czwartek, 25 listopada 2010

Choinkowy falstart

Pada śnieg, pada śnieg,
skrzaty cieszą się.
Mimo że się ściemnia, one
wciąż chcą w zaspy leźć!
Raz i dwa, bałwan ma
oczka z węgla, lecz
szkoda bardzo,
że do jutra raczej stopi się...

Pada śnieg? Ano pada. W hipermarkietach oraz w delikutasach w Gliniewicach grają „dżingyl bels, dżingyl bels”? Ano grają. To co się dziwicie, że poszedłem pozawczoraj do lasu po chojaka? Kartki w kalendarzu się dla mnie posklejały, wielkie mi mecyje. Swoją szosą, mogę zrozumieć Baciuka, bo to swołocz niesłychana, ale że Szuwaśko Grzegorz, nasz sołtys, znacie może, śmiał się ze mnie tak, że aż kucał i popuścił w galoty, to już naprawdę. A może ja chciałem dobawić jedliny do pigwówki Maciaszczyka ażeby nadać jej głębokiego, żywicznego aromatu, a?

Dzisiaj polazłem do gieesu po ochrę i topinambur. W drodze powrotnej, z chałupy Piszczykowskiej Aldony słychać było jak ćwiczy nasz gminny chór „Kociewycie”. Ćwiczyli tego Dżingylbelsa, bo się najęli do Delikatesów „Stonka” umilać zakupy. Czorty, dodali nową zwrotkę:

Pada śnieg, pada śnieg,
Czyprak polazł w las,
wyciął sosnę, sieje wioskę,
wszak jeszcze nie czas!

Ech, żyzń, bladź ty parchata...

wtorek, 16 listopada 2010

Ubeznasłowolnienie Ancioszko Stanisława

Nie wyrzekajcie, innej rady nie było. Musieli myśmy Ancioszko Stanisława w obórce zakluczyć ażeby cały gliniewicki powiat, a może i ludzkość od Harmagiedona uchronić, ale nie dlatego, że jakaś baba Wanda strzeliła bułgarską gadkę o końcu świata, bo ona nic o naszym Stanisławie nie gadała. Rozchodzi się o to, że, ale teraz się skupcie, Szczyżejuk Leonora tak przepowiedziała. A Szczyżejukowa wie, co mówi, jejbohu. Posłuchajcie jeśliście ciekawi.

Szczyżejuk Leonora to ona nie byle kto jest. Mieszka na kolonii za Trupim Rozstajem i za szeptuchę u nasz robi, czyli znakiem mówiąc uroki odczynia, kołtun usuwa, pogodę zamawia, z fusów wróży, a jak trzeba to i mokrą robotą zajmuje się. Chwilunia, to nie to, o czym pomyśleliście. Nie że ręcy połamie, nogi połamie, ubije w promoncji. Dla mnie rozchodzi się, że ona czasu ma jak Baciuk liszajów, to jak trzeba, przepierkę komu zrobi, świnię zaślachtuje.

No i tego, czyta ona w przyszłości jak nie przymierzając Radziulis Czesław napisy na worku z nawozem. Oj, porównanie dla mnie nie udało się, Szczyżejukowa albowiem czyta przyszłość biegle i ze zrozumieniem. Największe sukcesy nasza szeptucha posiada w przepowiadaniu zdrowotności ludzkiej. Bywa, chłopy zakupią u Maciaszczyka dużowato gąsiorków śliwkowej przepalanki. Leonora tylko popatrzy, skrzywi się, wysepleni bezzębnie „Łojezusie i panienko, byndom was na drugi dzień dynie napaździerzały!”. I wiecie co, ona nigdy jeszcze nie pomyliła się. To i nie dziwota, że my dla niej wierzymy jak dla samej wyroczni delfijskiej, co nie?

Zeszłej niedzieli po sumie Szczyżejuk Leonora jak co tydzień okadzała chałupę dymem z ziół, po których — jak się je zakurzy — chodzi się tyłem i ogląda fitalowe kormorany. Przechodząc mimo, Sołtysikowa Waldemara (też z naszej wioski) zagadnęła do niej, czy słyszała, że Ancioszko Stanisław zamiaruje iść w konkury do wójtowej córki, która za ładna może nie jest, ale za to jest niezbyt mądra. Na to Leonora załamała ręce i wyszeptała:

— Łolaboga, Sołtysikowa, co wy gadacie, no co wy gadacie?! Oczadział on, czy jak? Toż to koniec świata by był!

Teraz już wiecie, dlaczego my Ancioszko Stanisława w odosobnieniu trzymamy.

środa, 10 listopada 2010

KUK: Sznycel wieprzowy z ragout z warzyw sezonowych i musem ziemniaczanym, czyli po naszemu schaboszczak z kapuchą i tołkanicą
















Drogie moje sąsiedzi, przyjaciele i znajomki z klubokawiarni. Dzisiaj, ponieważ nie mogę już patrzeć jak zapychacie się smażoną pasztetową albo hamerykańskimi sieciowymi hamburgierami ze szczura i papieru, będziemy kontynuatorować edukację kuchenną ażebyście zdrowiej i lepiej jadali. Jutro jest ważna patriatyczna data dla upamiętnienia czasu kiedy my się wyrwaliśmy z łap Ruskich i tych różnych co śwargoczą i stawiają krasnale w ogródkach. A więc zatem opowiemy sobie o jedzeniu polskim. Już ja dobrze wiem, że przedkładacie martadelę po duńsku z boczkową kruszonką nad polskiego, rodzimego, kochanego biało-czerwonego łososia w sosie gorgonzolowym z kaparami. No to ten-tego-ten, jedziemy z Koszelewskim Uniwersytetem Kuchennym.

Na obiad obowiązkowo zróbcie sobie jutro schabowego, gdyż ten heroiczny czyn wyrazi waszą obywatelską postawę, a poza tym to o niebo lepsze od kotleta z krowich wymion. Ubierzcie się ciepło i spożyjcie go pod stakana, w cieniu majtającej się narodowej flagi. Albo może lepiej nie, bo jak wy wszyscy jecie tak rozrzutnie jak nasz sołtys, to ufajdacie kapuchą sztandar i będzie wstyd zamiast podniosłości. No to tego, jedzcie w kuchni. Stół tylko nakryjcie świeżą ceratą i przetrzyjcie taborki, bo święto wszak.

Składniki:
plajster schabu z kością albo i bez,
20 dkg kapusty kiszonej,
1 cebula,
pół małego koncentratu pomidorowego,
20 dkg ziemniaków,
masło albo śmietana,
mąka, bułka tarta, jajo na panierkę,
kminek, sól, pieprz.

[Listonic]

Na oliwie szklimy posiekaną cebulę, dodajemy kapustę (samą kiszoną albo pół na pół ze świeżą), posypujemy obficie kminkiem i dusimy do miękkości, co chwilę trwa. W międzywywczasie można zająć się darciem pierza albo łuskaniem fasoli. Żeby tylko z tego łuskania dla was jakiś traktat nie wyszedł jak wy się zadumacie. Kapucha się przypali i ochotnicza straż pożarna będzie musiała przerwać partyjkę rozbieranego durnia, a latoś dwie baby u nich nastały, to oni mogą niechętnie od gry odrywać się. No, chyba że jak raz przegrywać będą. Na koniec dobawiamy koncentrat pomidorowy, posiekany czosnek, ewentualnie czerwoną paprykę w proszku dla koloru. Solimy, pieprzymy.

Kartofle gotujemy do miękkości, a następnie przy pomocy tłuczka zmieniamy w tołkanicę po dodaniu masła albo śmietany w ilości pozwalającej uznać paciaję za rozkosznie pulchną.

Mięso rozbijamy tłuczkiem albo ręką wyobrażając sobie, że to biur... baba z ZUSu. Albo nie, może lepiej wyobraźmy sobie coś przyjemniejszego: komornika, mafijnego windykatora lub zakapiora ze sprężynowcem: kotlet powinien wszak pozostać w jednym kawałku, a nie rozbryzgnąć się po całej chałupie. Solimy, pieprzymy, obtaczamy delikatnie w mące, maczamy w roztrzepanym jajku a następnie w bułce tartej. W miejsce bułki można użyć zmielonych migdałów, orzechów, pomiętolonych płatków kukurydzianych albo i otrębów. W różnych konfiguracjach. Ja tutaj daję jednak przepis podstawowy, bo zakałapućkacie się. Gdybym opowiadał o zbyt ekstragaganckich składnikach, to wy byście się pozawieszali i naszykowali sobie chleba ze słoniną zamiast porządnego obiadu.

Kotleta smażymy na oleju aż zrobi się cudownie brązowiutki. Walimy wszystko na tarełki, albo i na rodowe porcelany, i wsuwamy aż się nam uszy trzęsą. No i tego, nie zapomnijcie pod wieczór odśpiewać uroczyście, po staropolsku „o mój ty rozmarynku, ty się zaś rozwijaj wspaniale”. Maciaszczyk dobro naszykowane ma, dla nikogo nie zbraknie, tak i dla mnie widzi się, że pośpiewamy my jutro, oj, pośpiewamy. Czego dla nas wszystkich szczerze życzę z wyjątkiem Baciuka.

A teraz czas zarobić na litra gazu do mojej emailowanej kucheneczki gazowej:

  ***       Reklamowa zagajka       ***  

Po widnemu i ciemaku
samogończyk pij, chłopaku!
Likier z głogiem i maliną
dzień i noc se sącz, dziewczyno!

Czy o zmierzchu, czy o świcie,
ma Maciaszczyk zdrowie picie.

MACIASZCZYK.
Samo zdrowie z serca bagien.

  *** Koniec reklamowej zagajki ***  

sobota, 6 listopada 2010

Moczary (da capo al fine)

- Dyn dyn, dyny dyny - zaplumkał Radziulis Czesław przebierając paluchami po wymionach Ryżej Baciuka i próbując dociec, jak dostał się pod krowę. Wszystko przez moczary.

Byłby wstał, ale łeb ciężki, podnieść niełatwo. Trza mu było wspomagania. Namacał obiecujący kształt między krowiaczymi plackami na słomie. Gąsiorek.

- Śniadanie miszczów, cyników i abnegatów - powiedział kiedyś nąszalancko o maciaszczykowym wyrobie kościelny Koszelewski, tyle że akurat zaraz potem w niewyjaśnionych okolicznościach upadł, rozchlupując nalewkę na głogu.

Co tu gadać, toż wiadomo, że Radziulis nie miał w planach dojenia Ryżej Baciuka o skoroświcie, i to na waleta. Ot, normalnie, wyszedł na przednocku z chałupy, spotkał Baciuka, przyłożył jemu jak się należy z piąchaka, sprawdził, jak smakuje nieopodal gieesu wino „Amulet żonkosia”. Udałby się nawet na zasłużony odpoczynek - w końcu totka złożył - gdyby nie szemranie w turzycach.

Szemranie w turzycach zawsze niepokoi. Ten suchy szelest: jednostajny, ale złowieszczy. Jakby kto skrzypiał ostrzałką do noży za uchem. Jakby wzmocnione milionkrotnie szurnięcie sosnowej igiełki opadającej po koszuli, lot liścia, który tworzy turbulencje; miłośnie kląskające stąpanie łosia; gwizd sondy doodbytniczej, praca wyciągarki...

A nie, czekajcie, to nie to!

No więc Radziulis Czesław wszedł w turzyce i dostrzegł siedzącą przy szemrzącej w garczku politurze przygarbioną postać.

- Gdzie ja jestem? - wybałbotał. Po prawdzie, wolałby powiedzieć „a co nie polano?”, ponieważ nie zauważył stakanków, a w gardle dla niego zaschło. 

Szeptucha spojrzała na niego przeciągliwie, odgadując najszczersze myśli.

- Mo ciary, mo? - zaświergoliła bezzębnymi ustami, dorzucając szczyptę ziół do ognia. - I mo mieć!

Radziulis Czesław ponapawał się aromatem dymu. Zaraz lżej odetchnął, a nawet ustąpił pierwszeństwa skrzykłaczowi na kandyksie. Ułożył się na fiołkach, zagarnął nasię kobierzec konwalii dla ciepłoty, wtulił się w wielką malwę i policzył sople kardelomonii zwieszające mu się nad facjatą. Dyn dyn, dyny dyny!

- Dyn dyn, dyny dyny - zaplumkał Radziulis Czesław przebierając paluchami po wymionach Ryżej Baciuka i próbując dociec, jak dostał się pod krowę. Wszystko przez moczary.

wtorek, 2 listopada 2010

Indorburgery z dyniowym piure

Też tak macie, że jedzenia robicie jak dla wojska? Ja mam, ale wcale się z tego nie cieszę. Co to za przyjemność dwa tygodnie jeść kapuśniak, i to od śniadania, przez drugie śniadanie, podobiadek, obiad, podwieczorek, kolację, aż do posiłku przed snem ażeby w nocy nie wstawać. Jak ostatnio robiłem kulki indycze, też naprodukowałem jakbym z Pałąkową w konkury przy kateringu szedł. Szczęściem surowe mięso dało radę zamrozić. Właśnie łaziłem po kuchni, podciągając kalisony ażeby kroku w kolanach nie mieć, i dumałem, co by do tego pachnącego mielonego na obiad wyczmonić, kiedy usłyszałem człapanie Szuwaśki w sionce.

Naści, kochanieńki, dynia, tyle że niekompletna, wychrzęścił jak tylko wlazł i usadowił się na zydelku. I mówi, że umęczył się jak kobyłka orką, i żeby dla niego napić się co dać. Nu, śliwowincji u mnie braknąć nie braknie prawie nigdy. Nalałem po stakańczyku, popróbowaliśmy, czy wanilią zanadto nie wania, i pytam jego, skąd on taką wybrakowaną bańkę wziął. Dziurawa jakaś, niepełna, a nawet pusta we w środku... Może w gieesie wysprzedaż była?

Rozumiesz, kochanieńki, wymruczał powoli i poczochrał resztki czupryny pod czapką, był u mnie wczoraj taki jeden malec, ale niewyjściowy silnie. Stoi popod furtką, łepek zadziera, i mówi, że cukierek albo psikus, albo cuś w podobie, i wyciąga do mnie czapeczkę ze słodkościami. No, dzieciakowi odmówić nie po bożemu, bo wyglądał jakby jego z cyrku zabyli, to poszkodowałem ja jego. Ale sam wiesz, że ze słodyczy to tylko słoninę w miodzie uważam, tak co będę dzieciakowi cukierki wybierał kiedy nie zjem. Mówię, dziękuję tobie, maleńki, za cukieraska, sam ty jego zjedz, posilisz się nieco. Ale psikusa jak tak chcesz, to ja dla ciebie zrobić mogę, co mi tam. Nu, Antoni, dynia jest dla ciebie, gdyż wiesz, że ja takich postnych rzeczy do pyska nie sadzam.

Składniki:
składniki jak na kulki indycze, albo na dowolnego hamburgiera,
0,5 kg dyni,
1 ząbek czosnku,
sok z cytryny,
sól, pieprz.

[Listonic]

Dynię kroimy na kawałki, obieramy ze skóry, kładziemy na blasze, skrapiamy oliwą, sokiem z cytryny, solimy, opieprzamy i wsadzamy do gorącego piekarnika. Kiedy miętka jak bufory Wisiorek Aldony, miksujemy z ząbkiem czosnku na piure, ewentualnie dosmaczamy cytryną, solą czy czym tam sobie chcemy (wszyscy lubią konkretne przepisy, co nie?). Zastępstwo dla kartochla - wyborne. U mnie wyszedł bardziej mus dyniowy, bo warzywo było soczyste. Taki pomarańczowy sosek dyniowy do kotleta. Miodas. A właśnie, a gdyby tak dodać miodu? A pomarańczy gdyby? Co by to było?

Z mięsa formujemy kotlety i smażymy na patelni grillowej. Połączenie bardzo pyszne. Pojadłem jak panisko.

Już po obiedzie byłem, akuratnie nalewałem sobie szklaneczkę głogówki na trawienie, a tu wpada Pałąkowa. Zdyszana, z liściami we włosach i z mchem wyłażącym z gumiaków, bo w młodniaku zająca z procą tropiła; zerknęła podejrzliwie na resztki dyni, i drze się: dawaj śliwowincji, Antoni, ponieważ albowiem afera we wiosce wybuchęła! Ktoś dzieciakowi wójta dynię helołinową zakosił, a dodatkowo za koszulinę kompostu nawpychał i psem poszczuł. Teraz wójt lemuzyną służbową marki Tavria jeździ w te i nazad, winowajcy poszukując! Ładuj lepiej te dyniowe resztki do parnika, bo nieszczęście gotowe.

Widzicie, jak to człowiek całe życie się uczy. Wydało się, że młodzianek nie chciał dać, tylko dostać cukieraska. Psikusa z kolei otrzymać nie zamiarował. To nie było zaodraz tak gadać, czort? Żeby on powiedział jak człowiek, to przecież sołtys by dla niego słoniny z miodem nie pożałował, szczególnie gdyby wiedział, że u wójta w chałupie nie przelewa się i dzieci po prośbie chodzić zmuszone są! Najgorzej, że wójt miał jakoś teraz dotacje przydzielać, a jak sołtysowy psikus się wyda, to o asfaltowej drodze do Gliniewic możemy zapomnieć, jejbohu. Póki co, Szuwaśko przemyka przez Koszelewo przebrany za garbatą murzynkę w ciąży i udaje, że wróży z kaszanki. Mówią, że z powodzeniem, ale o tym opowiem wam jak tylko skończę jeść kapuśniak.


Na koniec trochę poważniej, choć długaśny wpis wychodzi i gotowiście pousynać. Dzielna mama jednego Kuby pięknie wykorzystuje nowoczesne zdobycze techniki ażeby pomagać swojemu synkowi. Jej zaangażowanie, pomysłowość i determinancja nie pozwalają mi pozostać obojętnym. Poczytajcie sobie tutaj i pomóżcie jeśli możecie. Zobaczycie, że wkrótce spotka was nagroda za dobre serce. Mućka się ocieli, albo żyto zakwitnie drugi raz w tym roku. Ja liczę na to, że ozimina dla mnie wybuja tak, że aż z powiatu będą przyjeżdżać podziwiać, więc kupiłem na Allegro dwie świetne książki, w tym zbiór opowiadań, który pasuje mi szczególnie z racji tematyki typu poetyka i prozaiczność hulaszcza, ale też oddałem na aukcję chartytra... no, na aukcję oddałem trzy tomiszcza kultowego tasiemca „Millennium” Stiega Larssona. Miałem do antykwarwiatu dać albo Szuwaśce za gąsiorek śliwowincji opylić, bo korytko warchlaków się dla niego chita (jak w domu zostawię, to sami wiecie, jeszcze sąsiedzi mnie o czytelnictwo, kryptowykształciuchostwo albo co gorszego jeszcze posądzą i z wioski przepędzą), ale zamaniło się dla mnie coś bez interesowności zrobić. Aukcja jest tutaj i jeszcze do następnej soboty pobędzie, więc zdążycie z kapuchy wyskoczyć. W sensie że nie z kapuśniaku, a z mamony. Na życzenie zwycięzcy będę odbijał z pomocą towotu łatkę Raciatej... tfu, psia mać, ratkę Łaciatej na pierwszej stronie każdego tomu. Że ekstralibris taki niby.

Słowo honoru, to miał być normalniejszy wpis żeby nie wyglądało, że z poważnych rzeczy robię sobie podśmiechujki, ale nie poradziłem, no nie poradziłem. Bywajcie i pojedzcie solidnie, moje śmidrygiełki.