Podmiot liryczny planuje ugotowanie obiadu. Kawałek polędwicy z dzika zamierza udusić w winie z warzywami, jednak odwołania do kulinariów w świetle sformułowanego wprost wskazania winowajcy, a nawet naocznego świadka w tytule utworu są tylko alegorią; wskazują na zgoła inne, mordercze wręcz zamiary bohatera utworu. Forma i użyte środki stylistyczne charakterystyczne dla nurtu abstrakcyjnego poezji postmodernistycznej wprowadzają niepokój: zaciemniają obraz, mylą tropy, zamazują ścieżki percepcji, aż w końcu pozostawiają bezradnego czytelnika z mętlikiem w głowie i bez obiadu. Rzecz jasna, jest to samograj, przyczynek do ukazania wyobcowania jednostki w industrialnej machinie konsumpcjonizmu albo profetyczna wizja wiecznych sprzeczności w aureoli postulowanej przez Hegla teorii rozwoju absolutnego ducha. Nie zmienia to zasadniczej konstatacji, że do końca nie wiadomo: kto zabił?
Niby proste zadanie — zrobić najzwyczajniejszy gulasz z winem — urasta w utworze do rangi skomplikowanego procesu, wikłającego podmiot liryczny i otaczającą rzeczywistość w gąszczu niedomówień, prostackich metafor i nieudanych onomatopej.
Gdyby za esencję postmodernistycznej poezji kuchennej uznać słowa K. Otleta, który w swoim manifeście mówił:
nie wniknąwszy w głęboko egzystencjalną warstwę tkanki rzeczywistości, w ontyczne mięso; nie urwawszy solidnego kęsa, nie można nazwać samego siebie uczestnikiem procesu poznawczej syntezy absolutu, kiedy pojęcie smaku odpowiadać będzie smakowi pojęcia,
omawiany utwór należałoby uznać za kalkę formalną idealizmu krytycznego z wszelkimi następstwami fenomenologicznymi. I na tym poprzestańmy, reszta jest jeszcze większym bełkotem. Zapraszamy do lektury.
Weznę z dzika polędwicę,
dwie marchewki poobieram
oraz pewnie w dłoń swą chwycę
trzy łodygi od selera.
Z cebul dwóch z niewinną miną
zerwę szastu-prast ubranie,
potem odkorkuję wino
i rozpocznę szatkowanie.
Marchew grubo, drobniej seler,
a cebule na ćwiarteczki.
Ciach po palcu! A to feler!
Pomknę pędem do apteczki.
Gdy na palcu już z gazikiem
ból ukoję samogonem,
gaz zapalę pod palnikiem,
co podwójną ma koronę.
Kąski mięsa na smalczyku
podrumienię minut siedem.
Smaż się, smaż się, mój ty dziku
żebyś nie był twardym zgredem.
Piękne, złote mięsne grzanki
w butli wina uhołubię,
lecz zostawię tak z pół szklanki
(nie wypiję, bo nie lubię).
Resztę wina na patelnię
burlg burlg burlg burlg burlg! wdrundulę
ciut zamieszam, wrzucę celnie
marchew, seler i cebulę.
Niech tarzają się jarzyny
w rajskiej z wina otulinie.
Niech z patelni wchłoną płyny,
niech się dzika smak rozwinie.
Wszystko razem siup! do garka
niech się wolno w winie dusi.
Teraz wlampić się w zegarka,
bo dochodzić długo musi.
Pod sam koniec gotowania
— cudny smak by został w sosku —
dodam gałąź rozmariana
i gdzieś tak z trzy ząbki czosnku.
Wyjmę mięso i spokojnie
sos czerwony zredukuję.
W szklankę wleję bimbru hojnie,
hojnie palnik podgazuję.
Już na koniec mały myczek,
który w muślin gulasz wprawi:
zmrożonego masła krztyczek
z winnym sosem się zabawi.
Dwie godzinki i gotowe.
Niech klękają tuczne świnie!
Niech świat klęka, wnet już bowiem
winny dzika smak zasłynie!
▪ ▪ ▪
By ma pieśń nie była słodka
(wszak to blog funt kłaków warty),
zgrzytnie niech ostatnia zwrotka,
a rym z rytmem idą w czarty:
Ja tam byłem,
dzika pojadłem, śliwowincją popiłem.
Wszystko to, co zobaczyłem,
mniejwięc dla was tutaj opisałem.
Dwie dziurki w nosie,
wino skończyłosię.
Składniki:
▪ 50 dkg dziczyzny (u mnie polędwiczka z dzika),
▪ 3 łodygi selera naciowego,
▪ 2 marchewki,
▪ 2 cebule,
▪ 1 butelka czerwonego wina,
▪ 3 gałązki rozmarynu,
▪ 1 pęczek natki pietruszki,
▪ 3 ząbki czosnku,
▪ 2 łyżki masła.
Mięso kroimy w duże kawałki, podsmażamy na smalcu na rumiano, wkładamy do garnka z gotującym się winem (zostawiamy pół szklanki, ale nie po to żeby wypić, a do deglasacji patelni). Na patelnię po dziku wrzucamy pokrojone na spore kawałki cebulę, marchew i selera. Trzymamy chwilę na ogniu, potem wlewamy wino i deglasujemy resztki aromatu mięsa. Zawartość patelni wlewamy do garnka, solimy, pieprzymy, minimalizujemy gazowanie i dusimy przez 1-2 godziny w zależności od rodzaju mięsa (moja polędwiczka była gotowa już po godzinie, bo była wyjątkowo delikatna, więc miałem miękkuchne mięso i wcale nie rozgotowaną marchewkę).
Kiedy mięso miękkie, wyjmujemy z garnka składniki stałe i trzymamy w cieple, do sosu dodajemy rozmaryn i posiekany czosnek, gazujemy i redukujemy. Na sam koniec wkładamy schłodzone masło i posiekaną natkę, wyłączamy gaz i podziwiamy jak ciemny sos staje się muślinowy i gęstawy. Wkładamy z powrotem mięso. Podajemy z kaszą. Może być dużo kaszy, bo sos taki dobry, że chce się go jeść i jeść, a kasza dobrze mu towarzyszy. Fajnie do tego pasuje cukinia po żydowsku marynowana na słodko.
O, i tak to. I na co było tyle gadaniny, ja się idę pytać?