piątek, 24 grudnia 2010

Wigilijny odysej Szuwaśki, burchel na łbie i dalejże na pasterkę













Z Wigilią, rozumiecie, to było tak. Pałąkowa zasuwała akuratnie przez zaspy, co to ich służby wioskowe od dwóch tygodni uprzątnąć nie mogły, bo siedziały z rozdziawionymi gębami, takie zaskoczone opadem atmosferycznym były. Naginała jak mały traktorek, bo jeszcze do Wądziołków musiała zdążyć z zamówioną kutią, dzieci poprać, pranie nakarmić... czy tam odwrotnie, a i starego zagonić do golenia i comiesięcznej kąpieli przedświątecznej. Mruczała pod nosem, próbując ogarnąć rozgardiasz myślowy. „Śledzi narobione, pająki z powały zdmuchnięte, pierogi gotowe, gumiaki starego na pasterkę nasmalcowane, o masz, Szuwaśko okien nie umył, lebiega, i nie odsłonił nawet, czort”. W jednej chwili zatrzymała się aż zadzwoniło w plastykowych torebkach i zagapiła się na furtkę. Zamknięta. Ścieżka nie odśnieżona, ani nie wydeptana. Niedobrze.

Postawiła torebeczki przy furtce, odperła z trudem i podkasawszy spódnicę rozpoczęła przedzieranie przez śnieg do kolan.

— Olaboga, a co to, wyjechał gdzie, czy jaka chaliera? Ot, i do walonki dla mnie śniegu nabrało się. Widzi mi się, ścieżyna do kurnika wydeptana, znakiem nie wybył, a kurkom żołądki nie przyklejają się do grzęd. Czekajże, gdzieś tu o ło na jesieni on kopał doły na Baciuka i na kompost, żeby tylko ja w nich nie wlazła. Gdzie oni byli... Ajajaj! A o masz, to tu.

Wygramoliła się, wypluła z ust śnieg i obstukała gumofilce z zamarzniętego kompostu. Zapukała do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Zaczęła podskakiwać przy oknie ażeby wylukać, czy jest ktoś w środku, jednak tylko pizgła się głową w parapet. Ulepiła więc sporą gałkę i lekko rzuciła w okno żeby obudzić Szuwaśkę gdyby spał. Brzęk tłuczonego szkła poderwał do lotu kawki. W oknie pojawiła się wściekła gęba sołtysa, która momentalnie przybrała blady odcień.

— Oż psia jucha! — rozdarł się Szuwaśko. — A idź precz, siło diabelska!

— Sołtysie, a wyście co, karbidówki od Śliwiaka Zygmunta opili się, czy jak? — zawiszczała Pałąkowa. — Sąsiadów nie poznajecie?

— To ty, Halino? — wybąkał sołtys. — A cożeś taka w bieli cała, kochanieńka? Przegrała bitwę na śnieżki?

— A, bom w dół od kompostu wdepła i się obśnieżyłam z deczka. Czekaj, zaraziutko się obklepię.

— Nie obklepuj się nic, tylko właź do chałupy — powiedział szybko sołtys, albowiem przestraszył się o los płotu, kultywatora i beczki na deszczówkę kiedy wyobraził sobie jak się Pałąkowa samodzielnie odśnieża. Bo ona, wiecie, letko niedogarnięta ruchowo bywa.

Weszła do sionki, poczekała aż Szuwaśko zgarnie z niej śnieg i wywiezie taczką przed dom. No a w chałupie, imaginujcie sobie, sodomia i gomoria. W piecu ledwo ciepło, cerata na kuchennym stole pokryta kawałkami skórek od słoniny i plamami ze śliwowincji, pająki i skorki pod szafą w stanie wojny o smażonego kartofla. Gdzie nie spojrzysz, nieład. Niby że jak to u Szuwaśki, ale przecież Święta idą, czy nie tak, co?

— Bójże się Boga, Grzegorzu — załamała ręce Pałąkowa. — Kalendarza nie masz, a? Toż Wigilia dziś!

— Wigilia, sryria — burknął, klapnąwszy na zydelku i odwróciwszy wzrok w poszukiwaniu machorki.

— Ot, pomorek. Gadaj zaraz, co cię trapi, bo widzę, że nie na darmo ja tu do ciebie przykuśtykałam, ale że stany wyjątkowe mamy. Gdzie śwagier, co z familią zwalić się do ciebie miał? Tak się cieszyłeś, że on za kołnierz nie wylewa, to nie przebędziesz świąt o suchym pysku.

— A, i szkoda gadać, w dupach od dobrobytu poprzewracało się. Porzeczki dla niego latoś obrodzili. Nachapał się mamony jak szpak wiśni i umyślił zabrać rodzinę do Hawajów.

— Masz babo placek ze śliwkami posypany cyjankiem! Ale toć przecie mogłeś jechać i ty, wszak porzeczki i u ciebie niesłabowate byli, a i na kapuście wyszedłeś na swoje, że się tak delikatnie wypowiem.

— Toż gdzie rozum, w tych Hawajach to one nie wiadomo czy słoninę mają, a że winiucho czy inne myszami waniające barbeluchy piją, to nie widzę inaczej. Ani pojeść, ani popić nie idzie. Głodny wróciłbym.

— Jechał, nie jechał, wieczerzę wigilijną naszykować mus!

— Iii, jakiś taki słabowaty zrobiłem się. O patrzaj, cygareta nawet dla mnie skręcić się nie chce się.

— Stary ty, a durny, tyle ja dla ciebie powiem. No, nie uradzim nic. Wzuwaj gumiaki i idziemy.

— Oczadziała ty, Halina?! Do Hawajów w ten ziąb leźć dla mnie każesz?!

— Skaranie boskie. Do jakich Hawajów? Czym ty tam w tym piecu palisz, a? Do nas idziemy! Sam już nie naszykujesz nic, a u nas jak dla piętnastuch jedzenia będzie, to i dla szesnastego starczy. Nie po bożemu sąsiada w noc wigilijną samotnie zostawiać.

— Tego, ten, rozumiesz... no, u was głośnowato bywa...

— Dobrze gadasz, pobawisz się z dzieckami, a ja w spokoju strawę gotować będę.

— Ale z wszystkimi dwunaściorgiem? — w oczach sołtysa przygnębienie ustąpiło miejsca prawdziwej trwodze.

— Nie nie, sołtysiuniu, Amelkę, Wiktorka, Józefka i Witoldzika na mróz wystawim żeby dla ciebie ulżyć w cierpieniu — zaświergoliła słodko Pałąkowa.

— A, to tak to już lepiej... Czekajże, a nie dworujesz ty ze mnie aby?

— Milczeć!!! Onuce nakręcać, gumiaki wzuwać i paszoł w kibieni! — rozdarła się Pałąkowa, zamaszyście pokazując kierunek marszu, aż poleciał ze ściany obrazek z jeleniem.

Sołtys pomruczał, nałożył kościołową fufajkę, zabrał kawałek gazety i machorkę, i poczłapał za Pałąkową. Spod furtki wrócił po gąsiorek na wszelki wypadek, a po drodze w gieesie dokupił worek lizaków, chałwę i paluszki krabowe dla dzieciaków. Wziął jeszcze dwa metry czerwonego ortalionu, z którego ukręcił czapę. To znaczy miała to być czapa, choć wszystkim kojarzyła się bardziej z turbanem albo takim czerwonym burchlem, który warczy i czyha nocą na wracających z zabawy w remizie młodzianków.

Dalej było już jak się należy. Dzieci z wypiekami czekały na prezenty, na stole zagościły śledzie przyrządzone na kilka sposobów, szczupak faszerowany, karp w galarecie, ryba po grecku, smażony pstrąg, barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami. Do picia był podpiwek i kompot z suszu, a na deser Pałąkowa podała boską kutię i kisiel żurawinowy. Zaraz jak tylko skończyli biesiadować i sączyli kawę Inkę, Szuwaśko nałożył burch... czapę świętego Mikołaja, ale prędziutko ją zdjął, ponieważ dzieci wpadły w popłoch i skryły się na strychu, bo myślały, że to monster z planety Paradox przyszedł założyć im Czipsety Grozy, i Pałąkowa musiała im rumianku na spokojność zaparzyć.

Po komisyjnym spaleniu ortalionowego nieporozumienia przyszedł czas na prezenty. Następnie wpadliśmy my z tatulem i mamulą, przytruchtał Radziulis Czesław. Wasiaki, które przyszły podziękować za wyśmienitego szczupaka, przytargały polędwicę z dzika i pasztet na pierwszy dzień Świąt, natomiast Krzywickie, Wądołki i kościelny Koszelewski pojawili się z dobrym słowem i czym tam kto miał. Maciaszczyk doniósł trzy gąsiorki żurawinówki, co to, mówił, świeżutka jak cera Dawidziuk Wacławy po pilingu. Zrobiło się gwarno, gdyż cały czas ktoś dochodził. Ci, co nie mieścili się w chałupie, dostali stolik z rybą do sionki. I tylko Szuwaśko nieco się boczył, że dla niego nie dali pokosztować tej żurawinówki. Ale co zrobisz, u nas zwyczaj jest, że w Wigilię śliwowincji nie wącha się nawet. Udobruchali myśmy jego, że po pasterce dostanie stakana na dobry sen.

Ale ale, czekajcie, toż to już czas. W kościele dzwony tylko patrzeć jak zaczną bić, kościelny dawno pobiegł przygotować co trzeba. Przed domem trwa zbiórka i coraz głośniejsze „Przybieżeli do Betlejem”, „Hu hu ha!” oraz „A piersióweczkę litrową ty wziął ażebyśmy w drodze powrotnej nie zamarzli?”. Ksiądz proboszcz dwa razy dzwonił żeby się upewnić, czy my na pewno w abstynencji świętujemy żeby nie było jak na Zielone Świątki, że niby grzecznie, a na sumie waniało jakby Maciaszczyk aparaturę na cały regulator rozkręcił. Nu, tak i mus iść. Przez te zaspy przedrzeć się niełatwo, do kościoła kawał drogi. Pałąkowa z Pałąkiem jak nic na koleinach się wykopyrtną i będą się komicznie wytaraskiwać, Radziulis swoim zwyczajem zrobi orła na śniegu, że niby patriotyczny taki, a wszyscy będą wyłapywać dzieciaki Pałąków, bo rozbiegują się jak jaka stonka po hamerykańskim desancie.

Szuwaśko zagląda mi przez ramię i tyca żeby zagaszać komputerka i iść. No to idę. Wesołych Świąt, kochanieńkie.

sobota, 18 grudnia 2010

O Baciuku, co grał zucha, czyli Stefek Burczymucha w wersji niezbyt abstynenckiej

O większego trudno zucha,
jak był Wacuś, syn Baciuka.
Czego on nie wygadywał!
W jakich krajach nie przebywał!
w jakim porsche ma kolorze,
ile skwarek na raz zmoże,
w których restauracjach jadał,
o czym z prezydentem gadał...
I jak wraził raz kozika
w żebra chłopa, co mu fikał.
Jakby tego było mało,
rozpowiadał, jak udało
mu się zrobić czołg z łazika,
Z tego czołgu ubił dzika,
trzy bażanty, dwa borsuki
i zajęcy cztery sztuki.
Mówił po wsi: Chłopy moje,
i teściowej ja dostoję!
Nawet, gdyby było trzeba,
bym podrzucił ją do nieba
żeby więcej nie skrzeczała.
Krzepkim niby wół bez mała!
Co mówicie? Dwa kwintale?
Bym się nie zasapał wcale!
Raz-dwa na garb bym zarzucił,
jeszcze przy tym bym se nucił.
(Trzeba wiedzieć wam, chłopaki,
żem jest bas nie byle jaki.)

Taki był wymowny Wacuś:
jaki chwat on, jaki pracuś!
Jednak przyszła na Matyska...
nie, nie myszka, tylko kryska.

Raz siedzieliśmy na schodkach
sącząc bimber na wysłodkach.
Wacuś szedł, no i miał pecha,
bowiem krzywo się uśmiechał.
Rzekł mu sołtys: chodź, kruszyno,
mamy flaszkę oraz wino.
Bierz gąsiorka i pij duszkiem,
wnet zakąsisz chleba kruszkiem.
Tą metodą się dowiemy,
czy nie walisz nam tu ściemy.
Bo sam wszak wiesz: kiedy ciało
silne, wtenczas by się zdało
by się głowa nie kiwała
kiedy pęknie butla mała.

Upił deczko. Po stakanie
patrzym, co się z czortem stanie.
Nie powiedział nic. Zmiarkował,
że w przechwałkach przeholował.
Drugiej szklanki już nie dopił.
W dali mętny wzrok zatopił,
jął się kiwać i gaworzyć.
Trzeba było mu otworzyć
wino marki „Chuch sierściucha”
żeby spiryt się przepłukał.

Morał będzie, więc uważać,
bym nie musiał się powtarzać:
Na nic na swą cześć peany
kiedy łeb nie trenowany.

piątek, 17 grudnia 2010

Gadka w klubokawiarni

— Napijem się jeszcze, Tolku, co nie? Panie starszy, tego ten, jeszcze raz to samo trzy razy dla dwióch!

— Co tak milczysz że bałboczesz pod nosem, Anatoleńku?
— A, dumam sobie.
— Dumasz, a jakbyś mruczał.
— Bo, rozumiesz, se sam ze sobą gadam se.
— Aha. I co?
— Bo ja wiem, nie rozumiem zbyt wiele.
— To kto ma rozumieć, czort?
— Jakoś dykcyjność dla mnie siada, jejbohu.
— Ja to ze sobą rozmawiam głośno, ponieważ słabo słyszę.
— A, głośno żeby zrozumieć?
— No toż właśnie. Ale też nie zawsze przyczajam, gdyż zazwyczaj jakoś tak plotę bez tołku.
— I dla mnie zdarza się, nie powiem. Ale jak ty pojmujesz, co gadasz, kiedy nie słyszysz?
— Nauczyłem się czytać z ruchu ust.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

KUK: Fasolówa bez fasoli




 











Drogie moje sąsiady, przyjaciele, i przyjezdne — póki co — jesienniki, choć już nabór na zimników brać należałoby, tak nasz zasypało na tej naszej podlaskiej bagiennej równinie. Powiem ja dla was, kochanieńkie wy moje koszelewiaki, że jak do mnie ktoś mówi, że nie je fasoli, bo rozdyma, zawsze odpowiadam: a cukierasków mniej jeść! Się nie poje, się nie rozbędzie. To mit, że kartochli rozbędują, czy też inne strączki. Dawniej po wioskach tak myśleli, no i w „Konopielce”, ma się rozumieć. Ale tam było o kartochlach, a nie o fasoli. Aha, to ja nie o tym.

Strączkowe warzywa, sami wiecie: mnóstwo witamin mają. B, C, G, Ź... Podobno, jak mówił dla mnie popod klubokawiarnią Czyprak Antoni, nawet U. A nie, czekajcie, wszak Czyprak to ja! Oj, to sam już nie wiem, jak z tą witaminą U jest, ponieważ w pobliżu klubokawiarni po litrze (a inaczej ja tam nie bywam), to ja jadę chińszczyzną, i to glifami, a w dodatku migowo. Żeby nie okazało się, że to S witamina jest, a nie U. Na wszelki słuczaj jeśli wy strony dietetyczne prowadzicie, wy mnie może nie cytujcie, co?

No ale do rzeczy, czyli do KUKa, znaczy się do Koszelewskiego Uniwersyteta Kuchennego, ale też do fasoli. Skoro wy, moje drogie koszelewiaki, takie wydelikacone zrobiliście się od wejścia do tej Unii, że nie chcecie jak nasz sołtys purkać kiedy popadnie, a już najmniej podczas wykształciuchowej sesji Gminnego Synpozja Atencji dla Gliniewickiej Kurturii i Sztukaterii, zróbcie se fasolówkę bez fasoli.

No co się dziwicie normalnie? Smakuje jak fasolówa. A że bez fasoli, to można rozpoznać że łupinek nima, a nie po smaku. Khem, po prawdzie, to robiwszy tę fasolową, nawet ja to, że o fasoli zabyłem, poznałem po tym, że łupinek nie było, a nie po purkaniu, czy też jego braku. Aha, to już wiecie, jak powstała ta zupa.

Tego, ten, a namoczone ziarenka moczyły się w sionce aż je ciutkę myszki napoczęły, bo one na surowo fasolę też uważają, tylko że wodę rozbryzgują. Jak się potem w ścianach to chrobotanie dobywa, to może one tam purkają, a nie chroboczą? Wiecie coś o tym?

Ot, wybrał se kulinarną tematykę, czort! A nawet, że się tak niewyjściowo wyrażę, semantykę!
  
Składniki:
 25 dkg boczku wędzonego,
 0,5 kg kości,
 1 duża marchew,
 1 pietruszka,
 nie za dużo selera,
 kawałek pora,
 1 duuża cebula,
 4 ząbki czosnku,
 ze 2 łyżki suszonego majranku,
 sól, pieprz.

Robimy bulion. Najlepiej oczywiście upiec najpierw kości na brązowiutko, a potem gotować je w wodzie i ziołach przez kilka godzin na minimalnym gazie. Jak nie ma czasu, a wiem, że w Koszelewie wszyscy się śpieszą się zawsze (chyba do Maciaszczyka), to w ostateczności można w garnek z zimną wodą wrzucić i pogotować. Tylko żeby na mnie nie było, że zabraniałem wpierwej wypiekać, bo to łgarstwo. Najlepszy bulionek z pieczonych kostek i warzyw, taki ciemnawy.

Boczek wysmażamy na patelni na skwareczki (ja miałem sporo skórki od boczku i zlanego onegdaj smalczyku, ale pewnie najlepsiejsze będą kawałki świeżo uwędzone), dodajemy do bulionu, osączywszy z tłuszczu. Wrzucamy też pora i majranek. Na boczkowym smalczyku smażymy na brązowo posiekaną cebulę. Może nawet gdzieniegdzie przypalony kawałek znaleźć się. Doda bigla. Generalnie: nie żadne zeszklone delikatesy, tylko cebula smażona że hej, że już sama na tym boczku smakuje jakby to była przyrumieniona świeżynka z cebulą.

Połowę cebuli dajemy do bulionu i gotujemy, resztę przekładamy do miseczki. Na tłuszczyku, który pozostał na patelni (zapomniałem powiedzieć: tego tłuszczyku nie wypijamy pod maciaszczykową smorodinówkę, tylko kitramy), no więc na resztce tłuszczyku podsmażamy na silnym już teraz gazie pokrojone w średnią kostkę pozostałe warzywa. Kiedy zaczną się ładnie rumienić, rzucamy do gara i gotujemy do bardzo miękkości.

Ostre krawędzie kawałków ziemniaków nie tyle stracą swoją ostrość, ile się wręcz wyoblą kiedy przyjdzie nam uznać, że są wystarczająco rozgotowane. Efekt: od cebuli i kartofelków mamy lekko gęstszą konsystencję i nie musimy używać mąki czy innych śmietan, które spłycają smak.

Kiedy wąchamy, zupa powinna silnie waniać fasolówą, czyli boczeczkiem i majrankiem, i być taka gęstawa. Jeśli tego nie robi, znaczy się za mało majranku, boczeczku albo kartochli. Na koniec przypieczona cebulka, posiekany czosneczek, chwilka gazowania, i do miseczek. Odczekać z minut pięć, bo to rozgrzewająca zupa, długo gorąca pozostaje!

O, i taki to przepis, z którym więcej pisania, niż robienia, przynajmniej w moim wydaniu. Zróbcie sobie, moje wy kochane sąsiedzi, zamiast raczyć się na okrągło słoniną i golonką po szwarcwaldzku albo latać do klubokawiarni podglądać wątpliwe, za to bujne wdzięki bufetowej Danuty i wpaździerzać placki ziemniaczane z proszku. Nu, da i budzie, napijmy się, albowiem gąsiorek roztwarłem.

czwartek, 25 listopada 2010

Choinkowy falstart

Pada śnieg, pada śnieg,
skrzaty cieszą się.
Mimo że się ściemnia, one
wciąż chcą w zaspy leźć!
Raz i dwa, bałwan ma
oczka z węgla, lecz
szkoda bardzo,
że do jutra raczej stopi się...

Pada śnieg? Ano pada. W hipermarkietach oraz w delikutasach w Gliniewicach grają „dżingyl bels, dżingyl bels”? Ano grają. To co się dziwicie, że poszedłem pozawczoraj do lasu po chojaka? Kartki w kalendarzu się dla mnie posklejały, wielkie mi mecyje. Swoją szosą, mogę zrozumieć Baciuka, bo to swołocz niesłychana, ale że Szuwaśko Grzegorz, nasz sołtys, znacie może, śmiał się ze mnie tak, że aż kucał i popuścił w galoty, to już naprawdę. A może ja chciałem dobawić jedliny do pigwówki Maciaszczyka ażeby nadać jej głębokiego, żywicznego aromatu, a?

Dzisiaj polazłem do gieesu po ochrę i topinambur. W drodze powrotnej, z chałupy Piszczykowskiej Aldony słychać było jak ćwiczy nasz gminny chór „Kociewycie”. Ćwiczyli tego Dżingylbelsa, bo się najęli do Delikatesów „Stonka” umilać zakupy. Czorty, dodali nową zwrotkę:

Pada śnieg, pada śnieg,
Czyprak polazł w las,
wyciął sosnę, sieje wioskę,
wszak jeszcze nie czas!

Ech, żyzń, bladź ty parchata...

wtorek, 16 listopada 2010

Ubeznasłowolnienie Ancioszko Stanisława

Nie wyrzekajcie, innej rady nie było. Musieli myśmy Ancioszko Stanisława w obórce zakluczyć ażeby cały gliniewicki powiat, a może i ludzkość od Harmagiedona uchronić, ale nie dlatego, że jakaś baba Wanda strzeliła bułgarską gadkę o końcu świata, bo ona nic o naszym Stanisławie nie gadała. Rozchodzi się o to, że, ale teraz się skupcie, Szczyżejuk Leonora tak przepowiedziała. A Szczyżejukowa wie, co mówi, jejbohu. Posłuchajcie jeśliście ciekawi.

Szczyżejuk Leonora to ona nie byle kto jest. Mieszka na kolonii za Trupim Rozstajem i za szeptuchę u nasz robi, czyli znakiem mówiąc uroki odczynia, kołtun usuwa, pogodę zamawia, z fusów wróży, a jak trzeba to i mokrą robotą zajmuje się. Chwilunia, to nie to, o czym pomyśleliście. Nie że ręcy połamie, nogi połamie, ubije w promoncji. Dla mnie rozchodzi się, że ona czasu ma jak Baciuk liszajów, to jak trzeba, przepierkę komu zrobi, świnię zaślachtuje.

No i tego, czyta ona w przyszłości jak nie przymierzając Radziulis Czesław napisy na worku z nawozem. Oj, porównanie dla mnie nie udało się, Szczyżejukowa albowiem czyta przyszłość biegle i ze zrozumieniem. Największe sukcesy nasza szeptucha posiada w przepowiadaniu zdrowotności ludzkiej. Bywa, chłopy zakupią u Maciaszczyka dużowato gąsiorków śliwkowej przepalanki. Leonora tylko popatrzy, skrzywi się, wysepleni bezzębnie „Łojezusie i panienko, byndom was na drugi dzień dynie napaździerzały!”. I wiecie co, ona nigdy jeszcze nie pomyliła się. To i nie dziwota, że my dla niej wierzymy jak dla samej wyroczni delfijskiej, co nie?

Zeszłej niedzieli po sumie Szczyżejuk Leonora jak co tydzień okadzała chałupę dymem z ziół, po których — jak się je zakurzy — chodzi się tyłem i ogląda fitalowe kormorany. Przechodząc mimo, Sołtysikowa Waldemara (też z naszej wioski) zagadnęła do niej, czy słyszała, że Ancioszko Stanisław zamiaruje iść w konkury do wójtowej córki, która za ładna może nie jest, ale za to jest niezbyt mądra. Na to Leonora załamała ręce i wyszeptała:

— Łolaboga, Sołtysikowa, co wy gadacie, no co wy gadacie?! Oczadział on, czy jak? Toż to koniec świata by był!

Teraz już wiecie, dlaczego my Ancioszko Stanisława w odosobnieniu trzymamy.

środa, 10 listopada 2010

KUK: Sznycel wieprzowy z ragout z warzyw sezonowych i musem ziemniaczanym, czyli po naszemu schaboszczak z kapuchą i tołkanicą
















Drogie moje sąsiedzi, przyjaciele i znajomki z klubokawiarni. Dzisiaj, ponieważ nie mogę już patrzeć jak zapychacie się smażoną pasztetową albo hamerykańskimi sieciowymi hamburgierami ze szczura i papieru, będziemy kontynuatorować edukację kuchenną ażebyście zdrowiej i lepiej jadali. Jutro jest ważna patriatyczna data dla upamiętnienia czasu kiedy my się wyrwaliśmy z łap Ruskich i tych różnych co śwargoczą i stawiają krasnale w ogródkach. A więc zatem opowiemy sobie o jedzeniu polskim. Już ja dobrze wiem, że przedkładacie martadelę po duńsku z boczkową kruszonką nad polskiego, rodzimego, kochanego biało-czerwonego łososia w sosie gorgonzolowym z kaparami. No to ten-tego-ten, jedziemy z Koszelewskim Uniwersytetem Kuchennym.

Na obiad obowiązkowo zróbcie sobie jutro schabowego, gdyż ten heroiczny czyn wyrazi waszą obywatelską postawę, a poza tym to o niebo lepsze od kotleta z krowich wymion. Ubierzcie się ciepło i spożyjcie go pod stakana, w cieniu majtającej się narodowej flagi. Albo może lepiej nie, bo jak wy wszyscy jecie tak rozrzutnie jak nasz sołtys, to ufajdacie kapuchą sztandar i będzie wstyd zamiast podniosłości. No to tego, jedzcie w kuchni. Stół tylko nakryjcie świeżą ceratą i przetrzyjcie taborki, bo święto wszak.

Składniki:
plajster schabu z kością albo i bez,
20 dkg kapusty kiszonej,
1 cebula,
pół małego koncentratu pomidorowego,
20 dkg ziemniaków,
masło albo śmietana,
mąka, bułka tarta, jajo na panierkę,
kminek, sól, pieprz.

[Listonic]

Na oliwie szklimy posiekaną cebulę, dodajemy kapustę (samą kiszoną albo pół na pół ze świeżą), posypujemy obficie kminkiem i dusimy do miękkości, co chwilę trwa. W międzywywczasie można zająć się darciem pierza albo łuskaniem fasoli. Żeby tylko z tego łuskania dla was jakiś traktat nie wyszedł jak wy się zadumacie. Kapucha się przypali i ochotnicza straż pożarna będzie musiała przerwać partyjkę rozbieranego durnia, a latoś dwie baby u nich nastały, to oni mogą niechętnie od gry odrywać się. No, chyba że jak raz przegrywać będą. Na koniec dobawiamy koncentrat pomidorowy, posiekany czosnek, ewentualnie czerwoną paprykę w proszku dla koloru. Solimy, pieprzymy.

Kartofle gotujemy do miękkości, a następnie przy pomocy tłuczka zmieniamy w tołkanicę po dodaniu masła albo śmietany w ilości pozwalającej uznać paciaję za rozkosznie pulchną.

Mięso rozbijamy tłuczkiem albo ręką wyobrażając sobie, że to biur... baba z ZUSu. Albo nie, może lepiej wyobraźmy sobie coś przyjemniejszego: komornika, mafijnego windykatora lub zakapiora ze sprężynowcem: kotlet powinien wszak pozostać w jednym kawałku, a nie rozbryzgnąć się po całej chałupie. Solimy, pieprzymy, obtaczamy delikatnie w mące, maczamy w roztrzepanym jajku a następnie w bułce tartej. W miejsce bułki można użyć zmielonych migdałów, orzechów, pomiętolonych płatków kukurydzianych albo i otrębów. W różnych konfiguracjach. Ja tutaj daję jednak przepis podstawowy, bo zakałapućkacie się. Gdybym opowiadał o zbyt ekstragaganckich składnikach, to wy byście się pozawieszali i naszykowali sobie chleba ze słoniną zamiast porządnego obiadu.

Kotleta smażymy na oleju aż zrobi się cudownie brązowiutki. Walimy wszystko na tarełki, albo i na rodowe porcelany, i wsuwamy aż się nam uszy trzęsą. No i tego, nie zapomnijcie pod wieczór odśpiewać uroczyście, po staropolsku „o mój ty rozmarynku, ty się zaś rozwijaj wspaniale”. Maciaszczyk dobro naszykowane ma, dla nikogo nie zbraknie, tak i dla mnie widzi się, że pośpiewamy my jutro, oj, pośpiewamy. Czego dla nas wszystkich szczerze życzę z wyjątkiem Baciuka.

A teraz czas zarobić na litra gazu do mojej emailowanej kucheneczki gazowej:

  ***       Reklamowa zagajka       ***  

Po widnemu i ciemaku
samogończyk pij, chłopaku!
Likier z głogiem i maliną
dzień i noc se sącz, dziewczyno!

Czy o zmierzchu, czy o świcie,
ma Maciaszczyk zdrowie picie.

MACIASZCZYK.
Samo zdrowie z serca bagien.

  *** Koniec reklamowej zagajki ***  

sobota, 6 listopada 2010

Moczary (da capo al fine)

- Dyn dyn, dyny dyny - zaplumkał Radziulis Czesław przebierając paluchami po wymionach Ryżej Baciuka i próbując dociec, jak dostał się pod krowę. Wszystko przez moczary.

Byłby wstał, ale łeb ciężki, podnieść niełatwo. Trza mu było wspomagania. Namacał obiecujący kształt między krowiaczymi plackami na słomie. Gąsiorek.

- Śniadanie miszczów, cyników i abnegatów - powiedział kiedyś nąszalancko o maciaszczykowym wyrobie kościelny Koszelewski, tyle że akurat zaraz potem w niewyjaśnionych okolicznościach upadł, rozchlupując nalewkę na głogu.

Co tu gadać, toż wiadomo, że Radziulis nie miał w planach dojenia Ryżej Baciuka o skoroświcie, i to na waleta. Ot, normalnie, wyszedł na przednocku z chałupy, spotkał Baciuka, przyłożył jemu jak się należy z piąchaka, sprawdził, jak smakuje nieopodal gieesu wino „Amulet żonkosia”. Udałby się nawet na zasłużony odpoczynek - w końcu totka złożył - gdyby nie szemranie w turzycach.

Szemranie w turzycach zawsze niepokoi. Ten suchy szelest: jednostajny, ale złowieszczy. Jakby kto skrzypiał ostrzałką do noży za uchem. Jakby wzmocnione milionkrotnie szurnięcie sosnowej igiełki opadającej po koszuli, lot liścia, który tworzy turbulencje; miłośnie kląskające stąpanie łosia; gwizd sondy doodbytniczej, praca wyciągarki...

A nie, czekajcie, to nie to!

No więc Radziulis Czesław wszedł w turzyce i dostrzegł siedzącą przy szemrzącej w garczku politurze przygarbioną postać.

- Gdzie ja jestem? - wybałbotał. Po prawdzie, wolałby powiedzieć „a co nie polano?”, ponieważ nie zauważył stakanków, a w gardle dla niego zaschło. 

Szeptucha spojrzała na niego przeciągliwie, odgadując najszczersze myśli.

- Mo ciary, mo? - zaświergoliła bezzębnymi ustami, dorzucając szczyptę ziół do ognia. - I mo mieć!

Radziulis Czesław ponapawał się aromatem dymu. Zaraz lżej odetchnął, a nawet ustąpił pierwszeństwa skrzykłaczowi na kandyksie. Ułożył się na fiołkach, zagarnął nasię kobierzec konwalii dla ciepłoty, wtulił się w wielką malwę i policzył sople kardelomonii zwieszające mu się nad facjatą. Dyn dyn, dyny dyny!

- Dyn dyn, dyny dyny - zaplumkał Radziulis Czesław przebierając paluchami po wymionach Ryżej Baciuka i próbując dociec, jak dostał się pod krowę. Wszystko przez moczary.

wtorek, 2 listopada 2010

Indorburgery z dyniowym piure

Też tak macie, że jedzenia robicie jak dla wojska? Ja mam, ale wcale się z tego nie cieszę. Co to za przyjemność dwa tygodnie jeść kapuśniak, i to od śniadania, przez drugie śniadanie, podobiadek, obiad, podwieczorek, kolację, aż do posiłku przed snem ażeby w nocy nie wstawać. Jak ostatnio robiłem kulki indycze, też naprodukowałem jakbym z Pałąkową w konkury przy kateringu szedł. Szczęściem surowe mięso dało radę zamrozić. Właśnie łaziłem po kuchni, podciągając kalisony ażeby kroku w kolanach nie mieć, i dumałem, co by do tego pachnącego mielonego na obiad wyczmonić, kiedy usłyszałem człapanie Szuwaśki w sionce.

Naści, kochanieńki, dynia, tyle że niekompletna, wychrzęścił jak tylko wlazł i usadowił się na zydelku. I mówi, że umęczył się jak kobyłka orką, i żeby dla niego napić się co dać. Nu, śliwowincji u mnie braknąć nie braknie prawie nigdy. Nalałem po stakańczyku, popróbowaliśmy, czy wanilią zanadto nie wania, i pytam jego, skąd on taką wybrakowaną bańkę wziął. Dziurawa jakaś, niepełna, a nawet pusta we w środku... Może w gieesie wysprzedaż była?

Rozumiesz, kochanieńki, wymruczał powoli i poczochrał resztki czupryny pod czapką, był u mnie wczoraj taki jeden malec, ale niewyjściowy silnie. Stoi popod furtką, łepek zadziera, i mówi, że cukierek albo psikus, albo cuś w podobie, i wyciąga do mnie czapeczkę ze słodkościami. No, dzieciakowi odmówić nie po bożemu, bo wyglądał jakby jego z cyrku zabyli, to poszkodowałem ja jego. Ale sam wiesz, że ze słodyczy to tylko słoninę w miodzie uważam, tak co będę dzieciakowi cukierki wybierał kiedy nie zjem. Mówię, dziękuję tobie, maleńki, za cukieraska, sam ty jego zjedz, posilisz się nieco. Ale psikusa jak tak chcesz, to ja dla ciebie zrobić mogę, co mi tam. Nu, Antoni, dynia jest dla ciebie, gdyż wiesz, że ja takich postnych rzeczy do pyska nie sadzam.

Składniki:
składniki jak na kulki indycze, albo na dowolnego hamburgiera,
0,5 kg dyni,
1 ząbek czosnku,
sok z cytryny,
sól, pieprz.

[Listonic]

Dynię kroimy na kawałki, obieramy ze skóry, kładziemy na blasze, skrapiamy oliwą, sokiem z cytryny, solimy, opieprzamy i wsadzamy do gorącego piekarnika. Kiedy miętka jak bufory Wisiorek Aldony, miksujemy z ząbkiem czosnku na piure, ewentualnie dosmaczamy cytryną, solą czy czym tam sobie chcemy (wszyscy lubią konkretne przepisy, co nie?). Zastępstwo dla kartochla - wyborne. U mnie wyszedł bardziej mus dyniowy, bo warzywo było soczyste. Taki pomarańczowy sosek dyniowy do kotleta. Miodas. A właśnie, a gdyby tak dodać miodu? A pomarańczy gdyby? Co by to było?

Z mięsa formujemy kotlety i smażymy na patelni grillowej. Połączenie bardzo pyszne. Pojadłem jak panisko.

Już po obiedzie byłem, akuratnie nalewałem sobie szklaneczkę głogówki na trawienie, a tu wpada Pałąkowa. Zdyszana, z liściami we włosach i z mchem wyłażącym z gumiaków, bo w młodniaku zająca z procą tropiła; zerknęła podejrzliwie na resztki dyni, i drze się: dawaj śliwowincji, Antoni, ponieważ albowiem afera we wiosce wybuchęła! Ktoś dzieciakowi wójta dynię helołinową zakosił, a dodatkowo za koszulinę kompostu nawpychał i psem poszczuł. Teraz wójt lemuzyną służbową marki Tavria jeździ w te i nazad, winowajcy poszukując! Ładuj lepiej te dyniowe resztki do parnika, bo nieszczęście gotowe.

Widzicie, jak to człowiek całe życie się uczy. Wydało się, że młodzianek nie chciał dać, tylko dostać cukieraska. Psikusa z kolei otrzymać nie zamiarował. To nie było zaodraz tak gadać, czort? Żeby on powiedział jak człowiek, to przecież sołtys by dla niego słoniny z miodem nie pożałował, szczególnie gdyby wiedział, że u wójta w chałupie nie przelewa się i dzieci po prośbie chodzić zmuszone są! Najgorzej, że wójt miał jakoś teraz dotacje przydzielać, a jak sołtysowy psikus się wyda, to o asfaltowej drodze do Gliniewic możemy zapomnieć, jejbohu. Póki co, Szuwaśko przemyka przez Koszelewo przebrany za garbatą murzynkę w ciąży i udaje, że wróży z kaszanki. Mówią, że z powodzeniem, ale o tym opowiem wam jak tylko skończę jeść kapuśniak.


Na koniec trochę poważniej, choć długaśny wpis wychodzi i gotowiście pousynać. Dzielna mama jednego Kuby pięknie wykorzystuje nowoczesne zdobycze techniki ażeby pomagać swojemu synkowi. Jej zaangażowanie, pomysłowość i determinancja nie pozwalają mi pozostać obojętnym. Poczytajcie sobie tutaj i pomóżcie jeśli możecie. Zobaczycie, że wkrótce spotka was nagroda za dobre serce. Mućka się ocieli, albo żyto zakwitnie drugi raz w tym roku. Ja liczę na to, że ozimina dla mnie wybuja tak, że aż z powiatu będą przyjeżdżać podziwiać, więc kupiłem na Allegro dwie świetne książki, w tym zbiór opowiadań, który pasuje mi szczególnie z racji tematyki typu poetyka i prozaiczność hulaszcza, ale też oddałem na aukcję chartytra... no, na aukcję oddałem trzy tomiszcza kultowego tasiemca „Millennium” Stiega Larssona. Miałem do antykwarwiatu dać albo Szuwaśce za gąsiorek śliwowincji opylić, bo korytko warchlaków się dla niego chita (jak w domu zostawię, to sami wiecie, jeszcze sąsiedzi mnie o czytelnictwo, kryptowykształciuchostwo albo co gorszego jeszcze posądzą i z wioski przepędzą), ale zamaniło się dla mnie coś bez interesowności zrobić. Aukcja jest tutaj i jeszcze do następnej soboty pobędzie, więc zdążycie z kapuchy wyskoczyć. W sensie że nie z kapuśniaku, a z mamony. Na życzenie zwycięzcy będę odbijał z pomocą towotu łatkę Raciatej... tfu, psia mać, ratkę Łaciatej na pierwszej stronie każdego tomu. Że ekstralibris taki niby.

Słowo honoru, to miał być normalniejszy wpis żeby nie wyglądało, że z poważnych rzeczy robię sobie podśmiechujki, ale nie poradziłem, no nie poradziłem. Bywajcie i pojedzcie solidnie, moje śmidrygiełki.

sobota, 30 października 2010

Helołiny sryny. W samoo poo-hoho-łuudnieee!

Świat durnieje, nie widzę inaczej. Ludziska same na własne życzenie hamerykanizują się. Jak nie popierdułkowate burdelaste walentynki, to helołiny organizują. Ciekawość: czy naprawdę dla nich te anglosasy tak imponią, czy też jest to zwykłe odmóżdżenie i małpowanie bez tołku jak popadnie tego, co zagramaniczne, bo pewnikiem lepsiejsze.

Najśmieszniejsze są walentynki. Święto miziania w lutym, moiściewy! Z koniem na ogony się pomieniali, czy jak? Powiedzieć babie „Chodź, Halyna, idziem w zaspy obściskiwać się, gdyż święto jest”, to prędzej można bez łeb reklamówką z golonką wieprzową oberwać, niż beneficjentem wdzięków zostać! Gdybyśmy jeszcze nie mieli upojnej, pachnącej kwieciem nocy świętojańskiej, andrzejek, katarzynek... no, to niechaj tam. Ale mając swoje własne okazje nie korzystać z nich, tylko brać od innych, to naprawdę trzeba mieć nieźle pod kopułą namiętolono. Ot, siła markietinga. I to zimą, i to pod nazwaniem patrona epileptyków! Moiściewy!

Helołiny nie lepsze, choć tu już nie jest tak zabawnie. W dzień, jak by nie patrzeć, całkiem poważnego święta organizuje się zombiastyczne wydumki. Tak wesoło? To weź przyklepnij w albumie rodzinnym na pożółkłym zdjęciu babuni zielone gluty samoprzyklepne, albo dziadziusiowi leżącemu na łożu śmierci nasadź dynię na łeb. No baki zrywać po prostu. Koniecznie trzeba wszystko strywializować, sprowadzić do bezrefleksyjnej zabawy. Hulaj dusza, śmierci nie ma? No więc jest, i wcale nie wygląda jak przygłupia czarownica z burchlem na łypie. Są granice robienia podśmiechujek, ale przebiegają one raczej daleko od Święta Zmarłych.

Dla tych, którzy obchodzą dyniowiskowe pośmiewiskowe niby-że-święta, życzę z okazji zbliżającego się niby-że-święta, żeby z tego śmiacia i swawoli zrobili się dla nich przy oczach kurze łapki. O, takie:

















Przy okazji: wszystkim identyfikującym się z kulturą anglosaską życzę smacznego indyka na Święto Dziękczynienia, bo to zdaje się niezadługo, co nie? Podzielcie się przepisami. Niech Ojciec Narodu będzie z wami. Si ju lejter.

.

czwartek, 28 października 2010

Na pohybel zimie: klopsiki indycze w winno-pomidorowym sosie

















Zima będzie wczesna, kuchenni blogierzy zaczęli gotować jesienne potrawy. Gotuję i ja ażeby ktoś nie pomyślał, że jakaś popierdułka jestem, a nie prawdziwny kuchenny blagier. Tfu, blogier. No to dzisiaj kontynuuję jesiennienie kuchni. Będzie solidnie, choć zwiewnie. Gdybym miał zgadywać, po włosku więcej. Albo po angolańsku, bo czy to wiadomo, co w takiej Angoli warzą? Może i kulki z indyka. Przepis skradłem Grzesiowi z Mniammniama.

Składniki:
0,5 kg mielonej piersi indyka,
15 dkg wędzonego boczku,
0,5 l soku pomidorowego,
100 ml czerwonego wina,
2 cebule,
10 dkg sera topionego,
10 dkg sera pleśniowego (ja wziąłem niebiewski Lazur, bo lubię),
10 dkg czarnych oliwek,
1 jajko,
po garści natki pietruszki i tymianku,
3 ząbki czosnku lub 3 łyżeczki pasty włoskiej,
sól, pieprz.

[Listonic]

Boczek drobno siekamy lub międlimy w blenderze. Siekamy oliwki. Łączymy mięso indycze z boczkiem, oliwkami, jajkiem, ziołami, połową czosnku, połową serów. Solimy, pieprzymy, ładnie wyrabiamy (ale serów nie wgniatamy w masę zbyt dokładnie, białe oczka fajnie wyglądają) i odstawiamy żeby czosnek i zioła zrobiły swoje.

Cebulę podduszamy na oliwie, a kiedy zmięknie wlewamy sok pomidorowy i wino (sok wykombinowałem w ostatniej chwili, bo zostało mi pół kartonu po tym jak robiłem żeberka z fasolą), dusimy z 15 minut żeby płyn nieco odparował. Przyprawiamy, blendujemy na gładką masę, dodajemy małe klopsiki uformowane z masy mięsnej, dusimy ok. 10 minut. Kulki wyjmujemy z czerwonego sosu pachnącego winem i pomidorami, odparowujemy go do uzyskania gęstości lejkiej śmietany, dodajemy resztę serów, które dadzą nie tylko znakomity smak, ale też przyjemną konsystencję. Dokładamy pozostały czosnek lub przechodzoną pastę włoską. Wkładamy z powrotem klopsiki, wuala.

Oczywiście kulki można upanierować w bułce tartej i usmażyć przed włożeniem do sosu, wtedy są brązowiutkie i też smakowite, ale ja miałem lenia i ochotę na coś delikatnego, więc wciepłem do gara surowiznę. 

Podajemy z makaronem albo z kartochlami lub też z kaszą albo z ryżem, ewentualnie z bagietką albo bez nic. Ja zrobiłem z makaronem razowym. No i co? No i zima może mi... nafiurkać, o.

Tak  se myślę, że takie klopsiki byłyby też dobre z rybą zamiast indyczyny. Mus spróbować.

A kiedyś, jak nie miałem lenia i obsmażyłem pulpeciki (ale miałem innego lenia, bo to były raczej wielkie pulpeciska, żeby nie powiedzieć kotleciuchy), to wtenczas wyglądały tak:

sobota, 23 października 2010

Ursus, znaczy się traktor

Gęstą ciemność przeszyło mruczenie rozgrzewających się reflektorów. Ostry snop światła strzelił spod sufitu i, rozmywając się i wtapiając w czerń, precyzyjnie trafił w deski podłogi rozganiając drobinki kurzu, które tańczyły teraz w jego blasku na podobieństwo płatków śniegu w zawierusze. Rozpierzchłe światło musnęło ściany, wydobywając kontury kurtyny.

— Pójdźże w tan, kwiecie miodny, kochanko ma w wieńcu rozkoszy, abym nacieszył tobą swe zmysły!

Pójdę za tobą w pląsach na kraj świata, rycerzu mój!

Raduje się me oko widząc cię jak łania powabną, i ucho cieszy szelestem twych kroków o zmierzchu!

Bądź mi ostoją w utrapieniu, miły, strzeż mnie od zawieruchy!

Będę ci jak Ursus dla Ligii, jak... * a idźcież wy w kibieni maciery z takimi popierdułkami!

Czerwony na pysku sołtys Szuwaśko ciepnął na deski tekst, wzuł gumiaki i koślawo zeskiknął ze sceny. Zdezorientowana Pałąkowa pozostała na swoim miejscu ze splątanymi nogami, gotowa zakończyć pląs finałowym pocałunkiem. Zastygła z dziubkiem ułożonym z ust i łypała dookoła oczami.

Czy ja mam trzymać? wychylił się zza kaskad udrapowanej materii Radziulis Czesław. Trzymał dzielnie posterunek za kurtyną. Dzierżył linę z figurką anioła, która miała w finale spłynąć na kochanków.

Nie, już nie trzeba krzyknął robiący za rezyszera kościelny Koszelewski, pędząc udobruchiwać amanta. Tylko ostro...

Łups!

...żnie kościelny obrócił się i popatrzył na resztki gipsowej figurki ścielące się po całej scenie jak zaspy na koszelewskiej szutrówce zimową porą zanim przejdą pługi.

Ojojoj zatroskał się linowy, klękając nad kupą gipsowego gruzu. Czekajcie, klej gdzieś, zdaje się, miałem.

Czort bierz kościelny zrezygnował z roztrząsania profesjonalizmu Radziulisa, uznając bunt aktorski za ważniejszy. Janiołka zastąpi się Bazylukiem Władysławem. Aby tylko liny wytrzymały. Grzegorzu, a co dla ciebie nie pasuje, a?

Toż gdzie rozum żeb chłop dla baby był jak traktor! grzmiał sołtys, łupiąc się w czoło wielkimi łapskami aż mu zsunęła się czapka z kozyrkiem. Żyłka na szyi dla niego wyszła i o, tak o, pyłgała. Szuwaśko z uniesionymi rękami wyglądał jeszcze komiczniej, gdyż krew, która napłynęła mu do twarzy sprawiła, że wyglądał na bardziej napuchniętego. A dodatkowo Pałąkową całować dla mnie tam na tej bumadze napisali. A dla mnie życie miłe jeszcze! Przynajmniej do końca kadencji!

No właśnie mruknął stojący w cieniu stary Pałąk, wyraźnie zadowolony z rozwoju wypadków. Schował głębiej za pazuchą sztachetkę z płotu i zaczął wydłubywać brud zza paznokci.

Ale Grzegorzu kochany, toż to tylko gra aktorska jest! To całowanie to nie jest jak w życiu normalnie! zapewniał rezyszer.

Nie jest? zaciekawił się życzliwie Pałąk i dla pewności sięgnął ręką w kierunku sztachetki.

A co więcej, Ursus to postać mityczna. No, może nie mityczna, ale u tego, jak mu tam, Sienkiewicza, za bohatera nieustraszonego we w „Kfowadis robił!

Traktor? Radziulis przestał dopasowywać nos aniołka do policzka.

Sam jesteś traktor! Ursus przecie! Wrrróćć! Ursus to bohater literacki był, a od jego imienia wziął się traktorek, że niby mocny taki.

To tak jak z napoleonką Pałąkowa rozmasowywała zdrętwiałe od czekania na finał usta. Słyszała ja, zdaje się Krzeszczot Jadwiga dla mnie mówiła, że taki jeden konusek nazwał się Napolion, ponieważ  słodycze lubiał.

Kościelny Koszelewski wzniósł oczy pod sufit remizy i opuścił w rezygnacji ramiona.

To może i z sołtysem naszym tak było uradował się stary Pałąk. Toż przecie nasza Natalka bardzo ogląda taką jedną bajeczkę! „Wodnik Szuwaśko się nazywa.

Dam ja ci zaraz wodnika, ochłaptusie jeden, ty! Jak cię spiorę, to cię własne kurki nie rozpoznają!

Spokój ma mnie być! rozdarł się kościelny. Już wy o litraturze i o filmografii nie rozprawiajcie lepiej, gdyż to jest jakby chmura gradowa poloneza tańczyła.

Radziulis właśnie miał dodać coś w temacie dwóch cylindrów polskiej motoryzacji, ale napotkał wlepiony w siebie niewybredny wzrok Koszelewskiego.

Ty mnie, kochanieńki, nie bałakaj, gdyż ja za żadnych Ursusów robił nie będę. I Pałąkowej odbierać względów starego Pałąka takoż nie zamiaruję! zaperzał się Szuwaśko.

Zlitujcie się nade mną, sąsiedzi moje kochani! zaszlochał rezyszer. Andrzejki za pasem, dla wójta premierę obiecaliśmy ażeby udobruchać jego za te napisy obraźliwe, co my dla niego na urzędzie wymalowaliśmy po dożynkach!

Oj, byli wtenczas dożynki, hoho! zamyślił się Radziulis.

A niechaj mnie do ciurmy wsadzą, a pośmiewiska z siebie robić nie będę. Urzędową osobą jestem wszak. Może zainsc... nu, zapodać dla niego cuś inne?

Niby co?

Może jasełka? Pałąk podniósł rękę do góry, a sztachetka pizgła o glebę.

Durnowaty ty! Jasełka w andrzejki?! Moglibyśmy niby przenieść premierę na po Świętach, ale sami wiecie lepiej ode mnie, że jak tylko w Wigilię pasterka się skończy, to do samej Środy Popielcowej nikogo trzeźwego w całej wiosce nie uświadczysz! To by dopiero jasełka byli, nie ma co!

Ja od swojego nie odstąpię  wychrzęścił sołtys Szuwaśko siadając na odwróconej skrzynce po winie „Luz w pekaesie”.

I wtedy to, jak dla mnie potem opowiadali, wszedłem do remizy ja.

A właściwie wtelepałem się, bo targałem nie za mały gąsiorek maciaszczykowej morelówki z arcydzięglem. Szedłem jak raz do chałupy, a że w remizie paliło się, to umyśliłem zaglądnąć, czy może potańcówka z mordobiciem się nie szykuje.

Łany rozmarynu rozścieliły się wkrótce szeroko i głęboko. Rozwijał się on bujnie w miarę jak pieśń z naszych gardeł dobywała się coraz gromsza. Jakoś po północku Maciaszczyk przyjechał dwukółką z nowym  gąsiorkiem, więc obrady toczyły się gładko. Nu, dramatycznej premiery być to nie będzie, ale za to umyśliliśmy w ramach rekompensaty dla wójta namalować na urzędzie janiołka i Ursusa. Znaczy się traktor.

———————————
* Wykorzystano fragmenty sztuki Eleonory Papłuki „Kasztany i żuki”, wyd. Kaziuki

wtorek, 19 października 2010

Żeberka wołowe z czerwoną fasolą chyba po meksykańsku jak gdyby

















No i znowu wyszło mi coś, co kwalifikuje się do cyklu „Smaczna kupa”. Nie żebym specjalnie tak zrobił, tak jakoś samo wyszło, czyli czytaj kiepskie umiejętności. A co mi tam, u nasz we wiosce ja jako jedyny wiem, co to flambimbryzacja. A może to już jesień, nie ma takich fajnych świeżych warzyw, robi się zimno, to i człowiek zaczyna robić przytulaste jedzenie. Miałem ochotę na fasolę, a fasola kojarzy mi się z kuchnią meksykańską. Wziąłem małą czerwoną i zacząłem kombinować.

Z książkami kucharskimi mam taki problem, że jak je przeglądam, to się zachwycam, że i to, i to fajowe, trzeba będzie kiedyś zrobić. Ale jak przyjdzie co do czego, nie potrafię znaleźć niczego ciekawego w temacie, który mnie pili. Często także na miłych blogach nie znajduję niczego na temat, który akuratnie mnie interesuje. Tym razem się nie dałem i się zadumałem. Aż mnie łeb rozbolał, bo dumałem chyba ze trzy minuty.

W takim jednym hipermarkiecie kupiłem szponder, czyli po naszemu wołowe żeberka z przyległościami. Nawet świeże były, i tłuszczyk miały biały. Duszone wołowe żeberka z fasolą, podumałem mimo bólu czachy. M-hm. Posłuchacie?

Składniki:
1 kg wołowych żeberek,
0,5 kg czerwonej fasoli,
0,5 kg małych czerwonych cebulek,
0,7 l soku pomidorowego,
100 ml brandy,
100 ml octu słodowego,
4 łyżeczki kminu rzymskiego,
1 łyżeczka cynamonu,
pęczek pietruszki albo kolendry,
1 główka czosnku,
sól, chili.

Fasolę moczymy na noc, po czym gotujemy w tej samej wodzie. Jedni mówią żeby w tej samej, drudzy żeby zmienić, mnie od tego wszystkiego już głowa boli.

Kiedy fasola półmiękka, wyłączamy gazowanie, a wywar od gotowania wlewamy do garnka, w którym się będzie dusiło. Dolewamy sok pomidorowy i podgrzewamy.

Na mocno rozgrzanej patelni z oliwą podsmażamy żeberka. Znowu: niektórzy mówią, że to zbędna czynność. Może i tak, może i tak. Ale jaka przyjemna! Przyrumienione solidnie mięso wkładamy do garka z sosem pomidorowym i wywarem od fasoli, stawiamy na maluśkim gaziku. Takim, powiedzmy, na dwa kelyszeczki. Na patelnię zaś wrzucamy obłupione cebulki, ale w całości, będą potem uroczyście słodziuchne. Pozwalamy się im przypiec w smaku po żeberkach, na koniec wrzucamy całe ząbki czosnku. Kiedy czosnek zacznie się brązowić, wlewamy 50 ml brandy i walimy ognicho. Uuch, jak to pachnie!

Cebule w całości podpatrzyłem u któregoś kuchennego magika w telewizorze. Myślałem, że lepiej robi pokrojona, bo się zespala z resztą, a tu wcale bo nie. Jemy sobie tę ostrą, słodką kwaskawość, ale trafiamy na cebulkę. I to jest dopiero emanacja słodyczy!














W temacie brandy to ja jestem laicki więcej, bo jakoś nie każda mi smakuje. Ale mam swojego typa, w dodatku nie za drogiego. Węgierski Budafok, delikatny jak na brandy, ale o zdecydowanym smaku i wyraźnym aromacie tokaju. Niezła rzecz, a w gieesie stoi po 19 zł za pół litra.

Obrandowioną cebulę dodajemy do mięsa, dolewamy resztę brandy, i rozpoczynamy 2-3-godzinny proces powolnego duszenia. Jeszcze tylko kmin rzymski, którego obawiać się nie należy. Dajmy go dużo, po gotowaniu nie będzie już taki wyrazisty. Tylko skupcie się, powiedziałem kmin. Nie kminek, jak chcą tłumacze programów kulinarnych. Gościu mówi "kjumin", a lektor beztrosko czyta "kminek". No ludzie, toż gdzież! Ja tam z angielskiego umię tylko "gutmorgen" a także "dijo elenikos kafedes parakalo", ale i tak wiem, że kminek u nich chodzi inaczej. Pomylić kminek z kminem rzymskim, czyli kuminem, to jest coś jakby pomylić rzepkę w kolanie z rzepą, co ją dziadek ciągł. Albo kultywator z kultywowaniem.

Kiedy mięso dochodzi, a cebulki robią się uroczo mięciuchne, możemy rozpocząć wykańczanie. Solimy, sypiemy cynamon, chili albo posiekaną świeżą papryczkę (ja dałem suszoną i plastry marynowanej jalapeno), dodajemy ocet. Ocet wymyśliłem dlatego, że danie było słodkie od cebuli i fasoli, ale jakieś takie bez jaja. Cytryna dodałaby chyba nastroju, na którym mi nie zależało, więc ocet. Mógłby być balsamiczny, ale ja wybrałem słodowy. Ocet słodowy jest robiony ze słodu jęczmiennego, ma posmak łyskaczowy i znakomicie pasuje do aromatu brandy. Co więcej, uzupełnia się z kminem rzymskim i cynamonem tak, że ojejuniu, tworząc ślinotokową kombinację. Papryczki czili, fasola, cebuleczki, sok pomidorowy dopełniają radości i osiągamy luz na zawiasach.

Napisałem, że octu 100 ml. Ocet słodowy jest bardziej jak balsamiczny, nie ma ostrości octu winnego czy - Panie Boże broń - spirytusowego. Ja nie lubię kwaśnego smaku, po prostu dolewałem po trochu i kosztowałem, i wyszło mi coś koło 100 ml kiedy słodycz zrównała się z kwaskiem i pikantnością.

Po dodaniu octu dodajemy też półtwardą fasolę i dalej gotujemy aż wszystko zmięknie, przemiesza się i przejdzie sobą nawzajem, a także odparuje tworząc głęboko czerwoną guzkowatą od fasoli strukturę. Ja chyba odparowałem za bardzo. Jestem przekonany, że ktoś bardziej zdolny albo posiadający wiedzę zrobiłby z tego coś, co wygląda ładnie, ale powiem wam, że nawet sołtys Szuwaśko jadł i chrumkał, choć słoniny w tym nie było.

Na koniec zrobiłem błąd, sypiąc, co widać na focie, tymianek. To nie ta bajka. Lepiej było wwalić pęczek pietruchy albo kolendry. Ale i tak, biorąc pod uwagę, że był to obiad z palca, wyszło nieźle. Taka kupa czerwonych różności, która smakuje fantastycznie i trudno się od niej oderwać. A jeszcze mi jej zostało, aha! I widziałem jedną kostkę, która wyglądała jakby szpik w sobie miała, aha!

Podjedzcie dobrze, moje pustułeczki, i pamiętajcie: las płonie szybko, ale szybciej bierze w łapę wójt.

niedziela, 17 października 2010

Cielęcina z bobem
















Coś dla mnie się zdaje się, moje wy jesienne białozłote brzezinki, że ja tu ostatnimi czasy kucharskie powinności zaniedbywuję. Wiecie, że nie ma o tym, co dać prosiakom do parnika poza obierkami kartoflanymi i szałwią z kabanosami, albo co zrobić z cukinii, ale nie ludki. No to tak se wydumałem, że należy oddać hołda dla tych dań, co nie trafią nigdy do miesięcznika „Kuchnia nowomodna” ani nawet do tygodnika „Przyślij przepisa, a dostaniesz normalnie kasiorę na browca”. Takich, znaczy się, niewyjściowych jedzeń, że i bufetowa Danuta po północy nikomu nie proponuje ażeby utrzymać klubokawiarnię w jednym kawałku. Dziś więc inarguru... inarug... rozpoczynamy nowego cykla typu „Smaczna kupa, czyli jedzenie, które smakuje, choć nie wygląda”.

Po prawdzie, miał to być wpis entuzjastyczny napisany jakiś czas temu. Moje ulubione danie z bobem, które robię zimą i słotną jesienią - bo rozgrzewające i takie... takie... niebieskie w smaku. Chciałem je zrobić latem, bo nigdy nie robiłem ze świeżym bobem. I co? W gieesie masz małże, kraby i inne wydumki, a bobu świeżego nima. No i jak nie było, tak nie było do końca. Ani ziarenka. Ostatnio więc się rozeźliłem i zrobiłem z mrożonym. Nie poradzisz, taka gmina.

Taa, rzeczywistość zignorowała moje chęci i plany. Śparagów też latoś jakoś nie było, nie licząc trzycentymetrowej średnicy białych gorzkich próżniaków, którzy bardziej na palisady zdatni byli, niż do dogębnego zastosowania. Aż chciało się napisać do tego chłopa, co je wyhodował i zapytać, co to właściwie jest kiedy nawet koza Pałąkowej tego nie tyca. Łot ju fink ju duing, meeen?

Śparagów nie było, bobu nie było, ki czort?! Patrzeć tylko jak fasolki szparagowej zabraknie. Oooo, fasolki nie odpuszczę! Ale do rzeczy, bo już widzę, że słowotok zbliża się wielkimi krokami, a jak przyjdzie, to nie ma przeproś. No to lecę po całości.

Składniki:
80 dkg cielęciny,
40 dkg bobu,
3 marchewki,
3-4 ziemniaki,
4 ząbki czosnku,
pęczek natki pietruszki,
gałka muszkatołowa, tymianek, cząber,
0,7 l bulionu,
0,5 l brandy z głogu albo innej maciaszczykowej przepalanki,
sól, pieprz.

Cielęcina jest tu niezbędna. Próbowałem robić z szynką wieprzową, z chudą i tłustszą wołowiną, i też jest dobre, ale nie ma tego fantastycznego posmaku, który potrafi rozanielić.

Mięso kroimy w kawałki, obsmażamy na oliwie, wypijamy szklaneczkę brandy, dodajemy pokrojoną w talarki marchewkę, zalewamy bulionem ażeby przykrył mięso i dusimy do miękkości pod przykryciem na małym gazie, co w przypadku delikatnego mięsa nie trwa długo. W połowie duszenia dodajemy bób. Bób zawsze daję w całości. Obłupianie z łupinek to jest marnowanie jednego z najlepszych warzyw świata.

W międzyczasie wysączamy szklaneczkę brandy, zadajemy ziarenek kurkom i gotujemy na parze ziemniaki. Wyładowujemy na nich tłuczkiem (na ziemniakach, kurki jeszcze niech pobiegają) wszystkie frustrancje i wściekłość na Baciuka.

Kiedy duszone gotowe, wysączamy odrobinę brandy, solimy, pieprzymy (jedzenie, nie picie!), dodajemy zioła (ja lubię do tego dać cząbru, ale i z tymiankiem, i z majerankiem też dobre), posiekany czosnek, pietruchę, gałkę muszkatołową i puree kartoflane, które stworzy nam wyśmienity, gładki i smakowity sos. Dzięki temu nie musimy dodawać mąki ani śmietany, które mogłyby zagłuszyć smak cielęcej delikatności. Gotowe. Zamykać oczy, wypić aperitifa i jeść.

Mamy delikatny a aromatyczny obiad, pachnący bobikiem i wyśmienitą młodą krówką, samo rychtyk jak się człowiek wymrozi zwożąc nocną porą drewka z poręby aby się leśniczy nie skapnął. Tylko ten wygląd... No, ale z kolei ta brandy...

No dobra, na koniec trochę naciągłem rzeczywistość i wkluczyłem takiego jednego ulepszacza zdjęć. A co, rzeczywistość olała moje bobowe i śparagowe plany, to ja ją szczypłem w nos. Wiecie, to idee kreują rzeczywistość, jak powiedział jeden sekretarz z POP „Narzędziownia POM Paździerzownica Kościelna”, który w domu kultury miał w roku siedymdziesiątym szóstym prelegencję o relatywiźmie dialektycznym w ujęciu materialistycznym. Albo cuś w podobie, bo wtedy też robiłem ten bób i wysączyłem ciut więcej brandy, niż było w przepisie. No, ale tak czy siak, najwyjściowsza w sensie wyglądu ta potrawa nie jest. Właściwie mógłbym naściemniać, że wyglądała tak, jak poniżej, ale nie dość, że to by była nieprawda, to jeszcze wtenczas nowy cykl by się omsknął był, choć relatywizm by się ostał. Bywajcie, i niech się dla was żaden sekretarz nie przyśni.

















Przepis ukradłem z książeczki Aleksandry Chomicz „Potrawy jednogarnkowe”, wydanej w serii „Biblioteczka Poradnika Domowego”.

środa, 13 października 2010

Zachód słońca nad Serwami

















No tak, jesień mamy, nie? Aj tam, zima tu już! Kiedy w słońcu 3 stopnie, to co to jest? Toć nie szachy! Szron za chałupą leży, aż go aby słonko swoim ciepłem było zdjęło.

Na tę przedzimną okoliczność mam ja dla was, zimnołuszki moje miodne, takie oto diktum: a srać na mrozy! Wracam do lata. Do Suchej Rzeczki, do śledzenia lotu motyla na tle ciemnych słupowych augustowskich sosen, do liczenia zmarszczek na Studzienicznym. Do obierania z mięsa świeżo uwędzonych, jeszcze ciepłych sielawek z Płaskiej, jagodzianek od baby (że i Kuroń by takich nie upiekł), indyka z bazylią duszonego nad ogniskiem w starodawnej menażce, zapachu lasu, wody, do beztroskiego przekomarzania się z biedronką na leśnej drodze.

Piszę to, bo się rozwojażyłem, ale też dlatego, że pewnie teraz, kiedy czytacie te literki, siedzę radośnie na brzegu Wigier, przycupuję na pomoście nad Serwami, albo też wypatruję uklejek w Czarnej Hańczy nieopodal Głębokiego Brodu. Suwalszczyzna, Augustowszczyzna, jesień... I jak tu się nie uromantyczniać? Popatrzcie sami, jak było w lipcu.


niedziela, 3 października 2010

Nie kłóćmy się! Pekaesy chodzą!

- Bo po co te wszystkie pierepałki, że ludziska kłótliwe silnie bywają - perorował Ancioszko Stanisław znad szklanki maciaszczykowego kalwadosu. - Jako to, że sołtys Szuwaśko nowiuśkie gumofilcy Baciuka na żerdki na wylot nadział. Albo że Radziulis Czesław paragona od lat w gieesie uregulować nie zamiaruje. A na co to tak nerwować się, a? Toż jak sąsiady żyjmy, albo jak te, jak dla nich, surokatki!

- Albo polećmy balonem! - zagdybał błogo stary Pałąk energicznie wachlując się złożonymi kartonami po winie aby jeszcze z papieru oprocentować się choć ciut.

Balonem jednakowoż nie polatał, gdyż ślubna jego, Pałąk Halina, akuratnie z naręczem hyzopu w podskokach przebiegała naszą wioskową szutrówką, oganiając się rózeczką od baciukowej Burej. Z tyłu tak więcej się oganiała, ponieważ Bura wolała zaplecze, ataku frontalnego unikając z obawy przed kopem. Taa... Do Pałąkowej od przodu to podchodzi tylko ksiądz proboszcz kiedy komunię rozdaje. I dziecki, ale jedynie jak matka nie burczy. Ruchów stochastycznych nie przewidzisz.

Kiedy Pałąkowa mijała klubokawiarnię, zobaczyła przez okno starego. Jadowitym "paszła won" zakończyła przekomarzanki z psem, który z lekka rozbiegany wzrok Pałąkowej odebrał jako życzliwą zachętę do ukrycia się w celu zachowania życia i sierści. Pochyliła się (Pałąkowa) i na czworaka podkradła do lokalu, łypiąc co i rusz, czy nie została odkryta. Nu, gdyby nie hyzop, to my byśmy myśleli, że świni kartochli taczają.

Kościelny Koszelewski pierwszy ją wypatrzył i zaczął dawać przyjacielowi znaki ażeby ukrył się pod stołem. A że on, stary Pałąk znaczy się, tego nie widział? W końcu już wszyscy, którzy siedzieliśmy przy stole, machaliśmy do niego, ale on uznawał, że to toasty są i nie ociągał się ich spełniać. Musi on tymi balonami silnie rozwojażony był. Może dla niego Monika Belućki przypomniała się?  Kto jego wie... Ale też my wszyscy popłynęliśmy, gdyż nasza wioskowa biznesłumen prohibicję dla męża ogłosiła, a nam kazała pilnować jego.

Pałąkowa podeszła do stolika, w międzyczasie wywracając dwa krzesła i strącając miskę z barszczem, którym zajadał się właśnie Pietrucha Anatol, bo ona, rozumiecie, nie za bardzo koordynuje się, następnie rzuciła naręcze hyzopu na blat, potarła bolące biedro i zniesmaczona spojrzała w szczere, letko zamglone oparami, oczy ojca Anatolka, Ciunieczki, Witoldzika, i pozostałych dwunastorga dziecków.

- Idę do domu? - zaciekawił się stary Pałąk.

- I to jeszcze jak! - syknęła Pałąkowa, domyślając się, że parnik nie nastawiony, kurkom nie zadane, a dzieciarnia znów w bobowych zagonach robi korridę z cielakami.

- Raczej prędziutko - nasz kompan był wyraźnie dumny ze swojej przenikliwości.

- Pokoju to u nich w izbie dzisiaj nie będzie, dla mnie zdaje się - zabałbotał Ancioszko Stanisław, regulując zawartość szklanki ażeby nie wylewała się zanadto.

Wszyscyśmy się zgodzili, przepili.

- Balonem? A na co balonem, czort? - dociekał Radziulis Czesław, wpatrując się przez okno w mrok za odchodzącymi Pałąkami i Burą. - A co to, pekaesy nie chodzą?

wtorek, 28 września 2010

Ryżotto z łosia. Powiedzmy to głośno: gwiazdozbiór misia Lę jest nasz!

















Był tu ostatnio jakiś przepis? A, może i nie było. No to pięknie, brakowało jeszcze żeby mnie z Durszlaków i Mikserów relegowali za niemanie papu. Albo z Gildii Szamających Inaczej, do której należę ponieważ oferowali bony na bezpłatne rodzynki ze śliwek jak się kupi serwetki z ceraty. Zamiast więc — jak to zwykle bywa — jeść ser ze słoniną (bo sołtys Szuwaśko często u mnie bywa), dziś zrobiłem uklejki z klajstrowatym ryżem w torebkach. Posłuchacie jak to się robi, czy mam zakolebać baniakiem?


Składniki:
30 dkg uklejek z rzeczki, ale tych ciemniejszych,
1 szklanka ryżu z gieesu (nie mylić z kaszą perłową ani z pasztetową),
2 garści natki pietruchy i koperku,
1 garść suszonych pomidorów z zalewy,
ciutka szafranu, czyli po naszemu kurkumy,
2/3 szklanki dobrego taniego wina marki „Ochrona przed kacem” lub podobnego białego owocowego, niezbyt kwaśnego,
0,7 l bulionu,
3 łyżki masła,
2 łyżki starkowanego sera, ale raczej nie twarogu,
3 ząbki czosnku,
sól, pieprz, kombinerki.

Uklejki, dalej zwane łosiem, pozbawiamy płetw, skrapiamy płynnym lodem z niedomkniętego zamrażarnika, ościujemy pod mikroskopem i nadal uskuteczniając kuchnię morenkurarną, przy pomocy natki marchewki, dwóch liści klonu japońskiego, łupin cybuli zmiksowanych w reaktorze bozonowym, trzyamonu potasowego rozgrzanego glinianem cynku w kolbie z wichajstrem (tej, która wygląda jak przegubowy helikopter, bo ta druga, jakby gruszka po ospie, to do osmozy krzemowej jest), formujemy coś, co wygląda jak... te... no... jak coś komuś nie ułoży się po biesiadzie, wiecie. Układamy to w kształt raczkującego albatrosa, zużywając dużo probówek i pęcet oraz wykonując gesty prześcigitadorskie i robiąc tajemnicze miny, jakbyśmy próbowali wmówić inkasentowi, że ta gazeta to właściwie jest opłacony tydzień temu rachunek za prąd. O, i kuchnię morenkurarną mamy opanowaną. Tylko pamiętajcie żeby porcje miały nie więcej niż 15 gram, gdyż w przeciwnym przypadku będzie to zwykła breja.

Pierwsza gwiazdka chińskiego misia Lę jest nasza. Drugą i trzecią dostaniemy za podtrzymanie absurdu, ale łosia musimy zastąpić awokado ufajdanym sproszkowanym chloromiedzianem boru pod ciśnieniem.

To może póki jeszcze miś Lę nam w gary nie zagląda, zrobimy jedzenie do jedzenia, a nie podśmiechujkowe dekadenckie popierdułki dla zdegrengoladowanych snobów. Ale trzyamon potasowy zostawiamy! Posmarujemy nim Baciuka, będzie ładnie się świecił i pyłgał na Święta. Gdyby mu jeszcze petardę podłożyć, to będzie się też gibał.

Do rzeczy. No więc kiedy już te uklejki ułożymy w coś, co może przypominać łosia (albo przynajmniej zmiażdżonego bakłażana spadającego ze schodków przed klubokawiarnią po bójce), solimy go, opieprzamy, skrapiamy sokiem z cytryny i odstawiamy na chwilę ażeby przemyślał, co chce robić w życiu przez najbliższe sekundy, o ile będzie miał tak długą perspektywę. Rozumiecie, koty czujne bywają. Najwięcej gorące pytanie na tym etapie jest takie: co powie dochtor Kanciejuk Władysław z gminnego ośrodka zdrowia kiedy przeczyta, co ja tu wypisuję, a ja przyjdę do niego na cotygodniową przymusową kontrol. No, zdaje się dla mnie, pochwały to to nie będą.

Nadrabiamy, bo my tu gadu gadu, a kot rybę wcina: sofritto, tostatura, cottura, all’onda i mantecare (najlepiej na świecie prelekcjonuje to Arek), w międzyczasie posiekane pomidory, czosnek, pod koniec sporo pietruchy i koperku, a na koniec ser, masło i podgotowane na parze na różowo płatki bajecznego łososia. Tfu, uklejek. Przykrywamy przykrywką i pozwalamy tłuszczykom napawać danie (minut pińć).


Tu u mnie ryżotto wyszło dość zwarte, bo się śpieszyłem na spotkanie Klubu Kośców Trzciny Ręcznie i za szybko odparowałem, ale normalnie jak zajdziecie do baru Mleczak w Gliniewicach to dla was łychą wleją takie normalne, dwa dni gotowane i lejkie. Z gotowaną słoniną! No to smacznego.

PeeS. Gdyby ktoś się nie zorientował, była to próba zapodania przepisu na risotto z łososiem i suszonymi pomidorami, ale słowotok poooo-szedł w szkodę zanim jeszcze się zaczął. Ubolewam nad treścią tego wpisu, jednakowoż głupawka, która mię dopadła wczoraj, ani myśli odpuścić. Proszę o odrobinę współczucia. Wy możecie po prostu popukać się w czoło, ja muszę z tym żyć. Jeśli do jutra mi się polepszy, opowiem wam, jak z krochmalu zrobić uciechę uczestnikom balu. Do uwidzenia się z kochanieńkimi.

czwartek, 23 września 2010

— A co w kawiarniach literackich? — zapytał trochę ochryple żeglarz Sindbad  i odkaszlnął, ponieważ płomień palinki przyjemnie rozgrzał mu przełyk.

— A co ma być? — odparł pytaniem na pytanie kelner Ede, przyjaciel literatury, i rozłożył ręce, jakby odmawiał kredytu całemu światu. — Młodzi ludzie uprawiają sporty, chodzą na pływalnię, zjeżdżają na nartach i oddają się podobnym, rzekomo zdrowym, lecz jednak podejrzanym czynnościom. (...) Dla młodych poetów  jedynym zdrowym zajęciem jest literatura i kawiarnia. To są żelazne prawa i nikt nie może ich bezkarnie podważać, a już najmniej ten, kto zaciągnął się na służbę u muz.. (...) Ja nie twierdzę, że dla płuc nie jest zdrowsze zjeżdżać na deskach ze Szwabskiej Góry niż dyskutować przez całą noc z panem Battaszeky w „Czikago”. Ale pisarz ma się troszczyć nie o swoje płuca czy serce. Pisarz ma się troszczyć o swój umysł i ducha, i właśnie kawiarnia daje tę specyficzną, może według zaleceń lekarskich czy gimnastycznych zupełnie niezdrową, ale z literackiego punktu widzenia jedyną dobroczynną atmosferę, w której pisarze znajdują niejaką ochronę przed pokusami świata, samowolą urzędów i brutalnością pieniądza; ich płuca i serce nadwyręży co prawda nikotyna i czarna kawa, ale ich duch rozkwitnie — i to jest najważniejsze! Pan Petofi nie chodził na narty, tylko do „Pilvaxu”, a pan Vorosmarty nie na pływalnię, tylko do „Złotego Wołu”. To są olbrzymie różnice, proszę uniżenie. Co ja mam czytać wiersze poety, o którym wiem na pewno, że codziennie wykonuje ćwiczenia gimnastyczne według wskazówek Mein System i na rozkaz radia rankiem kładzie się na podłodze i wyrzuca nogi do góry niczym nierządnice, które żyją z tego, że dbają o linię?
Sandor Marai, Sindbad powraca do domu, Czytelnik 2008

Jak by nie dumał, trzeba dla mnie do klubokawiarni iść, kultury zażyć i słoniny z sołtysem pojeść. Nie poradzisz, jak mus to mus, czy nie tak, co? Miejcie się dobrze, pliszki potulne. Gdzie ja wsadziłem wyjściowe gumofilcy?

piątek, 10 września 2010

A teraz coś z zupełnie innego biebrzowozu

Wiadomo, jak jest: człowiek wysila się, kombinuje żeby trochę poczyprakować, zwija się ażeby jakąś tam słowotwórczość przedsięwziąć, a są ludzie, którzy od urodzenia tak umią. Znaczy się odpokąd nauczą się gadać, a nie że się urodzi i zaraz „matka, cyca dajcie, bo w gębie dla mnie zaschło”. Ot, choćby taki pan Trzaska, co mieszka gdzieś hety, nad Biebrzą. Rozmowę przeprowadził Cezary Werpachowski, pracownik Dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego. Jej treść została podana tak, jak to leciało, czyli bez niepotrzebnego redagowania. Naturszczykowy taki to tekst. Publikacja za zgodą autora, ma się rozumieć.

Dzisiaj więc ani kulinarnie, ani koszelewsko, ale za to swojacko. Ja tam lubię poczytać takie pogaduchy, bo są autentyczne i jakieś takie przytulne. Dzisiaj wszyscy tylko „ą”, „ę”... Kliknijcie jeśliście ciekawi.
biebrza3

środa, 8 września 2010

Służba nie drużba

— Ależ bo to było żwawo! Diablem gromił w lewo, w prawo! poleciał Fredrą sołtys Szuwaśko wychodząc z bardaszki. Wytarł ręce w liście łopianu, przymknął drzwi żeby muchi nie lecieli jak będzie robił obiad, i ospale poczłapał do chałupy, po drodze drapiąc się po łysinie i uważnie przypatrując się słonecznikom, która może być godzina. Budzik wziął i się rozpukł w trypiz... w cholerę się był rozpukł podczas hucznych obchodów parypetowego Dnia Gręplarki i Gręplarza kiedy to sołtys pokazywał zebranym, jak należy rozrzucać obornik odsię.

— A zrobię sobie krokieciki z boczeczku w panierce z mielonej wysmażonej słoniny, polane śmietaną — wychrzęścił, w zamyśleniu pocierając wielkim łapskiem niedogoloną jak zwykle szczecinę na pysku. — Może i ogolić się przyjdzie, czort, ażeby Gromyko Ludmiła nie wyrzekała.

— Oj, zdurniał ja musi, gdyż bez tołku gadam niczym Wisłocka Lulia po ajrkoniaku — pacnął się w czoło, nie przerywając zaawansowanego jak na niego myślotoku. — Toż ogolę się w przyszłą niedzielę jak kąpieli zażywać będę. Broda nie bluszcz, nie zadusi może.

— Taaa, jak ten czas popindala, patrzajcie, kochanieńkie wy moje kurki. Ledwo trzy niedzieli temu nazad ablukcji dokonywał ja solennie w wyrychtowanym na tę okoliczność parniku, a tu już miesiąc jak z bicza wziął i pizgł. Chaliera, może i ochra już do zbierania nadająca się jest. Sprawdzić mus, ale to potem, potem, na głodnego i na chybcika nie wymyślisz nic. Po prawdzie, można by co pożytecznego zrobić przy sobocie... Tego, ten... Do Maciaszczyka pójdę może, albowiem zapas śliwowincji w piwniczce ku końcowi się ma. To czy to nie pożyteczna robota jest? Toż przecież że nie inaczej.

— Nogami z dwukółką pójdę, bo do traktorka nie wlezę po wczorajszym spotkaniu Koła Miłośników Poetyczności Wyrafinowanej Jakkolwiek Inaczej. Jak to było? Zdaje się, że po deklamacji sonetu Czypraka o międleniu baby na sianie kościelny Koszelewski rozwojażył się i przytargał potężny gąsior gruszkówki z rozmarianem: ten, co zawsze na wystawce u Maciaszczyka stojał, letników o mdłości przyprawiając samą litraturą. Tęga ta gruszkówka z przeszłorocznych ulęgałek, nie powiem, czerep jeszcze dla mnie dymi zdaje się. Hej, a jak zapodali my pieśń po rosie, że o, rozmarynie mój ty najmilejszy, a weź ty rozkwitaj jak Elżunia od Pałąków odkąd skończyła siedymnastą wiosnę! Nu, będzie z dziewuchy pożytek, choć czy to ja promocji doznam, nie przewidzisz. Niby że gospodarka u mnie niemała, dodatkowo na koniczynie co rok dochód mam niezgorszy. No i służbę społeczną pełnić dla mnie przyszło, a na władzę sikorki łase bywają.

— Czekajże, bo i ja rozwojażenia doznam jak ten nasz kościelny. Co to ja miał? A, toż sołtysowym przykładem przed wioską przyświecać umyśliłem, od marnacji czasu ludzkość odwodzić. Tak i wytacham dwukółkę z warstatu. Zara zara, kiedy u niej jedno kółeczko nie obraca się, ciężko prowadzi się bez to. Miałem obuszkiem ponapaździerzać w to kółeczko, że może piachu nasypało się, ale zabyłem od nadmiaru tej kultury, co myśmy jej łyknęli wczoraj z memiskiem takim, że uuch! Eech, żyzń parchata, i co mi teraz z tego, że zawody w powożeniu dwukółką naładowaną kankami z mlekiem wygrane, kiedy nima jak udać się po dobro maciaszczykowe? Czort, baba zdałaby się dla mnie. Kieszenia dużego we fufajce wszyłaby i gąsiorka pięciolitrowego ja by tam wsadzał, za pasek i w gumiaki po szczeniaczku litrowym, w ręku na drogę też małowiele by wziął, i jak panisko bez wioskę by szedł, szyku nowiuśką czapką z kozyrkiem zadając. A tak co, kieszenia nima, dwukółki nima i lataj w te i nazad jak kołowaty albo jak letnik na dżogyngu.

Ale iść mus. Ze trzy dni ja już u naszego monopolisty wioskowego nie był. Gotów pomyśleć, że od Szypluka Leona cukrówkę biorę. Maciaszczyk drażliwy, jejbohu. Durnowaty, toż wiadomo, że szyplukowa cukrówka karbidem daje. Nic to, wzór pracowitości światu okazać należy. Nie poradzisz, służba nie drużba.

niedziela, 5 września 2010

Kopytka. I z dyni!

















Dobre kopytka nie są złe, a kto mówi inaczej, ten... no, mówi o czymś innym. Nie zrozumiał pytania albo cuś. Na kopytka chęć mam zawsze, a gdyby kto chciał mnie obezwładnić, zamiast ciosów funk-fuj niechaj zapoda niebylejakiego mielonego z kopytkami i sałatą ze śmietaną oraz szczypiorkiem.

No tak, wiśta wio, łatwo powiedzieć. Zrobić trudniej. Kopytka wychodzą mi jak kluski śląskie, ale jeszcze bardziej... delikatne. Czasem ledwo wyławiam durszlakiem z parnika. Dodawałem więcej mąki, więcej jaj, a one i tak zawsze takie zwiewne, żeby nie powiedzieć że się rozwalające, niczym knedlik rozmarzony przez noc w gulaszu szegedyńskim. Cholerka, może to wpływ obierków od kartochli i zgniłej kalarepy, którą dodaję do parnika warchlakom na trawienie, a która być może zmienia PeHa? Może nie robić kopytek w parniku?

Ale po co ja się tu rozwodzę jak Fabiańczyk Romuald nad nową snopowiązałką. Kiedy trafiłem na kluchi dyniowe u Oli, wiedziałem już, co będzie na podwieczorek kiedy mnie Chrabczyk Walentyna odwiedzić miała, i to niezależnie od konsystencji. Jej albo ich. Wyszły takie, jak lubię. Delikatne, ale lekko ciągnące i posiadające może i leciutką, ale jednak wyczuwalną konsystencję. Posłuchajcie.

Składniki:
0,5 kg dyni bez pestek i farfocli,
0,5 kg kartochli,
1 jajo,
mąki ile wlezie,
gałka muszkatołowa (raczej odważnie),
2 ząbki czosnku,
sól, pieprz.


Sos:
olej najprzedniejszej jakości (oliwa, rzepakowy na zimno, orzechowy etc.),
świeże zioła (może być wszystko, choć trawa i rdest raczej nie),
sok z cytryny,
1 łyżeczka brązowego cukru,
1 ząbek czosnku,
sól, pieprz.

Najwpierw zróbmy sos. Miażdżymy czosnek, przesypujemy solą aby puścił nektar, siekamy precyzyjnie, (nieco nonszalancko) jak sam pan Okrasa, razem z ziołami wkładamy do blendera ruchami typu pan Łapetyt, jak gdybyśmy strzepywali meduzę. Resztki z twarzy zlizujemy bądź zlizać pozwalamy, o ile zlizywant posiada odpowiednie te, no, walory zlizywawcze.

Moim zdaniem można użyć każdego zioła z wyjątkiem łopianu i komosy (bo w zęby lezą) oraz tych ziół, co już wy dobrze wiecie, które to są. U mnie były to resztki z okna: jakaś palczasta trawa (jakby papirus), sporo tymianku i pietruszki, bazylia, mięta. Zwłaszcza mięta w połączeniu z papirusem i sokiem z cytryny orzeźwia smak w stopniu imponującym.

Skrapiamy solidnie sokiem z cytryny, wlewamy najlepszy olej, dajemy brązowy cukier. Można dać oliwę o wyrazistym aromacie, ja wybrałem smakujący orzechami olej rzepakowy tłoczony na zimno. Dobry wybór do raczej mdłej dyni i ostrej cytryny.

Blendujemy. Cytryny powinno być sporo, sos powinien być zbyt ostry i zbyt słony do samodzielnego spożywania, dopiero z kopytkami się ułagodzi. Wyszła mi konsystencja rzadkiego pesto albo gęstszego winegreta. Fajnie, czuć wyraźnie orzech z rzepaku wzmagany tymiankiem i podnoszony cytryną i miętą. Dobrze dać mieszaninie odpocząć, bo po międleniu jest winegretowo mleczna, dopiero po jakimś czasie wraca jej zielony, przejrzysty, cudownie namawiający do maczania chleba kolor.

Kopytka to wiadomo: ziemniaki i dynię kroimy w kostkę, gotujemy na parze do absolutnej miękkości, tłuczemy czym tam mamy (u mnie młotek do wbijania papiaków), solidnie doprawiamy gałką i solą, dodajemy posiekany czosnek, jajo i tyle mąki, żeby wyszło nam ciasto wilgotne niczym oczy Pudziak Aldony po obejrzeniu „Titanica”. Na moje oko trzeba jej więcej, niż do normalnych kopytek, pewnie dynia jest wilgotniejsza od kartochli.

Na posypaną grubo mąką deskę wkładamy z trudem odciągniętą od miski i od ręki paćkę ciasta, obtaczamy w mące i, nie zważając na ciasto przylepione do sufitu, formujemy dwucentymetrowy wałek. Wykopujemy z kuchni kota, który się tarza w tym, co upadło. Kroimy ukośnie nożem. Nie kota, zresztą on już nie wygląda jak kot, tylko jak jakiś obcy. Aliena z XP32-E444 wystawiamy na balkon. Później zdejmiemy z niego skorupę z ciasta i zrobimy gipsowy odlew do kociego tumblurarium, czy jak to się nazywa.

Wróćmy do kopytek, bo przy cieście kopytkowym pośpiech jest wskazany. Aha, ale to właściwie już koniec. Pocięte kluski wrzucamy na osolony wrzątek, po wypłynięciu wyjmujemy łyżką cedzakową (u mnie durszlak do wyławiania marchewki z parnika), polewamy peściakiem i się delektujemy. Wskazane posypanie dobrym serem, ale jak widać na zdjęciu, zapomniałem.

A następnym razem dodam trochę posiekanego suszonego pomidora z zalewy, a co! Miłej niedzieli życzę i smacznego obiadu. A żebyście mi tam po obiadku małego hapluczka na trawienie spożyli! O zdrowie dbać trzeba, czy nie tak, co?