sobota, 29 października 2011

Dzik winny, marchew widziała!
czyli gulasz z dzika w winie

Drodzy czytelnicy, w dzisiejszym odcinku Kącika Poezji Pastewnej przedstawiamy twórczość poety rolniczego, Fiedoruka Walerego. Jego wiersz Dzik winny, marchew widziała z tomu Podlasianka mała wywołał spore poruszenie podczas Festiwalu Wiersza Badziewnego i Niezrozumiałego w Kaźmirówce w sierpniu tego roku.

Podmiot liryczny planuje ugotowanie obiadu. Kawałek polędwicy z dzika zamierza udusić w winie z warzywami, jednak odwołania do kulinariów w świetle sformułowanego wprost wskazania winowajcy, a nawet naocznego świadka w tytule utworu są tylko alegorią; wskazują na zgoła inne, mordercze wręcz zamiary bohatera utworu. Forma i użyte środki stylistyczne charakterystyczne dla nurtu abstrakcyjnego poezji postmodernistycznej wprowadzają niepokój: zaciemniają obraz, mylą tropy, zamazują ścieżki percepcji, aż w końcu pozostawiają bezradnego czytelnika z mętlikiem w głowie i bez obiadu. Rzecz jasna, jest to samograj, przyczynek do ukazania wyobcowania jednostki w industrialnej machinie konsumpcjonizmu albo profetyczna wizja wiecznych sprzeczności w aureoli postulowanej przez Hegla teorii rozwoju absolutnego ducha. Nie zmienia to zasadniczej konstatacji, że do końca nie wiadomo: kto zabił?

Niby proste zadanie — zrobić najzwyczajniejszy gulasz z winem — urasta w utworze do rangi skomplikowanego procesu, wikłającego podmiot liryczny i otaczającą rzeczywistość w gąszczu niedomówień, prostackich metafor i nieudanych onomatopej.

Gdyby za esencję postmodernistycznej poezji kuchennej uznać słowa K. Otleta, który w swoim manifeście mówił:

nie wniknąwszy w głęboko egzystencjalną warstwę tkanki rzeczywistości, w ontyczne mięso; nie urwawszy solidnego kęsa, nie można nazwać samego siebie uczestnikiem procesu poznawczej syntezy absolutu, kiedy pojęcie smaku odpowiadać będzie smakowi pojęcia, 

omawiany utwór należałoby uznać za kalkę formalną idealizmu krytycznego z wszelkimi następstwami fenomenologicznymi. I na tym poprzestańmy, reszta jest jeszcze większym bełkotem. Zapraszamy do lektury.




Weznę z dzika polędwicę,
dwie marchewki poobieram
oraz pewnie w dłoń swą chwycę
trzy łodygi od selera.

Z cebul dwóch z niewinną miną
zerwę szastu-prast ubranie,
potem odkorkuję wino
i rozpocznę szatkowanie.

Marchew grubo, drobniej seler,
a cebule na ćwiarteczki.
Ciach po palcu! A to feler!
Pomknę pędem do apteczki.

Gdy na palcu już z gazikiem
ból ukoję samogonem,
gaz zapalę pod palnikiem,
co podwójną ma koronę.

Kąski mięsa na smalczyku
podrumienię minut siedem.
Smaż się, smaż się, mój ty dziku
żebyś nie był twardym zgredem.

Piękne, złote mięsne grzanki
w butli wina uhołubię,
lecz zostawię tak z pół szklanki
(nie wypiję, bo nie lubię).

Resztę wina na patelnię
burlg burlg burlg burlg burlg! wdrundulę
ciut zamieszam, wrzucę celnie
marchew, seler i cebulę.

Niech tarzają się jarzyny
w rajskiej z wina otulinie.
Niech z patelni wchłoną płyny,
niech się dzika smak rozwinie.

Wszystko razem siup! do garka
niech się wolno w winie dusi.
Teraz wlampić się w zegarka,
bo dochodzić długo musi.

Pod sam koniec gotowania
— cudny smak by został w sosku —
dodam gałąź rozmariana
i gdzieś tak z trzy ząbki czosnku.

Wyjmę mięso i spokojnie
sos czerwony zredukuję.
W szklankę wleję bimbru hojnie,
hojnie palnik podgazuję.

Już na koniec mały myczek,
który w muślin gulasz wprawi:
zmrożonego masła krztyczek
z winnym sosem się zabawi.

Dwie godzinki i gotowe.
Niech klękają tuczne świnie!
Niech świat klęka, wnet już bowiem
winny dzika smak zasłynie!

   
By ma pieśń nie była słodka
(wszak to blog funt kłaków warty),
zgrzytnie niech ostatnia zwrotka,
a rym z rytmem idą w czarty:

Ja tam byłem,
dzika pojadłem, śliwowincją popiłem.
Wszystko to, co zobaczyłem,
mniejwięc dla was tutaj opisałem.
Dwie dziurki w nosie,
wino skończyłosię.
















Składniki:
 50 dkg dziczyzny (u mnie polędwiczka z dzika),
 3 łodygi selera naciowego,
 2 marchewki,
 2 cebule,
 1 butelka czerwonego wina,
 3 gałązki rozmarynu,
 1 pęczek natki pietruszki,
 3 ząbki czosnku,
 2 łyżki masła.

Mięso kroimy w duże kawałki, podsmażamy na smalcu na rumiano, wkładamy do garnka z gotującym się winem (zostawiamy pół szklanki, ale nie po to żeby wypić, a do deglasacji patelni). Na patelnię po dziku wrzucamy pokrojone na spore kawałki cebulę, marchew i selera. Trzymamy chwilę na ogniu, potem wlewamy wino i deglasujemy resztki aromatu mięsa. Zawartość patelni wlewamy do garnka, solimy, pieprzymy, minimalizujemy gazowanie i dusimy przez 1-2 godziny w zależności od rodzaju mięsa (moja polędwiczka była gotowa już po godzinie, bo była wyjątkowo delikatna, więc miałem miękkuchne mięso i wcale nie rozgotowaną marchewkę).

Kiedy mięso miękkie, wyjmujemy z garnka składniki stałe i trzymamy w cieple, do sosu dodajemy rozmaryn i posiekany czosnek, gazujemy i redukujemy. Na sam koniec wkładamy schłodzone masło i posiekaną natkę, wyłączamy gaz i podziwiamy jak ciemny sos staje się muślinowy i gęstawy. Wkładamy z powrotem mięso. Podajemy z kaszą. Może być dużo kaszy, bo sos taki dobry, że chce się go jeść i jeść, a kasza dobrze mu towarzyszy. Fajnie do tego pasuje cukinia po żydowsku marynowana na słodko.

O, i tak to. I na co było tyle gadaniny, ja się idę pytać?

sobota, 22 października 2011

Kasza, kasza, kasza na sypko, może nie sybko















Kasza nigdy mi się nie udawała. Zawsze powstawał glut, którym można by było tynkować kurniki. W końcu na jednym forum znalazłem przepis, dzięki któremu jest sypka, tylko że zawsze zapominałem, gdzie ten przepis wynalazłem i za każdym razem szukaj od nowa. Aż w końcu pomyślałem: Czypraku, ty jełopo jedna ty, a bloga to po co ty masz, mondziaku? Przecież założyłeś go przede wszystkim jako kajecik do notowania smacznych rzeczy. Zapomina się o podstawach jak się durnowate wierszyki wypisuje, co nie?

Składniki:
 kasza,
 smalec, sól.

Kaszę płuczemy w misce pod bieżącą wodą aż stanie się przezroczysta — woda albo kasza. Woda przejrzyścieje prędzej. To jest metoda ekspresowa, którą i ja preferuję.

Zalewamy (kaszę) wrzątkiem i odstawiamy na 15 minut do wstępnego spęcznienia. Po 15 minutach odcedzamy, wrzucamy na patelnię ze smalcem (olejem/oliwą/masłem). Podsmażamy kilka minut aż ziarenka lekko się zeszklą, po czym wrzucamy do garnka z gotującą się wodą (proporcje wody do kaszy przed obróbką: ok. 1,5:1). Sól do smaku i gotujemy pod przykryciem na minimalnym ogniu aż woda wsiąknie w kaszę.

No, trochę zachodu jest, ale nie wychodzi klajster i dodatek do ragout z dzika we winie jest gotowy od razu, bez owijania w gazety i koce, i czekania aż glut nieco podeschnie.

Na koniec zapodam prześmieszną gierkę słowną, w dodatku rymowaną:

chętnie kaszę
wpałaszę
(winno być „wpałaszuję”,
ale się nie rymuję).

O mamo, czas iść spać.

środa, 19 października 2011

Lirycznie o jesieni i bigosie

Choć za oknem szaro, buro,
błyszczy świat dżdżu politurą,
ja się smieję, bowiem to wiem,
że se jutro bigos zrobię.

Idź ode mnie precz, jesieni!
Póki lica nie odmienisz
- na nic płacze, na nic żale,
ja spokojnie w piecu palę.

Potem obtkam mchem okienka.
Niech przymrozek z nerwów pęka!
Siądę jak ten pan przy stole
i bigosu gar... spożyję.

niedziela, 16 października 2011

Ziołobranie

















Ach, przemogłem się i sprzątłem te dwa wygony ziół, co je wysiałem za stodołą dla zaromatyzowania kuchni (nie nie, na okoliczność tego, że trzy niedziele nie sprzątałem, to mam choinkę pachnącą cytryną! o dosmaczanie słoniny dla mnie rozchodzi się). Zamrozy chwytają, uznałem więc, że czas wysoki zerznąć to wszystko, aby nie zbiedniało. U nas w Budapeszcie zima prędzej przychodzi, rozumiecie.

Szkoda mnie ich było, tych ziół ma się rozumieć, ale co zrobisz: tymianek ledwo dychał, melisa przysuszona, mięta jakby chciała być gdzieś indziej, a estragon od początku myślał o emigrancji; wszystka roślinność ma się ku zimie, tylko rozmaryn trzyma się dzielnie. Dobrze babka Szczyżejukowa — wiecie, ta, co za Trupim Rozstajem w chatce mieszka — gada, że zioła bierz kiedy słonko grzeje, a najlepiej w południe w pełni księżyca, splunąwszy siedem razy przez krucze skrzydło. Szeptuchom mus wierzyć, ponieważ wiedzą, co gadają. Ja zaniedbałem babkowe bajanie, to mam za swoje: październikowe listki po przymrozkach nie za bardzo aromatyczne są. No, ale ja w naszej wiosce za niuejdżowca robię i proklamatora fiużynowych mecyjów do wuja niepodobnych. Nawet kasztanka Radziulisa Czesława z pobłażaniem na mnie spogląda.

Ale nie o tym ja. Zróbcie se na przyszłe lato ogródek ziołowy. Niewiele kosztuje, a radość z ponownego przycinania niedawno przyciętych gałązek, które w międzywywczasie do słonka wyrosły, ogromna! A smak jaki! Nawet w skrzynce na balkonie da radę.

To ja meliskę poproszę.

wtorek, 11 października 2011

Bazylukowej ogórki w śmietanie na okoliczność szuwaśkowego smutku

















No i wybory skończyli się. Jejuniu, co to się działo! W niedzielę chłopy się popili, a potem pobili popod gieesem, bo jeden był za Partią Nonszalanckiego Cynizmu, drugi za Polska Jest Najpiękniejsza, kolejny z Ugrupowaniem Haftu Krzyżowego, i był galimatias, bo we wszystko włączył się posterunkowy Guzik, który akuratnie na służbie był, a sekundantował Platformie Sprawiedliwych. Czapkę postradał i była kołomyja.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że sołtys nasz, Szuwaśko Grzegorz, którego wy być może znacie jako że startował on w tych bijatykach... tfu, wyborach, musi nie dostał się do tego cyrku, a przynajmniej krawaciarze z telewizora tak gadają. Szkoda, więcej dotacji dla nas by było, a i pokazaliby może w dzienniku, jak nasz osobisty sołtys w mównicę gumiakiem tłucze, jak to ma we zwyczaju podczas obrad Gminnej Komisji Krzewienia Winorośli.

No ale co zrobisz. Toż w karman beczeć nie będziem. Ale to my, a sołtys od pozawczoraj struty chodził, nawet dobrego taniego wina w klubokawiarni pić odmawiał. Umyśliłem jakoś jego uradować. Z mamoną kiepściucho, bo buraki dla mnie popleśnieli, więc golonki nie było jak kupić, ale myślę sobie, co inne narobię, byle tłuste. Bo nasz sołtys, jak sami dobrze wiecie, nie jada nic, co mniej niż 45 procent tłustości ma. Zrobiłem, jak poradziła mi Bazyluk Luba, tylko z deczka namieniałem:

Składniki:
 4-5 ogórków gruntowych,
 pół litra śmietany,
 łyżka masła,
 3 ząbki czosnku,
 natka pietruszki,
 nasiona kolendry, kminu, kopru, gorczycy, kurkuma, sól, pieprz.

Ogórki obieramy ze skórki i kroimy w nie za małą kostkę. Podsmażamy na silnie rozgrzanej patelni na oliwie, zalewamy śmietaną. Najlepsza jest taka wiecie, że po zjedzeniu następnego dnia na wadze widnieje trzy kilo więcej, ale i 12- czy 18-procentowa też daje radę. Dusimy ogórtasy minut z 10-15, ale żeby nie rozmiękły. Powinny być lekko chrupkie.

Na suchej, porządnie rozgrzanej patelni prażymy nasionka, po czym tłuczemy je w moździerzu. Potem dodajemy kurkumę, czosnek, nieco soli i dalej napaździerzamy tłuczkiem. Jeśli czosnek starowaty i suchowaty, można dać kilka kropel oliwy. Zamiast tej mikstury można oczywiście sypnąć curry ze sklepu, ale samodzielnie przyrządzona mieszanka cudnie pachnie prażoną  korzennością. Ten zapach aż bije w nos. Oczywiście wedle uznania można także dodać cymamonu, gałki muszkatołowej albo innych przypraw wedle woli.

Dodajemy do ogórków utłuczoną pastę, sól, pieprz do smaku, masło (też dla zapachu) i przestajemy gazować, bo co za dużo, to niezdrowo. Dodajemy posiekaną natkę i nalewamy w tarełki.

Dla sołtysa dorzuciłem jeszcze podsmażonego boczku i plajsterki słoniny. W wersji dietetycznej, na przykład kiedy ktoś jedzie na Dukanie albo uciemięża się siermiężną dietą 3000 kalorii, może nie dawać tych pyszności.

Szuwaśko od razu poczuł się lepiej, zaordynował maciaszczykową karmelową morelówkę z imbirem aby pozostać w tej samej przestrzeni smakowej, i jakoś się rozruszał. Czego i dla was życzę, wy moje cukinijki jesienne.

niedziela, 9 października 2011

Moja miłość










Suwalszczyzna... Taaak, to jest to miejsce, w którym wszystko stopuje. To tutaj widoki obezwładniają, czas się rozwleka i pozwala z bliska przyjrzeć się mrugnięciu powiek, kącikom ust, szelestowi wiatru w czuprynie samotnej lipy na rozdrożu, płochym na co dzień myślom, które jak brykały, tak doznają spowolnienia i zaczynają mruczeć jak koty. Może to kwestia zapachu, powietrza, magii, nie wiem, ale tylko tutaj kształt łagodnie wyoblonych wzgórz przypomina miękkie nisze talii albo uśmiech. Z tych najbardziej łaskawych.

Niezbyt taterna, Suwalszczyzna zachwyca mięsistymi miękkościami, kamieniami wyrzucanymi na miedzę po orce, wszędobylskimi jeziorkami wtulonymi w doliny i tym, że każde dziecko z daleka z pełną życzliwością krzyczy „Dzień dobry!” wędrowcowi. Nieprzyzwyczajone do krawaciarzy z całą resztą poprawnego politycznie świata, wita każdego jak swojego. No bo skąd tu obcy, kiedy dla koncerniaków i spoglądających z okien samochodów sztywniaków śmierdzi tu nudą?

Im więcej przemierzam tę przaśność i napełniającą serce cudowną lekkością krainę, tym lepiej wiem, że nie da się jej ducha uchwycić obiektywem. Bywałem tu i ówdzie, jednak każde z tamtych miejsc pokazywało na zdjęciach urodę, majestat, czy co tam jeszcze.

Tylko Suwalszczyzna się wymyka — zbyt ulotna, by ją uchwycić w 1/60 sekundy.


wtorek, 4 października 2011

Wybierzmy mądrze! (agitka wyborcza jak ta lala)

Wybory tuż-tuż! W najbliższą niedzielę wszyscy, którzy pójdą do urn, będą mogli wziąć udział w manifestancji demokrancji — doniosłym wydarzeniu, podczas którego prosty i krzywy lud mimowolnie wybierze najlepsiejszych z najlepszych: największych ekonomików, najświatlejszych protagonistów obywatelskiego prawa i sprawiedliwy kwiat społeczników, który na chwałę Rzeczypospolitej będzie rządy odprawował i ku większej pomyślności miast, wsi, a także przysiółków na wyżyny politycznego Pariasu się wznaszał.

Wyborco! Poprzednio i przedpoprzednio, a nawet przedprzedpoprzednio na pewno wybierałeś źle! Nie popełnij tego samego błędu po raz kolejny! Wybierz człowieka godnego jego własnego zaufania, który zadba i o siebie, i o swoją świetlanną przyszłość! Zagłosuj na przedstawiciela do cna polskiej partii zwolenników polskich kogutów, sołtysa Szuwaśko Grzegorza z naszej wioski, matkę naszą i ojca w jednym, Janosika zacnego, który (demokratem będąc) wszystkim po równemu zabiera i dla siebie wszystko demokratycznie oddaje, i nie ściemnia przy tym nic a nic!

Szuwaśko Grzegorz
Poczochrani i Usprawiedliwieni
lista nr 314
poz. 461

Pamiętaj: Nieobecni nie mają prawa do czegoś tam!

 Wpis zawierał lokację kandydata