piątek, 26 lutego 2010

Na przyjście wiosny - omlet radosny
















Radosny, radosny. Łosoś się raczej nie cieszy, bo go uwędzili. Ale co by nie mówić, to takie danko na letnie lub wiosenne śniadanko, kiedy słonko, ptaszęta i te rzeczy. U nas zima jeszcze nie odtrąbiła odwrotu, ale już nie taka zadziorna. No to co, na nadejście wiosny przygotować się raczej trzeba, czy nie tak? Ja się przygotowałem szykując złocisty omlet posypany tym, co się walało po lodówce: papryką, oliwkami, pomidorami, kaparami, łososiem i cebulą. Fajny zestawik. Fajna lodówka, co się po niej łosoś wala. Kalafiory łońskiego roku udali się.

Składniki
4 jajka,
2 łyżki mąki,
pół szklanki mleka,
szklanka (lepiej dwie) śliwowincji,
po pół zielonej i czerwonej papryki,
1 cebula,
kawałek podwędzonego łososia, 
1 pomidor,
2 garści oliwek,
2 łyżki kaparów,
kilka suszonych pomidorów z zalewy, 
sok z cytryny,
parmezan,
garść posiekanej pietruszki,
sól, pieprz, tymianek.

[Listonic]

Paprykę i pół cebuli kroimy w drobną kostkę, podsmażamy z tymiankiem na oliwie aż warzywa trochę zmiękną. Zdejmujemy do przestudzenia, osączając z tłuszczu. Upijamy trochę śliwowincji ze szklanki. Jajka, mąkę i mleko łączymy, bełtamy żeby nie zostały kluchi, troszku solimy i pieprzymy. Dodajemy przestudzone warzywka i pietruchę, energicznie wymieszywujemy i wlewamy na gorącą patelnię z oliwą. Smażymy na niedużym gazie pod przykryciem, popijając śliwowincję aż płynny zostanie tylko wierzch. Odkrywamy, wkładamy do piekarnika ustawionego na grzanie od góry i czekamy aż się zetnie. Dopijamy śliwowincję, bo to i koniec naszego kucharzenia. Na omlecie układamy mieszankę posiekanych oliwek, kaparów, pokrojonego wędzonego łososia, pomidorów świeżych i suszonych, posiekanej połówki cybuli, posypujemy wiórkowanym parmezanem, skrapiamy sokiem z cytryny, polewamy jeszcze oliwą dla smaku i koloru, i miszmasz gotowy. Wejdź, wiosno.

A, i dopiero teraz wydało się, dlaczego w składnikach pisałem o dwóch szklankach śliwowincji. No bo przecież gdybyśmy wzięli jedną - tę, którą właśnie dopiliśmy kiedy omlet się nam dokańczał - to co byśmy mieli do niego na zapojkę? Musi tylko wodę z wiadra. A tak proszsz, siadamy jak pany i się delektujemy omletem i śliwowincją, omletem i śliwowincją. Wiosno, polać i dla ciebie, kochanieńka?

wtorek, 23 lutego 2010

Em Si Czyprak - wioskowy rap

Znalazłem na stryszku galoty robocze. Zdaje się, jeszcze dziadźko z UNRY dostał przydziałowo. Wielgachne takie, że na nikogo nie pasowały, to czas jakiś na strachu na wróble wisiały, a potem spoczęły na strychu w kuferku. No i znajszedłem ja ich, nałożyłem, i patrzę, wyglądam samo rychtyk jak te mondzioły w Gliniewicach, co w gaciach z krokiem na kolanach się snują i w czapkach z kozyrkiem ale krzywo. Tak sobie dumam, może i ichnie gacie też z tego samego źródła?

Podglądnąłem także w klubokawiarni w telewizorku na stacji MTV, że inne patafiany, takie czarniawe więcej, też się snują jakby dla nich kto mleka makowego do kompotu dolał i pokazują coś ręcami. Rozczapierzają paluchi i zamiatają. Gadają przy tym takie „a-ha a-ha” i „oł-je m-hm”. Znakiem tego mówią zdaje się, że zrozumieli, co się do nich gada, a ręcami pokazują, odkąd dokąd to zrozumienie posiadają. Nu, nie za wiele tego, ale co poradzisz. Na wykształciuchów nie wyglądają wogle. Aha, no i jeszcze robią miny jakby pod pachami nie podmyli się albo jakby dla nich kto w te czapunie narobił i przyklepał.

Jak by to nie wyglądało, to jednakowoż kiedy wielgachna stacja pokazuje takie dziwadła, to to musi światowe i mądre być, a ja tu wioskowy chłop jestem i nie znam się nic a nic. Z duchem czasu iść trzeba, pomyślałem. No i dobra, przy niedzieli mniej koło gospodarki chodzić trzeba, więc po obiedzie włożyłem ja te gacie, obsunąłem krok żeby się po ziemi ciągał, nagawki wsadziłem w kościołowe gumiaki, czapkę uszatkę na zukos przekrzywiłem i dawaj delirycznie snuć się po chałupie, majtać się jak Stefanko Józef (wiecie, ten, co chorobę sierocą miał i ajkiu nietoperza) i łapami młynkować, a palcy rozczapierzać. Fajny był ten kryształowy flakon, ale może uda się posklejać. Najgorzej, że pinezki ja w nim trzymałem i kilka do butów dostało się, więc chwilowo nie chodzę zgrabnie.

Takie neptykowe łażenie szybko dla mnie znudziło się jednakże, bo nieproduktywne za bardzo jest i straty w dobytku powoduje. Ale ale, doznałem olśnienia, toż te z krokiem w kolanach, to one cięgiem tam coś mruczą pod nosem i jak gdyby tak skandują w poprzek podkładu muzycznego. A, to może i dla mnie tak trzeba zrobić. Wygrzebałem kawałek papiurecka, co go na podpałkę naszykowanego miałem, obdrapałem drewienko z ołówka i zacząłem tworzyć twórczość rapową. Rym taki więcej częstochowski dla mnie wyszedł, ale w końcu to rapowa piosnka jest, więc mam nadzieję, że nie spodziewacie się Leśmiana.

Apropos Leśmiana. A nie czytać mi tego mojego wierszyka jak poematu o chruśniaku. Pamiętacie może, Władysław z Lucyną poszli na pole malinowe Głuszczaka Leopolda, ale zgubili się, bo trochę hektarów Głuszczak ma. Zanim posterunkowy Guzik na parolotni ich wypatrzył, zdążyli wyjeść malin na siedymdziesiąt złotych. No, to nie czytać tak jak poetycznej twórczości, tylko tak więcej jakbyście skandowali hasła na pochodzie pierwszomajowym. Albo o ło, jak ten zespół T-Raperzy znad Wisły, co koncertował onegdaj w domu kultury w Gliniewicach, tylko zamiast „Mieszko, Mieszko, nasz koleżko” albo „Dobra dobra, dobra dobra, pocałujcie w dupę bobra” u mnie są takie zamorskie wzdychania typu „oł-je, jo-men”.

Zrozumieliście? To puśćcie sobie w tle płytę z Santor Ireną albo Grechutą Markiem – zresztą, cokolwiek byle nie pasowało, bo muzyka tam najmniej ważna jest - i do rapowania się zabierajcie. Jak my poćwiczym, to latem pojedziem może na Festiwal Piosnki i Przyśpiewki Rapowej do Kaźmirówki Wielkiej. Może wójt dotancje jakie przyzna na kościumy?

Ale koniec pitolenia, bo znoweś rozgadałem się, a twórczości poetycznej ani widu, ani słychu. No to daję.

Piosnka rapowa o zalotach Bardziaszko Stefana do Kujawskiej Marioli

Wstęp, czyli czujna zagajka, madafaka men:
m-hm jo-men joł-roł-roł-roł 
ou-je je-men m-hm 
fak-end-grab chędoż-i-łap to wioskowy rap 
m-hm-m-hm o-je je-men

Chodź mi tutaj moja panno,
mięto, manno i dziewanno,
chodź mi tu mój dziewięćsile,
gdyż posmyrać chcę cię chwilę.

Ref.:
tak-cię
ja-chcę

Będę ci imponić wanną,
furą latem, zimą sanną.
A na koniec dam ci w darze
kaczek, gęsi, kur po parze.

Ref.:
si-si
dam-ci

Pójdź, pokażę ci ja życie
letkie, choć nie w dobrobycie
a okrasą będzie ranny
udój bydła niewyspanny.

Ref.:
o-je
dój-je

Tamten w wyrku był lucyfer,
miał na brzuchu kaloryfer,
ale prędko się wydało,
że przeczytał książek mało.

Ref.:
miał-w-łbie
kieł-bie

Więc zapomnij na chwil kilka
jak cię tamten koleś ćwirkał,
gdyż przychodzę w twe barchany,
zrobić mętlik niesłychany.

Ref.:
a-ha
ci-ja

I powiedzmy sobie szczerze,
że nie miną dwa pacierze
jak mi będziesz rzęzić, kwilić
i wioskowe życie milić.

Ref.:
tak-ty
je-mi

Czas mi kończyć, bo coś czuję,
że sikorka się nerwuje.
Idę pohołubić pannę.
Miętę moją i dziewannę.

Ref.:
ech-drżyj
się-wij

joł-roł-roł men madafaka men oł-je

poniedziałek, 22 lutego 2010

Zadziorny drób, owłóczony jeszcze karnawałową fetą, przypieczętowany słodkim groszkiem z troskliwą marchewką na piedestale stołu, tarełka, baby i muślinowej wyściólki z legniny i oliwy

Widzieliście może durnowate nazwy potraw albo debilne tłumaczenia zamorskich dań? Ja umiem już cośkolek powiedzieć, gdyż światowo zygzakami od morza pekaesami dokulgałem się do chałupy (28 przesiadek!) i szczęśliwie mauzerem ani pepeszą w potylicę  nie dostałem. Ale nie deliwbrybajmy (czort, musi nie tak to szło, ale pani uczycielka dawno temu mówiła, a my wonczas rakiety na faszystów z bumagi składaliśmy - bo palić to my jeszcze nie paliliśmy, więc bumagę gazetową jak durnowate na samolociki zużywaliśmy zamiast chłopom pod gieesem do kurzenia machorki opędzlowywać) nie delibrybajmujmy więc, bo czasu szkoda, a ciekawość chcę w was podniecić zanim wy tu dla mnie pokotem pośniecie jak te susełki na połoninach.

A właśnie, słyszeliście o susełkach? No normalnie jakbym Szuwaśkę widział. Naszego sołtysa, wiecie. On to, jak tylko ciepełko od pieca letkie poczuje, rozkulbaczy się zaraz, fufajkę zdejmie, gumofilcy zzuje - a nie, gumofilców ja dla niego zzuwać nie pozwalam żeby epidemnicznego zagrożenia w gminie epicentrycznie nie rozpoczynać - no więc fufajkę rozdzieje, rozsiądzie się na szlabanie, zapach słoniny wyniucha, i zaraz spolegliwszy staje się. Oczęta rozpościera i lico wygładza (jeśli wolicie, to mniej napucha) i nos tak zabawnie marszczy jakby chałupę kichaniem roznieść miał. Bywa, że przysyna na boczku, ale rzadko, bo jak się przewali, to sam nie wstaje; ale też służbista: sołtysowanie ważniejsze od krotochwili, jak mawia. No, chyba że szkło z piwniczki posłyszy, to wtedy zaodraz rześki i przymilny na zydelku prostuje się i łapy w niezgrabną drabinkę próbuje ułożyć bezskutecznie - bo tłuste - z wielkim skupieniem młynkując kciukami na zewnątrz brzucha. Rozumiecie, zaplatanie zaplataniem, a brzuch ominąć trzeba. Oczka dla niego biegają wtedy jak u świeżo wybudzonego susełka. Tak to właśnie jest z susełkami. Znaczy się z Szuwaśką.

Czekajcie, to o Szuwaśce ja tu miałem prawić, czy o susełkach?  Ot, zakałapućkał się ja i nie wiem: szuwaśkuję, czy susełkuję. Bo że czyprakuję, to wiadoma to rzecz.

Wiem, wiem, mam to! Tak wogle to miało być o kurzej cycy z fasolkową mrożonką, a wychodzi mi tu opowiastka-rzeka (no dobra, strumyk), i to duracka więcej. Ta rzeka. Mityguję się więc zatem i do porządku i kolejności rzeczy wracam, co łatwe nie jest, alebowiem nie wiem, czy wy wiecie, że susełki ze snu budząc się, ożywianie swoje rozpoczynają od nosków, bo one najwięcej ukrwione są. Marszczą je, podrygują, śmiesznie strzepują pyszczki ażeby krew do tych nosków nagonić... Podobnie jak nasz sołtys, który - przysiadłszy na taboretku...

Wrrróććć!

Jeszcze raz. Słyszeliście o durnowatych nazwach potraw albo o debilnych tłumaczeniach zamorskich dań? Są tacy, co je śledzą i wypunktowywują. Ot, choćby moje ulubione Stuprocentowomaślane miłe ludzie. Pewnikiem już czytaliście. Tak więc i ja umyśliłem światowo nazwać moje danie, co je tu dzisiaj zapodawowywuję, no bo światowa nazwa przydaje splendora i dzierlatkolubności. Po co to robię, to nie wiem (poza dzierlatkolubnością, ma się rozumieć), ale na wszelki wypadek lecę wypachnić się odekolonem na komary pod pachami, ponieważ w studni woda nie odmarzła jeszcze. Faktem jest, że jak widzę dziwną nazwę w karcie dań w klubokawiarni obok kaszanki z kartochlami i zupy alamezą, to działa to na mnie jakbym słyszał łyk Raciatej (tfu, ryk Łaciatej) kiedy ja gromko śpię.

Do rzeczy, bo ani się obejrzymy, a zrobi się nam tu Prust, Balzak albo też Dżejmsdżojs. A Klodasimona czytaliście?

O czym to ja? Oj!

Oj, nie zapodam ja musi dzisiaj, co wczoraj na obiad było, takie mi opapruszkowane oprustowanie wyszło. Bagienny epopej słabo płynący. Luizjana, jejbohu. Wybaczycie może?

Żebym ja tylko zapamiętał na jutro: kuraka z groszkiem na blogu zapodać, kuraka z groszkiem, kuraka z groszkiem, buraka z boczkiem, baldachim z kaszką, bardaszka pełna, gruszkówka winogronowa skończyła się, świtezianki przy grobli mamonią, kuraka z gruszką, Szuwaśko z susełkiem... A nu!

sobota, 20 lutego 2010

Śniadaanieee!

















No to tak: żeby zrobić akuratne śniadanie, weźnijcie parówki podgotowane w parniku, buraczki zalane oliwą i cytryną z czosnkiem i szczypiorkiem, śledzia w oleju z cybulą, paprykę, trochę bigosu, salcesonu, flaków i słoniny jeśli ma was wizytować sołtys. Na to nałóżcie keczupu i śmietany oraz polejcie stopionym szmalcem. Wymieszajcie we wiadrze albo w dzieży. Ćwiartka chleba, ćwiartka czego dobrego i macie śniadanko jak ta lala. „Smacznego” nie powiem, bo to by w tej sytuacji zabrzmiało nieszczerze, ale za to robota na karczowisku teraz dla was niestraszna. A obujcie się dobrze, bo roztopy. Z koszelewskim pozdrowieniem. Idę, bo widzę przez okieneczko, że Szuwaśko do mnie lezie przez zaspy, a z gumiaków dla niego szyjki butelczane sterczą. Jak ja jego znam, umartwiać się przy poście będziem.

czwartek, 18 lutego 2010

Powrót do pieleszów

















O, dawno mnie tu nie było! To się rozgaszczam i będę wam nawijał makaron na uszy. Jak dobrze wrócić się nazad do chałupy. Nie ma to jak w domowych pieleszach  1 . Śnieg odgarnąłem, drzwi odemkłem i jestem. Przysuwajcie się do pieca, bo chałupa jeszcze nie nagrzała się, i posłuchajcie jeśliście ciekawi. A popijajcie grzany krupniczek z cytryną z garczka na przypiecku, to was zamróz odejdzie zaodraz. Tylko skupcie się, bo na koniec powiem wam, dlaczego Antosikowa ma w papę.

No to będzie tak: Wyruszyłem ja z dwururką i procą na dzikie baby ażeby ciekawość zaspokoić i sławy zaznać, a może i podjeść niekiepsko. Zaczajałem się, przycupywałem na bruźnie, filowałem z młodniaków, ze znienacka wyskakiwałem z zasp śnieżnych i z kęp turzycy na uroczyskach, ale na nic mój trud, pot i łzy. Nie powiem, łzy to nie z rozpaczania, a jak samogonka nie w etu jetku szła (znakiem mówiąc w niemieckie gardło albo też we francuskie dziurkie), czyli po naszemu jak zakrztuszywałem się. Z siedymdziesiąt wolt ona, łajdadczka, mieć mogła. Ale trud, a zwłaszcza pot, to najprawdziwsza prawda. O, jeszcze czuć, bo onucy ciepłem w sionce. Pałąkowa aż wdepła zagadnąć, czy aby dla niej końkurencji w wyrobie zepsutych serów nie uskuteczniam ja tu.

Coś dla mnie zdaje się, że nie o onucach przepowiadać miałem. Czek, mam to, mam to! Dzikie baby.

No więc, turkaweczki miluchne, kluczyłem, zachodziłem, tropiłem, niuchałem, ale nic tylko dziki, sarny i bąkoszczety gombolońskie. Żadnych dziwnych obcych śladów nie znajszłem. Ot, pomorek, pośmiewiskiem we wiosce stać się mogę z pustymi ręcami wróciwszy, dumałem przy ognisku w mroźne noce, wlampiając się w obłoki pary co mi z gęby leciała i ginęła w pląsaninie śniegowych płatków, przypatrując się, czy mi barbeluszany opar nie pokaże, jak te legendarne dzikie baby wyglądają. Sprawdzałem co i rusz, czy śliwowincja w gąsiorku szkłem nie nasiąka, lecz jak to mówią: dumał nie dumał, carom nie budziesz. Co by nie począć, polowania zaniechać – niehonorowo. Poszerzałem więc okręgi poszukiwawcze, na coraz dziksze a nieznane domeny zapuszczałem się, wszelako dzikich bab jak nie było, tak nie było. Dzikie krowy i owszem, dzikie borsuki – tak, dzikie kalesony – a jakże, ale ani sztuki żywiny, która za dziką babę uchodzić by mogłaby. Wrróćć, kalesony dzikie nie byli, ale samopas na sznurku wisieli, a że rozmiar mój, tom se ich wziął, tylko trochę się połamały jak je do plecaczka wciskałem, gdyż silnie zmrożone były. Fajne takie, w truskaweczki, z różowymi pomponami przy nagawkach.

Już miałem się wracać, bo to, panie, śliwowincja ku końcowi się miała, ale patrzę, piaskowa górka przede mną, na niej sosenki nieduże, to może i siedlisko dzikich bab tam jest? Podkradam się, wychodzę na tę górkę, a za nią – jeziooorooo. Ale takie zajebiaszcze, takie wielgaśne, że końca nie widać. Śniardwy albo i Bajkał, myślę, ale zaraz pokazało się, że woda słona.
















I tak to, papużki wy moje falbaniste tititi, bez nieuwagę dotarłem nad morze nasze, morze, my cię będziem wiernie szczec, wiernie szczec. Noo, to popadł ja w kałabaniu, a czort karty rozdaje. Najsamwpierw wogle nie wiedziałem, że to nasz polski akwen kochany jest, bo jak poszedłem do takiego jednego miasta, co koło brzegu się znachodziło, to cięgiem szwargotanie słyszałem. Umyśliłem prędziutko akcję dywersacyjną przedsiębrać ażeby ziemie prusacze do Macierzy przywrócić, ale w Polsce ja byłem, tylko tych hendechochów  tam najechało jak na Westerplatte w trzydziestym dziewiątym. Same niemłode. Jak nic geriatryczne oddziały szturmowe nasłane dla osłabienia naszej czujności i wyniuchania, po czemu kartofli na ryneczku stoją. Później dowiedziałem się, że nie mają oni wrażych zamiarów, chcą tylko posanatoriować się i popatrzeć, gdzie ich tatko dzielnie karabinem przestrzeń życiową dla potomności powiększał. To nie mogli dla mnie tego powiedzieć zanim ja te skalpy zebrałem?

Z dzikich bab nici, wracać się piechty nie uśmiechało się dla mnie. Sprawdziłem prędziutko rozkład pekaesów, spisałem kredą na cholewie gumofilców wszystkie 19 przesiadek i poszedłem uzupełnić zapasy, bo w gąsiorkach pustowato było już. Zjadłem pyszne pierogi smażone w głębokim tłuszczu z... cebulą. Nie posypane smażoną, tylko napakowane surową, która podczas smażenia straciła ostrość, ale pozostała lekko chrupiąca. Bombunia. Miodóweczkę z cytryną też tam mieli niekiepską (na wypadek gdyby Maciaszczyk kiedyś skomputryzował się i czytał te moje tu pisaniny dodam, że maciaszczykowa produkcja jednakowoż lepsiejsza jest, a przynajmniej bywa).

Co było dalej opowiadał nie będę, ponieważ pekaesy na oblodzonych i obśnieżonych drogach rozwijały prędkość 25 km/h, więc nudy i dłużyzny miały miejsce. Ludziska wyskakiwały w biegu, podbiegały do przodu, wtykały butelki w śnieg, czekały na autobus i z zimnym napojem wracały do środka. Powiem dla was, że czasu ja w wuj miałem, to siedziałem i sam ze sobą w pamięci sympultany szachowe rozgrywałem (wszystkie wygrałem, tylko raz się zamyśliłem i za dużo miodówki cytrynowej na raz łyknąłem i nie pamiętam, jaki był wynik). Wymyślałem też dla kierowców podchwytliwe zagadki i zabawne opowieści żeby ich śpik nie ogarniał, przez co z 19 zrobiło mi się 28 przesiadek. Nie wszyscy mają poczucie humoru, nie wszyscy. No ale najważniejsze, że o tych dzikich babach rozmyślać mogłem do woli, bo dzięki temu zacząłem kojarzyć fakty. Po powrocie jeszcze sprawdziłem i wyszło takie cuś.

Jak te baby spod Paździerzownicy szły dziewięćsił rwać to Bandziuk Helena zoczyła dzika, co jego kłusowniki nie dobiły. Powiedziała do swej towarzyszki „Antosikowa, patrzajcie, ten dzik je słaby! Łojezusieńku, dalejże, po chłopów biec nam mus, same jedne we dwie nie uradzimy!” i pobiegła po starego. Pamiętam jak dziś, niezłe pieczyste potem zrobiła. A ta stara cholera Antosikowa usłyszała „Patrzajcie tam, dzikie baby” i przez nią ja pół Polski na nogach przemierzać musiałem że omalże do Szwecji nie przebiłem się.

To już wiecie, dlaczego dla Antosikowej należy się w papę, a teraz dla was powiem, króliczki bieluchne, czemu mnie tu tak długo nie było. Ano bo się zasadzam na tę złą kobietę. Myśli ona naiwnie, że jak się w chałupie zamknie, zabarykaduje drzwi i spuści psa to jest bezpieczna. Hehe, a bo to długo bez jedzenia i kibla wytrzyma? Toż u niej bardaszka za stodołą. Pełnimy my z sołtysem naszym, Szuwaśko Grzegorzem i Radziulisem Czesławem warty honorowe przed jej zagrodą. Maciaszczyk donasza dla nas co dobrego żeby myśmy nie zmarzli. Czekaj ty, Antosikowo, ty jedna plotkaro ty, w smołę i pierze odziana chodzić będziesz i ksiądz proboszcz na sumę nie wpuści cię.

Przy okazji wydało się, że Radziulis Czesław w Świnoujściu komórkę pod schodami ma, co ją kupił za pieniędze, które dostał po rozpadzie pegieeru. Wypożycza on ją, jak to on mówi, faszystowskim turystom żeby na owies dla kasztanki mieć. Następną razą pojadę ja tam do niego najodować się. Słyszeliście wy coś o tym, nalewka jodowa? Może to być? No, idę, okna mchem obtkam. Bywajcie.


–––––––––––––––––––––––––––––––––––
 1  Co to te pielesze są to ja nie wiem – mam nadzieję, że nie pieluchi jakieś, i że choć trochę procentów zawierają. Przepowiadam jak ludziska w Gliniewicach gadają, i życzę dla nich po dobroci, żeby te pielesze to nie było nic, za co Szuwaśko sadza na żerdkach.

 2  Hendechochy – od „Hände hoch” – w latach 1939-1945 najczęściej spotykane pozdrowienie turystów niemieckich. Oznacza „Może porobimy pajacyka dla zdrowotności?”, „Którędy na Moskwę?”, albo „Czy ktoś widział mojego pancerfausta, donerweter sznela?”.


A na koniec z okazji Dnia Kota kocurom, koteczkom i wszystkim swawolnym psotnikom życzę pełnej michy i dużo myszek. I niech was miziają. Satyrka na kotka była tu.


„O matuchno, znowu ci paparaziarze. Rób tę fotę i naginaj po wątróbkę”

piątek, 5 lutego 2010

Wyprawa na dzikie baby

Cicho! Nie wygadacie dla nikogo? Przybliżcie się, to powiem wam coś na ucho, ponieważ czegoś was lubię. Dzikie baby na turzycowisku i w łozinkach za bagienkiem pojawili się. Dacie wiarę? Gadają u nas we wiosce, że całkiem nieprzechodzone one są i takie w sobie dosyć. Na zimę napaśli się musi, bo teraz spod tego śniegu to co tam wygrzebiesz? Nulki! Zajęcy nie podjesz, bo to ze dwie zimy już będzie jak Radziulis Czesław ich wytłukł do szczętu. Cholewki do Skołybiuk Maryli on wówczas smalił i chciał dla niej futro zajęcze w podarunku dać. Koniec końców nie dał, bo do mojej chałupy w drodze do lubej na minutkę wstąpił pochwalić się łupem i tego, ten, panie, za te skórki to długo my biesiadowaliśmy, a rozmaryn rozwijał się na łąkach i rozłogach.

No i rozumiecie, tak sobie siedzę i myślę, że dziką babę upolować to by było cuś! Mięsa toto może dużo mieć, zrobi się pieczyste marynowane w torfie z hyzopem; futro może ślachetne jakie ma... Nie wspominając o sławie, która przede mną roztworzyć by mogłaby się na caluśki gliniewicki powiat. Toż przecie ze samych „Gliniewickich Nowości” gryzipiórki by do mnie przyjeżdżali, interwiu prowadzili, fotografowali jak ja dziką babę sprawiam albo pokazuję, ile miała w kłębie. Czort, nigdy ja ich jeszcze nie widziałem. Tych dzikich bab, ma się rozumieć, bo gryzipiórków już żem kiedyś obglądał jak dni otwarte w tej ichniej redankcji wymyślili. A o ło, klawiaturkę ja sobie wtenczas za pazuchę wziąłem. Jeszcze numery siną barwą kłute ma: GN-238/99.

Gadają, że do żubronia te stwory podobne, ale jakby mniej cytrynowe. Kopytka - mówią - mają szerokie u podstawy, rozczapierzone i srebrem połyskujące, a oczy pyłgające jak korali z odpustu. Wielkie, rozwiane grzywy falują na nich nawet jak wiater nie gwiździ, i ciągną za sobą na dyszelkach wózeczki drzewnianne z kosztownościami. Tak mówiła dla mnie Pałąkowa. Na targu słyszała. Dwie baby spopod Paździerzownicy szły łońskiego roku dziewięćsił na herbatkę ziołową rznąć i wtem jedna tycła drugą w bok i wyszeptała „Antosikowa, patrzajcie tam, dzikie baby! Łojezusieńku, dalejże, po chłopów biec nam mus, same jedne we dwie nie uradzimy!”. No i potem po Paździerzownicy i po całej okolicy wieść gruchła, że dzikie baby pod opłotki podchodzą, niemowlęta i bigos wykradać będą. Wszystkie rzucili się dziwo obczajać, ale nic nie znajszli. Tylko nad ruczajem na Trupich Ugorkach mech rozwłóczony był i posoką umazany.

Mówią też, że te dzikie baby to one płochliwe są i waniają zsiadłym przecierem agrestowym z cząbrem. Wiecie wy coś o tym? U nas we wiosce Szuwaśko Grzegorz - nasz sołtys, znacie chyba - z daleka ich raz widział, ale żeby z bliska, to nie. Nu, po prawdzie wtenczas od trzech dni on z Gliniewic wracał, tak świętował zakup chomąta od Kapucia Włodzimierza. Chomąto postradał, bo ze stolicy powiatu to z siedym kilometry do chałupy ma i było kiedy zgubić - a może i pić dla niego chciało się to co, na samogonkę pomieniać mógł - ale co się poradował, to jego. Sołtys nasz radować się lubi, oj, lubi. Tak lubić to musi nie lubi u nas w naszej gminie nikt. Ot, zawadiackość szarmacka.

Dla mnie zdaje się tylko, czy od tematu oddaliłem się leciuśko? A, dzikie baby. Umyśliłem ja sobie, wy moje lwie paszczki mileńkie, że na te dzikie baby zasadzę się chytrze na naszych podlaskich Dzikich Polach, w śniegu wytropię, przydybię i trrach! uszczelę, okrążywszy uprzednio. No to tak: dwururkę (co z nią dziadźko na łosie chodził... znaczy się Niemca i Ruskiego gonił - oj, bo nam rentę po dziadźku odbiorą!) no więc dwururkę naszykowałem, naftą przeczyściłem, od uroku wiązkę czosnku wdziałem bez łeb,  a do kalisonów, gumofilców i pod waciak podłożyłem trzy warstwy starych gazet i jedną kory dębowej. Mula trochu, ale ponoć od rumatyzmu skutecznie uchrania. Ta bumaga to miała na rozpałkę do pieca iść, ale zdrowie ważniejsze. Nie wspominając, że o liście w lesie zimową porą - a już na turzycowisku tym bardziej - trudno być może. Suchymi liściami to... no, sami wiecie.

A, i jeszcze procę narychtowałem, bo to nie wiadomo, może ludziska tak bałakają, a one małe są. Rozumiecie, gdyby z dubeltówkowego patrona łupnąć na ten przykład w chomika asyryjskiego, to i krwawa plama nie zostałaby nawet. Jak ja bym potem udowodnił, że usiekłem, ale się cel rozsmarował na łosiaczych bobkach?

Na nic czcze gadanie. Bierę plecak, ładuję ze dwa pokaźne gąsiorki żebym głodny nie był, i idę dziką babę podchodzić. Za dni kilka wracam. Gdyby mnie ze cztery niedzieli nie było to wy do posterunkowego Guzika i do sołtysa naszego uderzajcie żeby mnie szukali, bo może mnie te france gdzie tam poturbują i będę ja ze spuszczoną głową, powoli wracał o kulasie z wrażej niewoli. A do piwniczki nie zaglądać mi tam, gdyż całą brzoskwiniówkę ukryłem dobrze za żłobem Łaciatej.

Do usłyszenia się z państwem za tydzień i ciut.

wtorek, 2 lutego 2010

Lazania - coś dla chudziaków i dla robiących w polu

















Ta lazania to ona jest! Sycąca, solidna, wilgotna jak okłady z borowiny w samatorium. A je się lekko. Nawet Szuwaśko lubi jej podjeść, bo kaloryczna silnie. Tym razem zrobiłem ją z nowym sosem, który podglądnąłem w programie „Mammaryla”. Wygląda tak samo jak sos boloński, ale jest z warzywami, które dodają mu delikatności i pięknego aromatu. I pozwalają przemycić dla naszego sołtysa trochę witamin, oczywizda. 

Proporcje na szwadron ułanów po szarży na faszystowskie fortyfikacje. No dobra, ciupkę przesadzam, ale na 12 solidnych porcji wystarczy. Jeśli Szuwaśko nie przyjdzie. Jak przyjdzie, trzeba spróbować jak najszybciej wyszarpać dla siebie cokolwiek. A trochę bardziej poważnie, to jeśli nie prowadzicie stołówki szkolnej, wystarczy połowa porcji. Ja zrobiłem dużo, bo jakoś dużo sosu bolońskiego mi się zrobiło i tak nakładałem, nakładałem kolejne warstwy aż się zawiesiłem i przestałem dopiero jak łyżka zaczęła zgrzytać po dnie wiadra z tym sosem.


Składniki
1,5 opakowania płatów lazanii,  
4 cebule,
2 marchewki,
4 łodygi selera naciowego,
40 dkg wędzonego boczku,
1 kg mielonego mięsa wołowo-wieprzowego,
3 szklanki czerwonego wytrawnego wina,
2 puszki pomidorów,
2 małe puszeczki koncentratu pomidorowego,
1 litr bulionu,
oregano, tymianek, cząber, sól, pieprz.

Beszamel:
2 łyżki masła,
2 łyżki mąki,
2 szklanki mleka,
4 szklanki śmietany,
2 żółtka,
2 garści tartego żółtego sera,
gałka muszkatołowa, rozmaryn, sól, pieprz.

Warzywa tarkujemy na tarce do warzyw. Na dużej patelni na odrobinie oliwy wysmażamy pokrojony w kostkę boczek i dodajemy do niego warzywa i mięso. Podsmażamy czas jakiś aż mięso przestanie być surowe, dolewamy wino. Odparowujemy na małym gazie. Gaz do kucheneczki gazowej oszczędzać należy. Kiedy wino odparuje, dodajemy pomidory, przyprawy i bulion (albo wodę), i dusimy na wolnym ogniu przez godzinę. Na koniec wkładamy koncentrat pomidorowy, posiekany czosnek, doprawiamy do smaku. Konsystencja powinna być lejąca, bo makaron musi mieć czym nasiąkać. Jeśli jest zbyt gęsta, dolewamy bulionu albo wody.

Teraz beszamel. W rondlu rozpuszczamy masło, dodajemy mąkę, krótko przysmażamy. Dodajemy po trochu letnie mleko, cały czas mieszając żeby nie zrobiły się kluchy. Doprowadzamy do wrzenia, solimy, pieprzymy, dodajemy zioła i śmietanę. Doprowadzamy do wrzenia na wolnym ogniu. Zdejmujemy z ognia, lekko studzimy i zaciągamy żółtkami. Dodajemy ser, gotowe.

Na dnie formy do pieczenia (blaszki, keksówki, co tam kto ma; w zależności od powierzchni podstawy dostaniemy wyższą albo niższą zapiekankę) rozprowadzamy łyżką nieco beszamelu. Układamy na nim płaty lazanii tak, żeby pokryły dokładnie całą powierzchnię formy. Na to sos mięsny, na to beszamel. I znowu: lazania, sos mięsny, beszamel,  lazania, sos mięsny, beszamel... aż do wyczerpania składników. Ostatnią warstwą jest beszamel. Na każdą warstwę beszamelu można sypać starkowany ser, będzie to wersja dla pilnie potrzebujących przyjąć 2000 kalorii za jednym zasiadem. Bez sera jest równie pysznie.

Posypujemy po wierzchu serem i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 st. Pieczemy około godziny aż makaron będzie miękki a wierzch uroczo przypieczony. Wyjmujemy wtedy blaszkę z piekarnika i - jak to często w przepisach bywa - odstawiamy na 10-20 minut żeby stężała. Lazania, nie blaszka. Blaszka powinna być stężała od dawna, a jeśli metal, z którego jest wykonana jest miękkawy, to znak, że temperatura w piecu była zbyt wysoka. Nie krójmy od razu, bo zapiekanka będzie się rozwalać i nie wyjdą ładne prostopadłościany. Albo też graniastosłupy jeśli ktoś się uprze żeby ciąć takie kształty. O, jeśli macie bajeranckie blaszanne pierścienie, co to ich używają kukingmastaczifs, to możecie se wyciąć walce.

Mnie ta miła zapiekanka najlepiej smakuje sama ze sobą i winem. Chociaż z winem to bym nie przesadzał: śliwowincja lepsza jest i kwachem nie wali.

Odgrzewana, lazania (czyli po zagramanicznemu lasagne) jest równie świetna, więc spokojnie można zrobić większą porcję. Nie próbowałem jej mrozić, ale pewnie daje radę.

No to ten, tego, ten, smakowitości życzę i idę sprawdzić, czy Szuwaśko zostawił dla mnie kawałeczek. Do widzenia się z koleżeństwem.