Bulg, bulg, bulrllrllg! Radziulis Czesław był doprawdy spragniony. O świcie wyszedł w pole, ale nie wziął ze sobą nic do picia. Słonko przygrzało, on przysnął na miedzy i deczko odwodnił się. To dlatego tak przyssał się do dobrego taniego wina podczas spotkania towarzystwa Koszelewo Ku Świetlannej Przyszłości, odbywającego się na schodkach gieesu w każdy poniedziałek po wieczornym obrządku. Przerwał nawadnianie organizmu — ale tylko na moment — gdyż ponieważ z racji tego, że naszą wioskową szutrówką przedefilowywała właśnie Januszko Lidia z Chrobakiem Józefem pod rękę. Obrady towarzystwa doznały chwilowego zawieszenia, ponieważ Lidia dysponuje walorami, których nie sposób bagatelizować zwłaszcza w partiach środkowo-tylnych.
— Iii, nic z tego dla Chrobaka nie wyniknie — prychnął pod nosem kościelny Koszelewski. — Mówią, że trzyma ona wianek dla tego jedynego, który ją poprowadzi do ołtarza.
— Tego to ja nie pojmuję — wzruszył ramionami sołtys Szuwaśko. — Na co to jak ten maćkowy pies wianek przy cyckach trzymać?
— Może aby sikorki nakarmić? — ucieszył się stary Pałąk. Słynie on u nas z dociekliwości i niekonwencjonalnych koncepcji.
Radziulis parsknął, rozpryskując cenny, mimo że — jako się rzekło — tani płyn na schodki. Zakrztusił się przy tym i trzeba go było klepać po plecach, co zapewniło poklepywaczom należną rozrywkę.
— Ładna fontanna — pochwalił sołtys. — A ty się miarkuj z durnowatymi konceptami kiedy kto napojem delektuje się - skarcił wzrokiem starego Pałąka. — Widzisz wszak, że Radziulis spragniony silnie.
— A sikorki głodne nie bywają? — naburmuszył się Pałąk i zajął się wymianą gumy w procy.
— Uch, zderzaki jak w parowozie — rozmarzył się Radziulis, oblizując się i patrząc przez pręty w poręczy za oddalającą się Januszko Lidią.
Sołtys Szuwaśko wyszedł do drogi, tęskno podążył wzrokiem za powiewającą w dali spódnicą dzierlatki, zadumał się, wrócił, i wychrabotał: — Dajcie, dla spokojności i ja napiję się.
Ledwo czuła para znikła za zlewnią mleka i po należytej chwili zadumy narada miała się rozpocząć od nowa, zza kępy drzew wyłoniła się Pałąk Halina. Na kucaka przetrząsała zarośla w poszukiwaniu swojego ślubnego, który z rana wyszedł do piwniczki po słoninę i przepadł. Stary Pałąk chciał czmychnąć za kubły ze śmieciami, ale nie zdążył: Szuwaśko wystawił go przed sklep. Natychmiast zauważony, ze spuszczoną głową poczłapał do chałupy ścigany jazgotem połowicy.
— Nu, trochu spokoju będzie — usprawiedliwił się sołtys Szuwaśko. Otrzepał łapska i na powrót usiadł na schodkach. — Słuchajcie teraz, ponieważ nie powtórzę. Radzić nam mus, gdyż świetlanna przyszłość naszej wioski zagrożenia doznać może. Maciaszczyk zapowiedział przerwę wakacyjną. Kadzi na zacier wymieniać zamiaruje, tak i produkcję na dwie niedziele obniży.
W kompanii zapanował popłoch. Bazyluk Kaźmirz chciał pędem biec do gieesu kupić ostatnie pięć butelek wina marki „Pogrom sedesu”, a Ancioszko Stanisław ile sił w palcach obu rąk obliczał, ile będzie musiał wziąć na kreskę aby zanabyć cały zapas wódki „Łyska”, reklamującej się nośnym hasłem „czysta żywa chemia”. Radziulis Czesław natomiast na swoją kasztankę gwizdać zaczął aby galopem udać się do Gliniewic po wermut z łopianu i gorycznika albańskiego.
— Ot, durnowate — śmiał się sołtys. — Na co to tak gorączkować się? Toż jak tylko ja dowiedział się o zamiarach naszego przełamywacza monopolizacji państwowej, zaraz ja do niego traktorkiem podskoczył i dwie przyczepy śliwowincji zakupił. Dla mnie styknie, i dla was, ale musim uradzić, co z resztą wioski zrobić. Abstynencja groźną chorobą społeczną jest wszak. Jeszcze w melenkolię ludziska popadać zaczną albo do Pietruka Wiesława po karbidówkę chodzić będą. Ale kiedy wy już podnieśliście się, tak i dokupcie co, bo coś dla mnie w gardle zaschło. Radziulis za raz dwie butli ślachetnego trunku wydundził.
— I uratowane my! — zakrzyknął Bazyluk Kaźmirz, po powrocie ze sklepu ze świeżo zakupioną „Łyską”, uwidaczniając z radości nieuzupełnione uzębienie.
— Nie ciesz się ty — Szuwaśko splunął, przetarł czoło i strząchnął resztki ze szklanki za schodki. — Ja jeszcze nie skończył. Kulturę wdrażać muszę.
— Jakże to?! — zatrwożył się Radziulis i na wszelki wypadek przyssał się do dwóch butelek na raz. — Za kaowca nająłeś się, czort?
Reszta kompanii miała oczy, jakby żabę traktor najechał: — Fuuurtuuureee? A co my, niefurturne? — zaangażował się Ancioszko Stanisław.
— Nu, kulturę, co się dziwisz. Musi bibiokarka z Gliniewic doniosła do wójta, że odkąd Czyprak chyłkiem tam u nich był, to nikt z naszej wioski nie zajszedł, chyba że po zapałki. Tak i wójt się wnerwił, że nawet „Lokomotywy” Chotomskiej nie bierze nikt do poczytania dla dzieciaków. Pamiętacie, że stoi, dyszy i dmucha. I ja tak dyszeć będę o ile z tego kompromisu obronną ręką nie wyjdę! Wójt dla mnie kurturarność wzmagać nakazał.
— Jako żywo, może to być — zamyślił się Bazyluk. — Ostatni raz książkę ja widział jak posterunkowy Guzik mandata pisał dla mnie za nieskoszone pobocze. Z pińć lat będzie. Ale książkę ładną miał, literka w literkę na każdej stronie to samo!
— A ja trzy niedziele temu nazad w kościele był, i ksiądz książkę miał, sam widziałem! — Ancioszko Stanisław był strasznie zadowolony z kontaktu ze światową kulturą.
— E tam, on z pamięci gada — kościelny Koszelewski rozwiał nadzieje kompana.
— Ciszaa! — wrzasnął sołtys. — Skupcie się, gdyż ponieważ ze szkodliwym wpływem abstynencji zmierzyć się musim, a i dokurturarnianie czeka jak czortowy, tfu! wójtowy bicz nad udręczoną duszą!
— Z wybrakowaniem maciaszczykowych dostaw to sprawa prosta jest — zawyrokował Radziulis Czesław. — Po kolei dla każdego po pięć litry dawać się będzie. Zrobi się listę alfabetyczną...
— W twoim przypadku to chyba analfabetyczną, gdyż ty literki nie zanadto składasz — zadrwił chrzęszcząco sołtys.— A i tak, jak jednemu dasz, to drugi o suchym pysku będzie siedzieć i gapić się jak baran na wodę, i jeszcze który obłędu dozna, albo i z dotacji unijnych skorzysta.
— Faktycznie — przyznał Radziulis Czesław i łyknął „Nalewki Wujenki”, wyciągniętej z cholewki gumiaka. — Z dotacji unijnych skorzystać, to jakby przyczepić se chwost do dupy i do zagrody jurnego byczka wejść.
— A może by tak połączyć dwa zadania? — kościelny Koszelewski nieśmiało podniósł dwa palce.
— Ale niby że co? — zaciekawił się Szuwaśko polewając w stakanki.
— No niby że na przykład jak kto poetyczność zacytuje, to gąsiorka dostanie.
— Ooo mój rozmarianeczkuuuu, a tyy się zaś rooozkwiitaaaj! — Bazyluk Kazimierz ustawił się w kolejce.
— Nie, nie! — zaoponował Koszelewski. — Z klasyki książkowej ma być, aby w bibiotece ruch był i żeby bibiokarka nas nie ganiła kiedy my u niej w kiblu jaramy czekawszy pekaesa w deszcz. Rozumiecie, „Pan Tadeusz” na ten przykład: „Wtenczas Wojski wyciągł róg swój swawoli, brzemienny, jako pytong długi, wzdął się jako ta bania, oczy wybałuszył, zabuczał, a potem ustał, i wszystkie myśleli, że to ten róg buczy, ale po prawdzie to było echo”. Albo co inne też być może, a nawet lepiej, bo to o rogu to się średnio rymuje.
— Pan Tadeusz nie — sprzeciwił się Ancioszko Stanisław. — Pan Tadeusz drogi jest, a piecze w przełyku.
— Piecze, nie piecze, kurtury zażywać mus — zawyrokował sołtys. — Przyda się, gdyż albowiem lud u nas niegramotny, że hoho! jak za króla Świeczka nie przymierzając. A i ja sam, szczerze powiedziawszy, nie zawsze rozgarniam, co dla mnie posterunkowy Guzik na powiestce bazgra.
— On specjalnie tak bazgroli — powiedziałem wyszedłszy z rowu, w którym jak raz szukałem nasion przegrzemotki kruchej. — Lansuje się na dochtora z ośrodka zdrowia.
— Wiadomo, smali szczapę do Ciułak Waldemary — przyznał mi rację Szuwaśko. — Kościelny dobrze prawi, konkursa recytratar... cetrytators... nu, że wiersze gadać będą i bibioteki używać, zrobić można. Ale wójt namolny, dumajmy wszelako, co jeszcze sprawi, że chłopy dokurturarniać się zechcą?
— Sikorki! — zakrzyknął stary Pałąk, wyłoniwszy się ze znienacka z gęstwy i dossawszy się do kalwadosu.
Obrady towarzystwa uległy odroczeniu.
poniedziałek, 25 lipca 2011
środa, 6 lipca 2011
List do Radziulisa Czesława
Drogi Czesławie, druhu i przyjacielu mój,
W pierwszych słowach mojego wpisu chcę ja dla Ciebie powiedzieć, że żyję, mam się dobrze i nie choruję nic a nic. To pewnikiem dzięki zapasowi śliwowincji, która — jak wiadomo — chroni od choróbsk wszelkich i dostarcza dla organizmu niezbędnych witamin, mikro- i makroelementów. A nie odzywam się ja, gdyż albowiem wakacjuję.
Przeszły tydzień żaglowałem z Bazylukami Lubą i Kazimierzem po mazurskich, cudnej urody jeziorach i kanałach. Ciągałem szoty, uciekałem od bomu i w trymiga stawiałem i upuszczałem grota. Nagniotki się dla mnie porobili jakbym, nie przymierzając, cepował. Napiszę ja dla Ciebie o tym więcej, ale to jak już na dobre osiądę na pieleszach, bo teraz wróciłem się nazad do chałupy, ale tylko na chwilkę, żeby świeższe onuce wziąć i sprawdzić, czy Pałąkowa należycie dogląda mojej żywiny. No i aby uzupełnić zapas śliwowincji ma się rozumieć.
Teraz jadę na krótki biwak na Suwalszczyznę z Garłuszko Kazimierzem i jego familią, a gdzie, to Ty może wiesz, bo to w Maćkowej Rudzie, niedaleczko od Frącków nad Czarną Hańczą, gdzie my latoś biesiadowaliśmy z takimi jednymi fajnymi blogierkami. No ale tam to pobędę z litr, góra dwa litry czasu, i jadę nad nasze kochane morze, nasze morze, my cię będziem wiernie szczec, i się będę lansował przed niemieckimi emerytkami o bieluśkim porcelanowym uzębieniu.
A to jeszcze, rozumiesz, nie koniec, bo wracać znad morza będę od dupy strony aby odwiedzić dobrego kuma Bareyę w jego restoranie Dakawo. Poplotkujem, pośmiejem się i zaraz wysmykam aby na koniec relaksu odwiedzić starego przyjaciela Toczydłowskiego Anatola, który ma hektary nieopodal Poznania.
O i tak to, widzisz, Czesławie, sprawy się mają. Planów od groma, terminy napięte jak bycze jaja, musiałem na trzy niedziele odpoczyn umyślić, bo bym nie dał rady. Pałąkowa trochę wyrzekała, że tak długo będzie musiała po dwa obrządki robić, niby że i u siebie, i u mnie, ale ją udobruchałem pożyczając rozrzutnik obornika i pozwalając korzystać z mojego kompostu i ogródka ziołowego.
Żeby nie było, że ja chory jestem, że nic o jedzeniu nie piszę, to powiem Tobie, Czesławie, że gdybyś Ty kiedyś był nieopodal Rucianego-Nidy, to tam niedaleczko nad jeziorem jest stanica żeglarska, do której zajedź koniecznie. „Pod dębem” się nazywa. Mają tam normalnego restorana, a serwują taką zupę rybną, że nawet nie pytaj. Intensywny, ale delikatny, przejrzysty rybny bulion z odrobiną pływającej marchewki i ogromnymi kawałami sandacza. Całość posypana posiekanym porem. Smakuje to tak, że z Bazylukami postanowiliśmy zostać tam jeden dzień dłużej aby móc się rozkoszować tą zupką (to pomówienia i oszczerstwa, że zostaliśmy tam żeby nie żaglować w deszczu).
Mam nadzieję, Czesławie, że wybaczysz mi, że do Ciebie w okieneczko ja nie stukam buteleczką ani na schodki za gieesem nie przychodzę, o klubokawiarni nie wspominając. Światowe życie zachciało się dla mnie wieść, tak i nie udzielam się towarzysko. To znaczy udzielam się, ale nie w naszej wiosce. Jak Ty tego lista dostaniesz, pozdrawiaj zaraz ode mnie Pałąków, sołtysa Szuwaśkę i Ludwiczak Jadwinię. Zerknij, czy aby Pasturek Zenon się koło niej nie kręci, bo wiem, że ma on na nią chrapkę i pod moją nieobecność gotów z okazji skorzystać.
Pozdrawiaj też swoją kasztankę i obroku zadaj aby nie wychudła i nie zrzędziła. Liczę, że po powrocie zastanę Ciebie w dobrym zdrowiu, czego życzę dla Ciebie i dla siebie, amen.
Z koszelewskim pozdrowieniem
Czyprak Antoni, Twój sąsiad
W pierwszych słowach mojego wpisu chcę ja dla Ciebie powiedzieć, że żyję, mam się dobrze i nie choruję nic a nic. To pewnikiem dzięki zapasowi śliwowincji, która — jak wiadomo — chroni od choróbsk wszelkich i dostarcza dla organizmu niezbędnych witamin, mikro- i makroelementów. A nie odzywam się ja, gdyż albowiem wakacjuję.
Przeszły tydzień żaglowałem z Bazylukami Lubą i Kazimierzem po mazurskich, cudnej urody jeziorach i kanałach. Ciągałem szoty, uciekałem od bomu i w trymiga stawiałem i upuszczałem grota. Nagniotki się dla mnie porobili jakbym, nie przymierzając, cepował. Napiszę ja dla Ciebie o tym więcej, ale to jak już na dobre osiądę na pieleszach, bo teraz wróciłem się nazad do chałupy, ale tylko na chwilkę, żeby świeższe onuce wziąć i sprawdzić, czy Pałąkowa należycie dogląda mojej żywiny. No i aby uzupełnić zapas śliwowincji ma się rozumieć.
Teraz jadę na krótki biwak na Suwalszczyznę z Garłuszko Kazimierzem i jego familią, a gdzie, to Ty może wiesz, bo to w Maćkowej Rudzie, niedaleczko od Frącków nad Czarną Hańczą, gdzie my latoś biesiadowaliśmy z takimi jednymi fajnymi blogierkami. No ale tam to pobędę z litr, góra dwa litry czasu, i jadę nad nasze kochane morze, nasze morze, my cię będziem wiernie szczec, i się będę lansował przed niemieckimi emerytkami o bieluśkim porcelanowym uzębieniu.
A to jeszcze, rozumiesz, nie koniec, bo wracać znad morza będę od dupy strony aby odwiedzić dobrego kuma Bareyę w jego restoranie Dakawo. Poplotkujem, pośmiejem się i zaraz wysmykam aby na koniec relaksu odwiedzić starego przyjaciela Toczydłowskiego Anatola, który ma hektary nieopodal Poznania.
O i tak to, widzisz, Czesławie, sprawy się mają. Planów od groma, terminy napięte jak bycze jaja, musiałem na trzy niedziele odpoczyn umyślić, bo bym nie dał rady. Pałąkowa trochę wyrzekała, że tak długo będzie musiała po dwa obrządki robić, niby że i u siebie, i u mnie, ale ją udobruchałem pożyczając rozrzutnik obornika i pozwalając korzystać z mojego kompostu i ogródka ziołowego.
Żeby nie było, że ja chory jestem, że nic o jedzeniu nie piszę, to powiem Tobie, Czesławie, że gdybyś Ty kiedyś był nieopodal Rucianego-Nidy, to tam niedaleczko nad jeziorem jest stanica żeglarska, do której zajedź koniecznie. „Pod dębem” się nazywa. Mają tam normalnego restorana, a serwują taką zupę rybną, że nawet nie pytaj. Intensywny, ale delikatny, przejrzysty rybny bulion z odrobiną pływającej marchewki i ogromnymi kawałami sandacza. Całość posypana posiekanym porem. Smakuje to tak, że z Bazylukami postanowiliśmy zostać tam jeden dzień dłużej aby móc się rozkoszować tą zupką (to pomówienia i oszczerstwa, że zostaliśmy tam żeby nie żaglować w deszczu).
Mam nadzieję, Czesławie, że wybaczysz mi, że do Ciebie w okieneczko ja nie stukam buteleczką ani na schodki za gieesem nie przychodzę, o klubokawiarni nie wspominając. Światowe życie zachciało się dla mnie wieść, tak i nie udzielam się towarzysko. To znaczy udzielam się, ale nie w naszej wiosce. Jak Ty tego lista dostaniesz, pozdrawiaj zaraz ode mnie Pałąków, sołtysa Szuwaśkę i Ludwiczak Jadwinię. Zerknij, czy aby Pasturek Zenon się koło niej nie kręci, bo wiem, że ma on na nią chrapkę i pod moją nieobecność gotów z okazji skorzystać.
Pozdrawiaj też swoją kasztankę i obroku zadaj aby nie wychudła i nie zrzędziła. Liczę, że po powrocie zastanę Ciebie w dobrym zdrowiu, czego życzę dla Ciebie i dla siebie, amen.
Z koszelewskim pozdrowieniem
Czyprak Antoni, Twój sąsiad
Subskrybuj:
Posty (Atom)