czwartek, 17 listopada 2011

Pierożek rozchodniaczek


Sołtys Szuwaśko popadł w kałabaniu, nie ma co. Był on u doktora Kiełbia Walerego w gminnym ośrodku zdrowia, bo się dla niego jakieś burchli na fizjognomii porobili. Dla Szuwaśki ma się rozumieć, doktor ma lico jak jaka balerina z teatru we w samym Białymstoku, wiecie, co to w nim przebierańce tańcują i się drą niemożebnie. No i doktor mówi, że mus działać radykalnie i dał jakieś smarowidło. Do gęby nie kłaść, mówił, bo reumanimacja gotowa, tylko burchli smarować zewnętrznie, i nie pić nic a nic, gdyż w naprzeciwnym przypadku efektu terpautycznego nie będzie. W sensie że nie pić alkoholu, bo wodę to można. A jak wszyscy u nasz we wiosce wiedzą, dla Szuwaśki maciaszczykowym dobrem nie delektować się to jakby dla łabądzia latania zakazać.

Chodziło sołtysisko strute i osołowiałe jak Mostowiak po wytwórni kartonów. Z nerwacji trzy razy obił Baciuka, przepielił wielki zagon kabaczków, a nawet przepierkę zrobił, choć wcale nie musiał, gdyż ledwo dwa miesiące minęły odkąd onuce prał.

Przyszedł on do mnie kiedyś, ale to już będzie ze dwa miesiące temu nazad, i mówi: Antoni, zrób ty dla mnie pierogów. Patrzaj sam, Maciaszczyk żurawinówkę zlewał, owoców z dna gąsiorka dla mnie dał. Pić nie mogę, pojem chociaż. No i narobiłem ja dla niego tych pierogów. Powkładałem do każdego po garstce żurawinek i po słusznym kawałku słoniny, ponieważ jak co nietłuste jest, to nasz sołtys nie tknie. Postawiłem na stole szklanki z mlekiem. Dziwnie jakoś tak spotkać się z Szuwaśką i nie spożywać śliwowincji. To nie zdarzyło się odpokąd my po szesnaście lat skończyliśmy, czyli ze śtyrdzieście lat. Na trzeźwo (ale nie rozpowiadajcie, że ja tak powiedziałem) to sołtys nasz jeszcze więcej mrukliwy, a jak już coś powie, to bez sensu, jakby obrad sejmowych słuchać. A nu jego. No ale zjedliśmy po pierogu, po drugim, dziesiątym, a potem to my zdaje się rozrzewniliśmy się i o rozmarynie śpiewaliśmy, a przynajmniej tak myślę, bo na drugi dzień chrypkę miałem. Chyba szło nam nieźle, gdyż posterunkowy Guzik był u nas w gościach. Najsamwpierw mandata pisać chciał za zakłócanie, ale pieroga dostał i przyłączył się do chóru. Potem do rana spał na zydelku i chrapał.

Dwa tygodnie kuracji minęły gładko jak lądowanie bez podwozia. Szuwaśko zalecenia lekarskiego dotrzymał: nie wypił ani grama. Tylko burchli nie wiedzieć czemu zejść nie chciały. Medycyna ma jeszcze nad czym pracować, oj, ma.

No, ale ja tu gadu gadu, a przecież pora ciasto na pierogi zagniatać. Szuwaśko z Radziulisem Czesławem mają wpaść — Maciaszczyk aroniówkę zlewał. Obiad jak się patrzy: po kilka pierogów ze zdrowotną aronią, trochę melomanii, a przed wylewnym rozstaniem pieróg strzemienny, dyszlowy, hołoblowy. Na koniec pierożek rozchodniaczek i do domu. Nawet to życie bez śliwowincji fajne jest.

wtorek, 8 listopada 2011

Zwalczacz grypy

Mówi się, że krupnik jaki jest, każdy widzi. I nie bez racji, bo choć pierwotnie mówiono tak o koniu, który jednakowoż jest niepodważalny, o tyle w kwestii krupniku lepiej przed spożyciem spojrzeć w miskę. Można wszak dostać zupę na cielęcej kości albo słodkie pyszności o sporej procentowości. Mówią, że słowo krupnik pochodzi od litewskiego krupnikas, tyle że litewski napitek był bez korzonków. Kto wie, może i tak być, wszakże trudno wywieść tę nazwę od polskiej przedniej, ale nieoprocentowanej zupy!

Krupnik był w Polsce robiony odpokąd wynaleziono okowitę (że nikt za gorzałkę nie dostał Nobla w kategorii fizyki, chemii, a co więcej litratury, to dziw!). Jako że tytuł bloga jakoś tam mnie zmotywowuje, dzisiaj opowiem wam o tej drugiej, procentowej, przyjemniejszej w kontekście zawirowania we łbie i odkrywania pokładów nieodkrytych emocji wersji.

Najsamwprzód trzeba powiedzieć, że krupnik różni się od innych nalewek czasem przygotowania i leżakowania. O ile na taką ratafię od momentu rozpoczęcia produkcji do uzasadnionego skosztowania mija półtora roku, o tyle krupnik po jednej dobie nabiera pełni wartości smakowych. Taki przyjemniak.

W dawniejszej kuchni krupnik był słodszy. Jak pisze nieoceniony piewca kuchni podlaskiej, Andrzej Fiedoruk w Kuchni Podlaskiej w rozhoworach i recepturach opisanej, drzewiej (czyli dawniej — na wypadek gdyby Radziulis Czesław to czytał i nie zaczaił o co się rozbiega) miód dawano dopiero na karmel wykonany z cukru w ilości pół szklanki cukru na pół litra spirytusu. O mamo!

Dzisiaj karmelu nie dajemy, ale i według całkiem nowej Kuchni polskiej wychodzi nam coś niesamowicie pysznego, choć dalej słodkiego jak cukrownia w Łapach zanim ją dla kilku srebrników złe człowieki zlikwidowali. Pohybel na nich.

Dobra, to jedziemy, co nie? Bo ja tu plotę piąte przez dziesiąte, a spirytus wietrzeje.
















Składniki:
 1 litr spirytusu,
 2 szklanki miodu gryczanego,
 15 cm bieżących kory cynamonu,
 12 goździków,
 0,25 małej gałki munszkatołowej,
 4 liście laurowe albo kilka ziaren,
 1,5 laski wanilii,
 skórka ścięta z pomarańczy albo dwóch cytryn,
 sok z jednej cytryny.

Miód razem z wszystkimi przyprawami z wyjątkiem soku z cytryny i skórki podgrzewamy na małym gazie aż zacznie się pienić (można lekko zbrązowić i odparować, będzie wyrazistszy smak). Dolewamy pół litra wody i dalej nie gazując doprowadzamy miksturę do wrzenia. Teraz krótka, a szybka piłka: dorzucamy cytrusowe skórki i sok, wlewamy spirytus, prędko zakrywamy garnek pokrywką, opatulamy folią, pierzyną, i modlimy się żeby nam moc nie wywietrzała.

Oczywiście można dać sok z trzech cytryn, albo i z pięciu, wtenczas powstanie miodowa cytrynówka, ale my tu dzisiaj rozprawiamy o krupniku, do którego jedna cytryna wystarczy. Właściwie nie będzie jej czuć, ma złagodzić słodkość, ostrość, wyrazistość, lekką pieprzność miodu gryczanego.

Inne niż gryczany miody też się nadają do zrobienia krupniku. Tyle że z rzepakowym czy klonowym to będą ciepłe kluchy, spadziowy doda niepożądanego aromatu... Ja dzisiaj zrobiłem pół na pół z gryczanym i lipowym, który też jest wyrazisty, ale pozostawia maślany, ciepły posmak.

Po wystygnięciu zlewamy boski likier do butelek. Rzecz jasna można filtrować. Ja tego nie robię, bo tak jak w jabłku najzdrowsze jest to, co pod skórką, tak w krupniku to, co na dnie. Jak komu nie podobuje się letka mętność, niech idzie do gieesu na przeczyste wino marki Niespodzianka Irenki, co nie?

Jak kto się jednak naprze, to po kilku dniach, kiedy płyn się ustoi, ostrożnie, jak gdyby się dobierał do skrzynek z winem La Motique na zapleczu klubokawiarni, niech zleje ambrozję do innych butelek, a część z osadem przefiltruje przez gazę/gałganki/barchany po babuni/resztki flanelowych koszul, co kto ma. To, co przesiąknie, niech wleje do butelek albo pokosztuje, czy smaczne. Osad z gałganków warto wyssssać. Dla zdrowotności, ma się rozumieć.

Apropos zdrowotności, taki krupnik to on zdrowy jest niczym apteka doktora Walendziaka z naszego ośrodka zdrowia. Nie śmiejcie się, jak was kiedy złapie łupanie w kościach, gorączka i bóle mięśniowe, nie ma jak krupnik. Bierze się gorącą kąpiel, opatula się kołdrą, wypija duszkiem filiżankę podgrzanego krupniku i – zanim głowa sama opadnie – utula się w piernatach. Rano człowiek jak nowy. Tylko, rozumiecie, krupnik trzeba zrobić wcześniej, a nie kiedy czujecie chorobę. Po jednym dniu taki krupnik jest jak ambrozja, ale zaraz po przyrządzeniu wali spirtem jak kołowaty. Wiem, bo wczoraj próbowałem się leczyć takim świeżym, czort! A nu jego, tfu!

Krupniczek dodaję do akcji Zwiększamy odporność, gdyż ma on wielkie działanie terapeutyczne i ochraniające.

  Zwiększamy odporność