcie się, rodacy,
byście byli tacy cacy.
Teraz już możecie godnie
biesiadować dwa tygodnie:
pojeść szynki, popić wódki...
Och, czas świąt jest taki krótki!

I masz, a raz jeden przy Wielkanocy miało być na poważnie. No ale co zrobić, żywność taka (w dodatku kocia). Życzę wam, konwalijki urocze, żeby cały ten blichtr, szamotanie, nie przysłoniły tego, co w tych Świętach najważniejsze. Amen.

piątek, 2 kwietnia 2010

%$*^!!@# *%&^ @#!! [ocenzurowano]

A co to tu wyprawuje się, a? Kto mnie tu głupoty wypisuje takie, że aż strach? Ot, psia mać w rzyć kopana. Co za poteflon mnie tu bloga zapaskudził? Wiecie wy coś o tym, przylaszczki niebieściuchne? Co to za Kut... Kulas? Człowiek na chwil parę obejrzy się w drugie mańkie, a tu o ło, masz babo placek ze śliwkami posypany cyjankiem. Jeszcze czytelnikom moim naubliżał, strofować zaczął, że teraz od jednego do drugiego z gąsiorkiem przeprośnym zaiwaniać będę musiał! Że jak? Koń Poszepszon na balkonie? Kto jego zrobił, poszczajducha trefnego?!

Popiliśmy my pozawczoraj z Szuwaśką u niego na gumnie, temu zaprzeczyć się nie da, bo cała wioska słyszała, a ksiądz proboszcz załamał ręce i powiedział, że tyle rozmarynu to i na całym świecie nima. Jeszcze wczoraj ja tyłem chodziłem, to i do komputerka nie siadałem, bo to, panie, ciężko w stanie wzmożonego zapotrzebowania na ciszę dymamem pedałować ażeby elektryfikacji naprodukować.

Pozawczoraj sołtys nasz przyszedł do mnie, że beli z kiszonką dla krów poobracać trzeba, bo zamokli. To wiadomo, energetyzować się trzeba było, bo jak wy może wiecie, robota na gospodarce ciężka jest i poświęceń wymagająca. Jeszcze od Baciuka, tego memłona, odganiać się musieliśmy, bo łaził i nic tylko wypytywał, kiedy skończymy. Nawet konkurs rzutu widłami w Baciuka my z sołtysem wyczmoniliśmy, ale to tak tylko dla rozerwania w przerwie na stakana. Może my takiego konkursa zrobimy jak się Gminne Zawody Gimnastyczne odprawiać będą?

Czekaj czekaj. Baciuk... pytał kiedy skończymy... Popisano głupot po blogu... Baaciuuk! Swołocz ty gliniewicka jedna, czekaj ty, już ja dla ciebie porachuję te trzy zęby, co się dla ciebie w gębie zostali. Minuty twoje są policzone jak pryszczy na twojej łysej pale, chędożaku leśny ty, kaczy bobku rozlazły, mendo zasyfiona, gnojojadzie usmarkany! A żeb ciebie knury włóczyli za moje udręczenie!

Tylko skąd on taką hadką gadkę zna, ciekawość. Jakbyś letnika słuchał. Jak nic nająć kogoś musiał, pokurcz jeden. W rzeczy samej, kultywator dwie niedziele temu nazad sprzedał. Ooo, pomorek! Już ja dla niego golgotę naszykuję, czort!

——————————————————————————   <—— cienka kreska
PS. Soraski za wyrazki nieprzystające do dzisiejszego dnia, ale tak się w tym roku złożyło, że 1 kwietnia wypadł w Wielkim Tygodniu. To mój pierwszy blogosferyczny prima aprilis, więc nie mogłem się powstrzymać, mimo że nie próbowałem. Obiecuję, że to był pierwszy raz i że na przyszłość się nie poprawię. Kłanialski. Podpisano Franciszek Kulas Czyprak Antoni.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Wyjście z cienia

Dzień dobry Państwu. Uznałem, że nadszedł czas aby się ujawnić. Ukrywanie się za wymyśloną przez siebie postacią zaczęło mi doskwierać; pragnę abyście również mnie poznali i może odrobinkę polubili. Od Antoniego Czypraka różni mnie wiele. W Internecie jedynie kreuję postać tego niechlujnego rolnika, w rzeczywistości będąc kimś innym w tym najlepszym, najwspanialszym i najrealniejszym ze światów (haha, najrealniejszym ze światów, to ci dopiero; mam nadzieję, że wybaczycie mi ten nieszkodliwy, ale jakże miły żarcik, który jak żadna przemowa potrafi przełamać pierwsze lody, rozluźnić atmosferę i sprawić, że będziecie patrzyli na mnie przychylniejszym okiem). A zatem pozwolę sobie skreślić kilka słów o tym, co mi w duszy gra.