We wiosce gruchnęła wieść okrutna: w klubokawiarni na zabawie karnawałowej kurzyć nie dozwolą. Ukaz unijny, czy cuś. Raban się podniósł jak nie wiem i co, że swobody obywatelskie, librerun wetum, i że jak tak, to na wyborach zagłosujem na stowarzyszenie Popapranych i Skołowaciałych. Najwięcej sołtys nasz, Szuwaśko Grzegorz — znacie może — gardłował, ale bo on to ze dwie strony „Gliniewickich Nowości” na dzień wypala, i największym odbiorcą machorki przewożonej przez zieloną granicę spopod Kobrynia jest.
Na początku wszyscy myśleli, że z zakazem to o zioła lecznicze rozchodzi się, co je Aleksiejuk Zbigniew dystrybutoruje i na duszności, ale też na nerw i na pyłganie żyłki poleca kurzyć. Z racji że one, te ziółka, waniają jakby do ognia ciepnąć mokre onuce po tygodniu prac polowych, tośmy umyślili, że ten zakaz na nie tylko obowiązuje, bo może od nich kapusta kiszona w beczkach jełczeje, czy coś w podobie. Ale nie, bufetowa Danuta mówi, że dymu żadnego być w lokalu nie może za wyjątkiem drewna do kominka, a poza tym ruska machorka nie lepiej wali, niż te narkomańskie śmichy-chichy.
Rozgorzała dyskusja, jak to przy gąsiorku. Kondraciuk Bolesław indyczył się, że gdzie rozum takie ukazy dawać kiedy u nas we wiosce wszystkie kurzą. Na to Kondraciukowa do niego, że ona nie kurzy na ten przykład, a i ksiądz proboszcz nie pochwala nałogu. Kondraciuk odciął się, że nic nowego ona nie powiedziała, bo on najlepiej doświadcza codziennie, że jego ślubna pomyłka nie tylko palić nie umie, ale dodatkowo rosół przesala, i ogórka na oczy nasadza zamiast do gęby wkładać.
— Dla mnie zdaje się, kochanieńkie, że chłop bez dyma do żywiny podobny robi się — wyszeleścił sołtys Szuwaśko podnosząc ze znienacka zamyślony wzrok znad grubo ciosanego stakana ze śliwowincją. — To jak z piciem: gada się wszakże, że napijmy się do kotleta, ażeby świnia nie myślała, że psi ją szarpają.
— Nu, ma się rozumieć, ta unia to musi gorsza jeszcze lewacka swołocz niźli komuna, co my jej odpór dawali w 1913! — ocknął się dziadźko Baciuk.
— Dziadźku, w 1913. to wyście w pieluchy szczali, i to podług tej metryki, co żeście ją sprokurowali ażeby schedę po stryju przejąć, bo wydaje mi się, że w trzynastym was na świecie nie było — podpowiedział usłużnie kościelny Koszelewski. — A odpór dawany wtenczas faktycznie był, ale jednakowoż klęsce urodzaju na karczochy, a nie komunie, której szczęśliwie nie było jeszcze jako siły panującej.
— Toż ja i tak mówię! — wychełchotał dziadźko Baciuk. — Wpierwej byli klęski urodzaju, a potem przyszła komuna. Siłą wzięła i urodzaj, i nas, a ostawiła ino klęski! A teraz, moiściewy, dobrowolnie my oddaliśmy się w ręce tych bezumnych, tfu, zboczenców, co nam kurzyć nie każą! — dziadźko aż zdyszał się z nerwacji i wyciągnął kolejnego „Męskiego” podsuszanego na przypiecku.
Wiadomo, dla dziadźka Baciuka na frekwencji na zabawie karnawałowej w klubokawiarni zależało najwięcej, ponieważ miał wystąpić z reczytalem pieśni charczanej „Jak trwoga to do Fogga”. Zakaz palenia mógł oznaczać, że wszyscy jak jeden mąż do remizy ruszą. Komendant straży ogniowej zapowiedział albowiem, że jeśli się posterunkowy Guzik pojawi mandaty za spożywanie tytuniu wypisywać, to gaśnicą proszkową po oczach dostanie i będzie z fanarem na służbie chodzić, bo on na takiego gamonia proszku zużywać nie zamiaruje, tylko bańką przyfanzoli. I nagadał dla przedstawiciela władzy, że w remizie to on jest pan, i on będzie ustalał, co wolno, a czego nie; a kiedy tak, to każden jeden demokratycznie przyjść może i machorki zażyć, albo przyjść i nie zażywać. Tolerancja to się nazywa, mówił, i urównoprawnianie. Wolna wola ma być, mówił, a jak się komu jaranie nie widzi i szkodzi, może dobrowolnie i bez przymusu albo zostać i bawić się, albo wypaździerzać na kawę plujkę do kawiarni „Frezja”, do której tylko abstynenty wstęp mają. Tylko niech się pośpiesza, chichrał się, bo o 18 obsługa lokal zamyka i do remizy na zabawę leci!
— Iii tam — stary Pałąk wtulił głowę w ramiona i uśmiechnął się jakby Bardziaszczyk Eleonora zasłon w chałupie nie zaciągnęła. — Jak machorki nie wolno, co inne kurzyć możno. Ot, choćby szczapki sosnowe. Trza jeno dobre trafić, smolne. Nastrugać siekierką, w „Gliniewickie Nowości” obwinąć i dawaj końsumpcję obskuteczniać.
— Że też dla mnie taka durnota trafić się musiała! — wisnęła Pałąkowa. — Toż ty, hałajstro jedna, zasmoliłbyś się jak komin na przednówku! Pomorek, za co na mnie takie męki cierpieć przyszło! Kurzyć ty niczego nie będziesz, ponieważ dochtor w ośrodku zdrowia zakazał dla ciebie, jak też picia barbeluchy ażebyś dawców wątroby nie szukał.
— Żono moja Halino! Ja barbeluchy nie piję nic a nic, będzie musi ze dni trzy! — zaperzył się stary Pałąk.
— A oprocentowane powonienie od ciebie to od czego niby, a? Od szachów? — zadrwiła nasza wioskowa biznesłumen.
— Kiedy ten nasz specjalista od wpędzania ludzi w abstynencję dla mnie pić zakazał, to zaczął ja samogonkę jak grochową spożywać, łyżką. A łyżką to ty jesz, czy pijesz? Toż przecież, że jesz. Żeb ty ją z miski bez śtućca piła, to byś piła. A jak łyżką, to co? Jesz! Tak i porady dochtorskiej, a zatem i zdrowotności nie uchybiając, dla poprurary... nu, dla szerzenia zdrowego trunku ja przyczyniam się. Aby jeszcze podśmiechujków chłopy ze mnie nie robili pod gieesem, że ja jem samogonkę zamiast pić, to ja by do końca życia tak ją w zdrowiu jeść mógł, ot co.
I tak to gadka fajczana, zrobiła się procentowa. Bo to, widzicie, dupa zawsze z tyłu, a samogon na stole.