poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Chłop niedopity marudny bywa

- Taaa - wychrabotał sołtys Szuwaśko, chrzęszcząc wielką łapą o niedogolony podbródek.

- Nooo - zawtórował mu po pięciu minutach kościelny Koszelewski.

- Jako te pliszki! - ucieszył się po jakimś czasie stary Pałąk, gdyż jemu do szczęścia wystarcza niewiele. Trafiony celnie cukinią w potylicę, zajął się na powrót struganiem osikowego kołka na Baciuka.

Bufetowa Danuta przeszła majestatycznie, zgarniając miotłą towarzystwo ze schodów przed klubokawiarnią.

- Szczać to jest komu, a małże w sosie fenkułowym kto wykupi? - zagadnęła wyraźnie poirytowana, nie licząc nawet, że ktoś odpowie.

- Może pliszki? - zapytał czule stary Pałąk, ale wkrótce musiał wracać do chałupy, ponieważ kołek osikowy uwierał go w tylną kieszeń.

Tak było przez cały czas. Ludziska warczeli na siebie, łazili osołowiałe, kłócili się z kurkami, a nawet jedli pasztetową z gieesu, co nie jest czynnością zbyt bezpieczną. A wszystko przez to, że Maciaszczyk, nasza chluba, duma i przełamywacz państwowej monopolizacji spirytusianej, zaginął. Szast prast i nie było jego. Jeszcze z wieczora unosiła się nad Koszelewem mgiełka zacierowego aromatu, a rano jak nożem urznął.

Najwpierw wszyscy myśleli, że po drożdże albo po śrutę żytnią na zacier do Gliniewic pojechał i został u kogoś pięć dni na prywatce, ale po tygodniu sytuacja pogorszyła się, gdyż wszystkim w piwniczkach powysychało. Walencik Józef, ten, który w pegieerze za wozaka był, z rozpaczy kupił 10 litrów bełta, bo policzył sobie, że to będzie procentowy odpowiednik małego gąsiorka samogonu. No i jak on te 10 litrów wypił, to się pochorował, więc społeczeństwo z rezerwacją podchodziło do państwowych napitków. Intendentka z gieesu ciutkę się przejechała na tym, bo wcześniej, węsząc dobry interes, sprowadziła więcej denaturatu i dobrego taniego wina marki „Pogrom sedesu”.

Kiedy przechodziłem mimo radziulisowej chałupy, bo trzy razy dziennie chodziłem sprawdzić, czy Maciaszczyk nie wrócił, dzień po dniu widziałem jak mój przyjaciel nic tylko obstukuje kijaszkiem bronę, zapatruje się w dal, gumiaków nie czyści. Zaniepokoiłem się deczko, że może on jakiej królewskiej choroby nabawił się, znakiem mówiąc melancholii, i zagaiłem naszego doktora, ale i on w nie lepszej kondycji był. Chodził jak z parnika wyjęty, cmokał i nic tylko „Eeech” wzdychał. Jakby tego było mało, szatniarka w ośrodku zdrowia powiedziała dla mnie, że jak tak dalej pójdzie, to nie będzie czym dezynfekować wacików, zwłaszcza że to ona ma klucz do apteczki.

Po tygodniu naradziliśmy się i komisyjnie całą wioską poszliśmy naruszyć maciaszczykowy zapas śliwowincji i zdrowotnej nalewki z rzepaku. Ale co tam było, ze sto litry, nie więcej. Rozeszło się na pniu, a potem dynia, wszystkie dalej kołowate łazili. Czasem ktoś kogoś na herbatę przynajmniej zaprosić chciał ażeby choć powspominać poranne chóralne pochwały rozmarynu, ale słyszał wtenczas „A o czym ja z tobą będę po trzeźwemu gadał?”.

Najgorsze, że sołtys Szuwaśko pernamemtnie odmawiał sołtysowania.

- Bójcie się Boga, sołtysie! - mówili do niego. - Kontraktacje wszak szykować nam trzeba!

- Nu, kochanieńkie - odmrukiwał sennie. - Natury nie oszukasz. Sołtys nie łabądź, pić potrzebuje - i wracał do grzebania pogrzebaczem w popiele.

Również posterunkowy Guzik nie mógł zanegować marazmu, gdyż nawet Baciuk zaprzestał łotrzykowania, a poza tym dawno już nie zdarzyło się żeby wszyscy we wiosce mieli mniej niż 1,5 promila i to wszyscy razem, a nie każdy z osobna. Posterunkowy miał nawet zamiar napisać raport o polepszeniu własnej działalności antyalkoholowej, ale ni cholery nie chciało mu się, do tego ręce dla niego się trzęśli jak dyszel u radziulisowej fury, bo spragniony silnie był, a organizm odwodniony reaguje, jak mówił jeden letnik z brodą i w okurarach, kontestacją rzeczywistości oraz negowaniem paradygmatów. Co, zdaje się, na jedno wychodzi, ale tu się mogę mylić, gdyż nie jestem zbyt biegły w dziedzinie krawiectwa.

Nie wiem, co by było gdyby Maciaszczyk zaginął bez wieści. Chyba czekałaby na nas fala samobójstw i samopodpaleń. Szczęściem zadzwonił do kościelnego Koszelewskiego z prośbą ażeby dla niego kalisony do szpitala dostarczył, bo po schabach w nocy ciągnie. Dowiedzieliśmy my się wówczas, że podczas meczu piłki traktorowej łękotka dla niego poszła jak podnosił lemiesz, i doznał hospitalizacji. Szczęściem zdradził nam, gdzie trzyma zapasy na czarną godzinę i daliśmy radę do jego powrotu, a potem wszystko zrobiło się jak dawniej z tą tylko różnicą, że Siutek Edward, co ma działalność „Roboty ziemne i glebowgryzarkowe”  nie wyrabia się z koparką jeździć, bo teraz wszyscy kopią dodatkowe piwniczki na śliwowincję.

piątek, 27 sierpnia 2010

Łosoś zamiast pstrąga, ale z kabaczkiem

















Mówiłem ja dla was, że nad jeziorami ryba marna? A, mówiłem zdaje się. No, marna najczęściej. Od powrotu z biwaku tak mnie chciało się ryby pojeść, aż nie zmogłem i narobiłem. Kabaczków dobre ludzie nanieśli, to zrobiłem zdrowotną, soczystą rybunię.

Właściwie miał to być pstrąg, przynajmniej na torebce tak stało. Jakiś taki różowy, ale co tam. Dopiero po zrobieniu okazało się, że się pomyliłem się robiąc napisik, bo był to łosoś, którego kupiłem w jednym hipermarkiecie ze dwa miesiące temu. Taki świeżutki był, że wziąłem całego, ze trzy kilo tego było. Trochę zrobiłem na świeżo, trochę carpaccio, zupę, a resztę schowałem w zamrażarniku na zaś. Wiem, wiem, nie wierzycie, że u Francuza w Polsce można kupić świeżą rybę. A jednak. Pomylili się musi i do nas wysłali zamiast do Rumunii. Ten łosoś nawet po mrożeniu zachował fantastyczną soczystość i aromat morza. Wyszła fajna brejka, a co najważniejsze, z ryby po rozgryzieniu wypływał soczek. Tegom chciał, jak powiedział Czarniecki, ale też tegom nie dostał tam, gdzie ryba powinna być przynajmniej tak samo hołubiona, jak kartacze.

Po prawdzie tak sobie myślę, że do kabaczka w sosie pomidorowym łosoś leży mniej, niż pstrąg, ale dał radę. No to nie debrylujemy, tylko zapodajemy.

Składniki:
0,5 kg ryby,
0,5 kg kabaczka,
6 sporych pomidorów,
pęczek natki pietruszki,
4 ząbki czosnku,
sól, pieprz, sok z cytryny.

Kabaczka przepaławiamy, wydłubujemy pestki i miętki miąższ (wie ktoś, co z tym można zrobić? ja wyrzucam, a szkoda marnować jedzenie), wrzucamy na sporą ilość oliwy i dusimy. Ja skórki nie obdłubuję, bo letnie kabaczki mają skórkę jak pośladki Węcławskiej Barbary. Oliwy sporo, bo z pomidorami i pietruszką stworzy czerwono-zielony sos. Zdrowotny, pomidory z oliwą mówią rakowi „spieprzaj, dziadu”.

Rybę solimy, opieprzamy, skrapiamy sokiem z cytryny i odstawiamy, niechaj się nad sobą zastanowi.

Pomidory sparzamy, zdejmujemy skórkę. I znowu: są tacy, którzy każą usuwać pestki. A na co? No, jeszcze do zupy dodać, to tak, ale do śmieci?! Taki zacny letni pomidor?! O, nie. Może i brzydziej wygląda, choć nie wydaje dla mnie się, ale smakuje tak samo. No więc tego wspaniałego słodziuśkiego pomidora kroimy w kostkę i kiedy kabaczek półmiętki, dorzucamy na patelnię. Solimy, pieprzymy. Już teraz zapach rozmarza, a najlepsze przed nami!

Jak się kabaczek zrobi miękki a pomidor zaprzyjaźni z oliwą, dodajemy pietruchę i posiekany z solą czosnek. Od razu łyżką cedzakową wyjmujemy warzywa. Czosnek nie wyparuje i będzie wyczuwalny. Wiem, że większość ludzi daje mniej czosnku, ale ja go lubię tak, że garściami jem. W rzeczywistości napisałem tu, że 4 ząbki, ale dałem 6... No co, Grzebień Anastazja akurat u wód była, to mogłem ziachać, czy nie tak, co?

Ale do rzeczy, bo zaraz zrobi się szkopuł, że dłużej się czyta niż robi. Chociaż, bo ja wiem... I tak nikt nie dobrnął do tego miejsca, więc żyj słowotoku, grafomanio, żyj! Daję dalej.

Na oliwie i soku z pomidorów i kabaczka dusimy krótko rybę. Z 5 minut albo i mniej. Płyn nam w tym czasie odparuje, pozostanie pomidorowa oliwa, a ryba będzie spływała własnym sokiem. No i teraz dopiero to jest zapach. Dorzucamy warzywa, delikatnie mieszamy, chwilkę jeszcze podduszamy i wydajemy, nie żałując rzadkiego rybno-pomidorowego sosu. Można dodać po kawałku bagietki żeby do końca wysączyć tę aromatyczność.

Pomidory teraz są takie, że ani grama kwaśności nie mają. Sam smak. Pokropiłem więc po wierzchu odrobinką cytrynki żeby zaostrzyć aromata, który sam w sobie jest szalennie delikatny, zwiewny, letni. Rybka - poezja. Właśnie tego mi brakowało nad jeziorami: soczystego, gotowanego w winie szczupaka, usmażonej przednio siei, frytek z małych okonków. Genialnie uwędzona sielawa, choć pożarłem ją z głową i ogonem, nie zaspokoiła moich oczekiwań. No to se zrobiłem sam, czego i dla państwa życzę, amen.


PeeS: Wybaczcie, nie chciało mi się obrabiać foty. Kawałek czosnku w lewym dolnym rogu i kapka sosu po lewej odwracają uwagę od tego i tak źle skadrowanego zdjęcia, ale mam jeszcze urlopowego lenia i się dla mnie nie chce. Zresztą, jak nie mam lenia, to foty nie lepsze, a jak fota w magazynie doskonała, to jest podejrzenie, że plastikowa, co nie? A tu życie jest i codzienne chłopskie pożywienie, które i rozbryzgnie się, i za talerz wyleci... A co to, chlebem nie zbierze się? Pojedzcie dziś dobrze, moje wy płoteczki srebrnołuskie.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Wybiórcza gadka o kartaczach

Ostatnio bywawszy w świecie zrobiłem się i pojeździłem po Suwalszczyznach, Augustowszczyznach, a trochę też po Małej Litwie. I tak jak każdy ma potrawy, których kosztuje w nowych lokalach żeby mieć pogląd co do jakości kuchni, tak mam i ja. W północno-wschodniej Polsce zazwyczaj próbuję kartaczy, bo gdzie indziej nie są one tak popularne, a tu występują w menu prawie każdej knajpy. 

Jedna rzecz nie daje mi spokoju: jak to się robi, że ciasto w wielu przybytkach jest twarde. Przecież jak się połączy surowe ziemniaki z gotowanymi, a tak się powinno robić, nie ma prawa wyjść coś twardszego, niż... no dobra, dajmy spokój Radziejuk Wandzie, bo czkawki dostanie. Jajko dodają, czy nie daj Bóg mąki?

No to tera pobajeruję ja tu was o tych moich wojażach. Jak będzie zbyt emocjonalnie, to mnie pacnijcie w potylicę. Ale bo kartacze ubóstwiam jak Ludwiczak Jadwinię. Kolejność poza punktem 1 przypadkowa. Oczywiście wybrałem tylko kilka miejsc, które utkwiły mi w pamięci ze względu na jedzenie albo na ładne panie kielnerki. Nie do wszystkich miejsc mam zdjęcia, bo nie wszędzie byłem teraz, jestem dość leniwy, ewentualnie nie zawsze warto sięgać po Smienkę.

Żeby już tutaj nie przynudzać i nie przedłużać ponad miarę, na jutro postaram się wysmażyć krótki słowniczek z kulinarnymi ciekawochami. Byłem w Urzędzie Gminy w Puńsku, a tam miła pani z litewskim akcentem (w Puńsku 80% mieszkańców to Litwini) zasypała mnie ulotkami, folderami. W puńskiej IT są nieźle przygotowani do promocji swojego regionu. Między innymi była tam broszurka o kuchni litewskiej. Warto się obznajomić, bo ma ona wielki potencjał, jest bezpretensjonalna, pysznościowa. Ale póki co, jedziemy po knajpach.



 1   Kartacze tatowe














Na ich podstawie oceniam inne kartaczowe produkcje, bo są dla mnie nieskończoną pysznością. Ciasto jak mgiełka, rozpływa się w ustach bez pomocy zębów, że aż dziw, że się trzyma w kupie, a nie rozwala na półmisku. Nadzienie soczyste, majerankowo-czosnkowe, bosskie. No i nigdzie indziej nie jadłem kartaczy z baraniną, a u tatula - tak. Było o tym tutaj.


 2   Knajpa litewska w Sejnach

No dobra, miejmy za sobą paskudne jedzenie. Dość słynne miejsce, które sławę zawdzięcza temu, że jest słynne i temu, że kilka lat temu kuchnia była tam świetna. Kiedyś po zjedzeniu solidnej porcji kołdunów w rosole i  wspaniałych soczewiaków, wziąłem po jeszcze jednej porcji na wynos żeby mieć na kolację, ale nie dowiozłem, bo zanim dojechałem do kwatery (leśniczówka w Leszczewku, ze 20 minut jazdy traktorkiem) pożarłem wszystko. Po dwóch latach triumfalnie zawiozłem tam znajomych z Poznania, opowiadając, jakie to nie pyszne, a tu zonk jak ruska katiusza. Kartacze nie do jedzenia. Było mi wstyd, bo wyszedłem na wieśniaka, który nie wie, jak powinny smakować te kluchy. Po prawdzie że na wieśniaka to i prawidłowo, bo na kogo miałem, panie, wyjść, na letnika? Ale że na kluchach nie wyznaję się nic a nic, to już być nie może. Moja duma została zraniona.

Żeby było ciekawiej, podczas niedawnego pobytu nad jeziorem, wybrałem się do Puńska (zaraz o tym będzie, ale dla odmiany entuzjastycznie). Wracając stwierdziłem, że skoro kiedyś mieli te kołduny takie smakowe, to niby dlaczego nie teraz. Brrr. Odwrotne proporcje ciasta i nadzienia (maluśka kulka kiepsko doprawionej świniny w sporej klusze o klajstrowatej konsystencji), ciasto fatalne, nie przypominające w niczym prawdziwego ciasta na kołduny, po prostu odstręczające. Nie dałem rady dojeść. Pomór na nich. Ciekawe, jak to możliwe, że mieli komplet gości. Bufetowa nie była najatrakcyjniejsza, a zresztą tam chłopy z babami byli, to co oni mogli, nie?

Aha, w karcie mają też yerba mate. Gdybyście kiedyś byli, nie dajcie się nabrać. Trzy łyżeczki do herbaty zalane wrzątkiem. Ohyda i jeszcze raz ohyda (dla nieobznajomionych: yerbę sypie się co najmniej do połowy, a najlepiej do 2/3 matera, zalewa wodą o temperaturze 70-85 stopni; to było Pajarito, więc mogłaby być nawet chłodniejsza). Jak się nie umie, to lepiej się wziąć do jakiej uczciwej roboty jak na przykład kopanie dołów, a nie restauratorować. Koniec o tym, zaraz będzie smaczniej.


 3   Bar u Heńka w Błaskowiźnie

Bar, z którego można napawać się urokiem przepięknego jeziora Hańcza. Taka buda z epoki Gierka, pewnie dawniej był tam giees. Pięciu złotych bym nie dał, ale tylko dopóki nie zjadłem kartaczy. Farsz - nieziemsko pyszny, rewelacja i ideał. Wrażenia ogólne psuje trochę ciasto, które jest bardzo twarde. Na punkcie ciasta jestem wyczulony, ale Heńkowi wybaczam kluchę, bo mięsko w niej jest mistrzowskie. Ryb to tam robić nie umieją, ale to ogólna przypadłość knajp na Suwalszczyźnie i w okolicach Augustowa. Nad morzem w wielu miejscach potrafią dobrze usmażyć rybę, tutaj jest o kilka klas gorzej. Albo ja źle trafiam.

 
 4   Bar Sieja w Starym Folwarku

Miejsce warte odwiedzenia przez każdego miłośnika kuchni litewskiej. Położony nieopodal trasy z Suwałk do klasztoru wigierskiego. Bardzo dobra kiszka, babka ziemniaczana, kartacze, pierogi, wspaniały chłodnik litewski, no i jest to jeden z nielicznych wyjątków, gdzie ryba jest zjadliwa. A kiszkę robią na sposób tutejszy, w cienkim jelicie. Jest przez to więcej chrupania skórki i pomruków zadowolenia.


 5   Bar „U Lecha” w Suchej Rzeczce

Taki uroczy zestawik z babką, kartaczem i soczewiakiem kosztuje 15 zł. Niefortunne ujęcie, kartacz wygląda jakby był kulą. W rzeczywistości wyglądał jak kartacz, a nie jak szara śnieżka.



Istnieje od kilku lat, ale już dorobił się  pochlebnych recenzji prasowych, w tym od Piotra Bikonta. Hmmm, w pierwszej chwili pomyślałem, że albo Bikont nie wie, co to dobre kartacze, albo się popsuły odkąd je tam jadł. Ponieważ jednak mistrza B. o brak fachowości to raczej nie ja mógłbym posądzać, wychodzi na to, że receptura się zmieniła. Ciasto poprawne, ale środek wania tłustą świnią i jest nieco zbyt luźne. Może od tłuszczu... Za to babka nienajgorsza, fajne soczewiaki (pieczone, więc to kakory). Ale ryba - trzymajcie mnie, bo nie wytrzymię. Świeża sieja, która ma konsystencję przepieczonej wołowiny, dwa razy za słona, sucha, wiórowata. Szkoda dobrej ryby na takie porażki. Zdjęcie mam, ale nie zapodam, bo może akurat jecie.


 6   Restauracja litewska Użeiga w Puńsku



No tak, zanim zdążyłem cyknąć fotę, już pożarłem








Miasteczko zadbane, czyste, trochę w duchu Sejn - jak gdyby zatrzymało się w czasie i ze spokojem przygląda się szaleństwu dookoła. Użeiga mieści się przy wjeździe do Puńska od strony Sejn. Nooo, taką restaurację to ja rozumiem! Numer jeden jeśli chodzi o kartacze w knajpie. Nie na darmo mówię, że im dalej na północ i na wschód, tym kartacze doskonalsze (za wyjątkiem enklawy w Koszelewie, oczywista). Po cud, miód i popiersie Włodarczyk Anastazji, ochy i achy. Żałowałem, że zamówiłem tylko jednego, bo chciałem też pokosztować innych dań (smaczny przysmak babuni: znakomicie usmażone placki ziemniaczane przekładane świeżynką).














Albo barszczyk z pasztecikiem. Niby o czym tu mówić, barszcz to barszcz. Ale nie tu, bo nie ma on nic wspólnego z knajpowymi syfami z proszku czy kartonu. Delikatny kwasek od podfermentowanych buraków, znakomicie doprawiony, no i wyraźny aromat przedniej wędzonki. Nie jakiegoś aromatu identycznego z naturalnym albo sklepowego boczku. Czuć jakby dopiero co wędzonka wyszła z wędzarni. Pasztecik to też poezja. Farsz taki jak do kartaczy, ale otulony warstwą drożdżowego ciasta i upieczony. Suchowaty, dzięki czemu wspaniale łączy się z zupą.

No to tego, jeśli będziecie gdzieś w okolicy, warto się wybrać, nie będziecie żałować. Jak kto nie jest kierownikiem traktorka, może pokosztować świetnych litewskich alkoholi. Kierownicy traktorka raczą się kwasem chlebowym.

Aha, nie można nie wspomnieć o ważnej kwestii: przełożenie jakości do ceny - niezwykle atrakcyjne. Można przejechać się po menu bez nadmiernego nadszarpywania kieszeni.


 7   Jelonek w Jeleniewie

Kiedyś to była kultowa knajpa. Wystrój jak za peerelu: ceraty na stołach, krzesła obite skajem, jakieś wycinanki z płyty pilśniowej, świetne jedzenie. Przez okienko do kuchni można było podglądać jak pani kucharka rozbija zamówionego schabowego albo jak skwierczy podsmażany kartacz. W pierwszej sali rządzili miejscowi popijając piwo Północne, wino z kija, ale nie zachowywali się agresywnie, bo właścicielka, pani Maria, prała ścierą przez łeb. Dziś obowiązuje tam plastikowo-blichtrowy styl disko z lat 90., miejscowi nie zaglądają, a potrawy nie są już takie jak dawniej. Może to tylko złudzenie spowodowane nowym wystrojem? Owszem, omlet z owocami nadal pyszny, można też dostać prawdziwe zsiadłe mleko, ale kartacz już nie ten, już nie ten. Ale powtarzam: to może być kwestia mojego rozgoryczenia zmianami.


 8   Restauracja w Gawrych Rudzie

Jest taka restauracja przy kolejce wąskotorowej. Zjadłem tam najfatalniejsze kartacze świata. To znaczy nie zjadłem, bo się nie dało. Farsz miał konsystencję mortadeli, tylko bardziej syfiasty smak. Jakieś takie czerwone to było, ale nie od krwi, tylko od jakiegoś barwnika. Wyglądało jak kebaby w nibytureckich kebabowniach: zmiażdżone coś, co ma niby być mięsem, ale nikt nie podejmuje się tego udowodnić z braku dowodów.


 9   Tatarska jurta w Kruszynianach

Podczas jakiegoś festynu w Kruszynianach dopadłem do baru i wziąłem wszystkiego po jednym. Pierekaczewniki, kibiny, kartacze w rosole, można powiedzieć, że tatarski fastfud. Tak to jeszcze kartacza nie jadłem. Sama klucha taka sobie, glutowata i twardawa nieco, ale niezły farsz z wołowiny. Gotowanie w rosole dobrze wpływa na smak całości. Na co dzień w karcie restauracji są wymyślniejsze potrawy. Wtedy pewnie chcieli obsłużyć jak największą liczbę gości żeby ludziska nie chodziły głodne i nie wyżerały koniczyny królikom.


 10   Bar w Płaskiej

Płaska to już prawie koniec świata: dalej tylko Mikaszówka, Rygol i Białoruś. Ale bar jest przyzwoity. To kolejne miejsce, gdzie można pokusić się o spożycie świeżej ryby z jeziora. Kartaczy tam nie jadłem, więc ten bar jest na doczepkę z powodu ryb. Bo, co więcej, na parterze budynku mieści się sklep, do którego w okolicach południa dostarczają świeżo uwędzone ryby. Ach, sielawka jeszcze ciepła od dymu! Znowu: zanim pomyślałem o focie, talerz był już pusty. Zwinne takie, czorty, czy jak?

Nie śpicie jeszcze? Zjedzcie kartacza.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Ale zaserwowałem!

















Ja przechowam ten rozmaaaryn znaleziooony nad Serwaaami... Uch, kochanieńkie wy moje koszelewiaki, nie było mnie dni kilka, gdyż wykurzył mnie skwar. No nie dało się wysiedzieć na wiosce. Pojechałem ja, uważajcie, w okolice najpiękniejsze na świecie zaraz po Suwalszczyźnie, czyli nad Serwy do Suchej Rzeczki. O mamuniu, jak cudnie! Cisza, spokój, przez tydzień nawet radia nie słyszałem, tylko szum masztowych sosen i ptaszęta, i leciuśkie fale o piaszczysty brzeg. Nietoperze, żaby, jaszczurki, komary, ćmy, wiecie, normalka. Dopiero na łykend nazjeżdżało się diskopolowej hołoty. 

Zawsze sądziłem, że z diskopolo jest jak z żelaznym wilkiem: każdy słyszał, że jest za górami oraz lasami, ale nie widział nikt. A tu nie. Żyje i umacnia się w skorodowanych pustką łbach. Ile można słuchać debilnych kawałków o matce, co miała syna i była szalona. To już nawet czyprakowe rymy srymy lepsze, choć pisane dla jaj. A oni tymi pedalskimi głosikami zdaje się na poważnie ludzkość katują. Przeciąwszy oponki w starodawnych diskopolowych mercach i wolfswagenach, odpaliłem traktorka i wróciłem. A, i jeszcze żel do włosów dla nich podebrałem. Będą się wstydzili wyjść z namiotów. Takie nieufryzowane...

Ależ było! Pogoda świetna, nawet przy gorącu chłodny wietrzyk, a woda kojąco rześka. Aż fufajkę zdjąłem, a nawet gumofilce, i w samych kalisonach się taplałem we wodzie. Zaludnienie na polu biwakowym się zaraz potem zmniejszyło, ale co poradzisz. Gorzej, że były pogłoski o zaginięciach bez wieści. Może biały szkwał przeszedł albo co... Jeden dzień padało, ale wtenczas czytałem na głos poezje Wisławy Szymborskiej, za co sąsiedzi z pola byli dla mnie przeokrutnie wdzięczni.

No no, ale ja nie o tym. Kucięba Eleonora obznajmiła dla mnie, że pojedzie ze mną biwakować jak ja dla niej namiota szpanierskiego zakupię, bo do tego maluśkiego, co ja go mam, to parnik nie wejdzie, a prosiaki ze sobą zabrać chciała. No to zakupiłem. Fiołkowego w niebiewskie lampasy. Przedsionek taki, że z połową wioski my by tam biesiadowaliśmy, a gdyby nie garb, to w środku mógłbym stawać wyprostowany. To zresztą żaden wyczyn, gdyż wzrostu metr pińździesiąt w czapce uszatce posiadam, ale to nie jest mój rekord, gdyż wszerz wykazuję bardziej spektrakuralne wymiary. No więc wszerz namiocik także dał radę, a Kucięby Eleonory po nocy musiałem szukać po omacku, bo się zagubiała.

Żeby mi paprocha z oka wyciągła, a wy myśleliście, że po co ja jej szukałem, wy moje rubaszne basałyki?

Nie byłbym sobą gdybym nie pozwiedzał. Naszykuję ja dla was, ziemby srebrnoniebiewskie, dwa raporciki: o jedzeniu, które szykowałem na biwaku, i o takim, które jadłem w szerokim augustowskim i litewskim świecie. Oj, będzie ranking kartaczy! Ale to jutro, jutro, bo dziś Jaga będzie bić Lechię, a przynajmniej mam taką nadzieję. Dzisiaj więc razem z Radziulisem Czesławem i Ancioszko Stanisławem będę wznosił biesiadne okrzyki typu "Jaga, Jaga, mać radnaja", a jak się wiwatuje, to się kiepsko po klawiszkach plumka. To, póki co, słuchamy o augustowskich nocach i się rozmarzamy.




niedziela, 15 sierpnia 2010

Nadziany pomidor

















Ze dwie niedzieli temu nazad Ancioszko Stanisław zapowiedział się u mnie z wizytą towarzyską. Mówi: dawaj, pogotujem. Mnie tam, sami wiecie, do sprawdzenia jakości gąsiorka śliwowincji dwa razy namawiać nie trzeba. Padło na pomidora, bo osiąga on właśnie najwyższy stopień pyszności. To chyba jedyny okres w roku kiedy można odstawić pomidory w puszce. Zresztą, puszkowanego nie nadziali by myśmy, bo by się rozpukł. Fajnie wyszło, serowo.


Składniki:
8 dojrzałych pomidorów,
0,5 kg mielonego mięsa,
10 dkg sera topionego,
10 dkg niebieskiego sera pleśniowego,
10 dkg mozzarelli,
4 ząbki czosnku,
3 łyżeczki kminu rzymskiego,
garść oliwek,
pęczek natki pietruszki,
1 łyżka posiekanego rozmarynu,
1 łyżka soku z cytryny,
sól curry albo chili.

[Listonic]

Pomidory wydranżamy, odkładamy dupkami do góry aby ściekł sok. Do mięsa (u nas łopatka wieprzowa, choć baraninka pewnie byłaby lepsza) dorzucamy posiekane: czosnek, pietruszkę, oliwki, dodajemy ser topiony i pleśniowy, mieszamy ręcznie metodą że ugniatamy i międlimy. Przyprawiamy solidnie kminem rzymskim, curry, solą, albo też dowolnie wybranym ziołem, na ten przykład rozmarynem. Odstawiamy na pół godziny, w którym to czasie możemy podelektować się czymś dobrym albo opielić grządkę salsefii. My akurat delektowaliśmy się, ponieważ salsefii latoś nie siałem. Sam nie wiem, po co to odstawianie, ale gdyby nie odstawiać, to kiedy niby delektować się? Post, że się tak rugnę, faktum?

Po prawdzie, to już jest prawie że koniec roboty. Pomidory nadziewamy, wkładamy do pieca. Minut kilkanaście aż pomidor zmięknie (bo mięso sparzy się w trymiga), wyjmujemy, nakładamy czapunie z mozzarelli, i pod grill. Jak tylko ser się stopi i zezłoci, wydajemy do spożycia na listkach mięty, które spożywamy, a nie przyglądamy się podziwiając unerwienie i ukształtowanie osobnicze. A do zapijania najlepsza jest co? Maciaszczykowa śliwowincja nie z proszku robiona, a jakże.

Taki mięsno-serowy bogaty pomidor to jest, proszę ja was, bajunia.

Mieliśmy też pikantnawe podłużne papryczki, które nie nadawały się do faszerowania ze względu na swoją delikatność: przy byle próbie napełnienia pękały. Przekroiliśmy je więc wzdłuż na pół i nakładliśmy farsz. Dobre, nie powiem. Ostrawy, papryczny, pikantny smak. Jeden farsz, dwa warzywa. Trójkącik, psia mać.

A na drugi dzień, jako że to lato, gorąco, to pić może się dla was zachcieć. Już ja was dobrze znam. Na wtedy mam ja dla was, oposiki spragnione, śniadanko niewyjęte, a wszystko z resztek po wydrążonym krasnoarmiejcu. Bierzemy otóż wnętrzności z tego prometariusza wszystkich krajów, których oczywiście nie wyrzuciliśmy (wnętrzności, choć prometariuszów także jakoś tam w osimdziesiątym dziewiątym spacyfikowaliśmy na okrągło bez wyrzucania), ponieważ wiemy, że daru Bożego marnacji nie poddaje się.

Wlewamy te pestunie z sokiem na patelnię z odrobiną oliwy, podduszamy aby odparowały, dokładamy resztkę mięsa, podduszamy, dokładamy resztkę zieleniny i oliwek, podduszamy, dodajemy sery, których nie zużyliśmy wczoraj, a kiedy zaczną się topić, tworząc z resztą składników konsystencję słabo ściętej, ciut ciągnącej się jajecznicy, przestajemy gazować żeby nic nie przypaliło się, bierzemy bagietkę i wygartamy prosto z patelni. A, i fajnie po wierzchu cytrynką pokropić.

Ojeeej, jakie dobre! Choć po prawdzie wygląd ma toto niewyjściowy, taki samo rychtyk do rubryki "pyszna kupa", którą ja tu być może niedługo założę, bo zdarza się, że coś smakuje lepiej, niż wygląda, i to delikatnie ujmując. Ot, przykładowo cielęcina z bobem. Aj, nawet mi nie przypominajcie, bo ślinotoku doznam i se nowe gumiaki obślimaczę. No to ten, tego, smacznego.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Makarooni! Makarooni z pietruszkowym pesto jak gdyby!

















Powitawszy. Dzisiaj, w ramach Koszelewskiego Uniwersyteta Kuchennego, chcę ja dla was, moje wy sąsiedzi, a nawet sąsiadki, opowiedzieć o makaronie. Przepraszam jednocześnie, że nawet na komenty w tygodniu nie odpowiadałem, ale bo wlazło coś w łapę i mulało. Dochtur Kaliciński Józef z gminnego ośrodku zdrowia powiedział dla mnie, że zapalił się dla mnie nerw w łokciu (ten, co jak się pizgnie w kant stołu, to prąd idzie, tak powiedział). Ja tam ognia nie widziałem, ale może się po prostu tliło. Lekarstwa brałem, choć naszemu dochturowi nie dowierzam zanadto, gdyż głuchowaty i ślepowaty odkąd udaru doznał. Ale nie narzekajmy, lepszy taki, niż szeptucha spopod Kaźmirówki. Poza tym, 89 lat - piękny wiek!

Rozumiecie, to będzie tak. Dementując pogłoski, chcę wyraźnie zaznaczyć, że pogłoska o 2000 kalorii jest prawdziwa. Tyle że te 2000 kalorii to trzeba spożywać cały dzień, a nie od zasiadu. Znaczy się że kilo podgardla z kapustą należy się rozłożyć od rana do wieczora. Na dowód tego, że mam rację, powiem, że dziesięciuch kilo kartochli na raz to i sam Bordziejuk Lucjan nie spożyje, a przecież zwyciężył on latoś w Wojewódzkich Zawodach Jedzenia Kabana wynikiem 5 kilo bez zapijania.

Makaron to jest taka franca, uważajcie, że im prościej się zrobi, tym lepsza. Szczególnie jak się makaron dobry ma. A ja miałem. Miałem, i były to (i tu bezkarnie się rugnę) papardele, które kupiłem w jednym niemieckim sklepie. Niemieckim w sensie że właściciele szprechają i nie wiadomo, czy sami siebie rozumieją, a nie że do Berlina pojechałem. Odkąd dziadźko bałaganu w tym Berlinie w śtyrdziestym piątym narobił, ja tam nie zapuszczam się ażeby mnie nie podliczyli za tę bramkę bramberburszczańską, gdyż do dziadźka podobny jestem i mogę być tam postrzegany jako persona inflagranti, czy jakoś tak. Nie, czekajcie, bez grata (Polacy często są u Niemca postrzegani jako persony bez grata, ale tylko przy wjeździe; przy wyjeździe już beemkami śmigają). Ten makaron to taki, wiecie, co to jego trzyma się w lodówce, gdyż nie ze sproszkowanych jaj on, tylko ze świeżych. Kiedyś zrobię go sam, ale to jeszcze nie dziś, bo mię łapa napaździerza.

No no. Ja tu was zagaduję troszku, ponieważ roboty przy tym obiedzie tyle, co przy wyrzucaniu worka śmieci na Baciukowe pole. To tak se plumkam ażebyście nie pomyśleli, że się obcyndalam, a poza tym brakowało mi pisania głupot, oj brakowało. Ale już chyba starczy.

Składniki:
0,5 paczki makaronu,
2 pęczki natki pietruszki,
3 kawałki suszonych pomidorów,
2 łyżki zalewy od pomidorów,
4 ząbki czosnku,
dobry ser zółty,
1 łyżka masła,
tymianek, sól, pieprz, oliwa.

[Listonic]

W garnku wstawiamy wodę, gazujemy, solimy i zabieramy się za pietruszkowe pesto. Pietruszkę i czosnek siekamy. Lekko rozgrzewamy oliwę (sporo, bo pietruszka wchłonie; ja w celach testowych użyłem oleju z orzechów włoskich, ale po teście myślę, że on lepiej robi na zimno) i na niedużym gazie podduszamy 3/4 przygotowanego czosnku aby nie zbrązowiał, tylko wydał aromat. Dorzucamy pietruchę, oliwę od pomidorów i pomidory (niedużo, bo one nie robią smaku, tylko go podkreślają, że się tak wykształciuchowo powymandrzam), i dalej wolno dusimy nie więcej, niż pięć minut. Kiedy aromat silny jak nie przymierzając z klubokawiarni kiedy bufetowa Danuta bigos warzy, sypiemy sól i pieprz, dorzucamy posiekany tymianek, resztę czosnku ażeby świeżo dla nas z twarzy waniało, i masło. Od razu dokładamy ugotowany w tak zwanym międzyczasie makaron, sypiemy garstkę sera, bełtamy i już.

Na tarełki wykładamy zółto-zielony makaron, sypiemy serem (dałem aromatyczny Grana Padano, gdyż albo parmezan jest przereklamowany, albo Włoch rzuca do nas jakieś podróbki i ten okrzyczany smakołyk dla mnie nie smakuje). Polewamy odrobiną oliwy. Jemy.

Robi się szybciej, niż się pisze. A nawet czyta. No, chyba że akurat Wasińska Mirosława w toplesie szutrówką przechadza się - wtenczas można rozwojażyć się i obiad będzie na kolację. A smak - oj, będzie mruczenie! Smak makaronu, wy moje gapiuszki! Smak Wasińskiej Mirosławy znany jest nielicznym, gdyż jej chłop w wysokiej wadze chodzi. Choć po prawdzie ci, którzy go znają, faktycznie mruczą. Ale smak znają, a nie chłopa. Coś wy dzisiaj z deka nieogarnięte jesteście.

Zanim się rozwojażycie do szczętu, znoweś teoria będzie. Ta ilość ma starczyć dla 3-4 osób, nie rzucajcie się jak szczerbaty na suchary. 2000 kalorii, pamiętacie? Nie zaodraz, a na cały dzień. Z Bogiem.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Legenda: Pieprzdolniczki królowej Gryzeldy

... A opar jak się snuł, tak się snuje.

Królowa Gryzelda zawsze chciała mieć co gryźć. Rzemień od popręgu, kolano króla pana, a kiedy nie było nic, na przykład kiedy król pan szedł na wojnę (niejednokrotnie razem z kolanem), wówczas po kryjomu podgryzała pęciny królewskim wyżłom albo bryczesy stangreta Władysława (jak tylko stangret Władysław skończył służbę i się nie opierał).

Ciężkie było życie królowej Gryzeldy, oj, ciężkie. Jedynie faun Zenon osładzał jej żywot, nadskakując i dosładzając jak mógł i z tej, i z tej strony, z czego królowa Gryzelda nawet była rada, ponieważ nieopieszały był. Kiedy Gryzelda swoim zwyczajem gryzła, wołała zawsze po hołwiańsku: „Pieprzdol, pieprzdol!”, co po naszemu znaczy „Oczywiście, wykupię platynowy abonament i poproszę o promocyjne kapsle”, a wtedy, jak na zawołanie, z położonego u stóp zamku niezgłębionego jeziora wzlatywały zawsze niezliczone chmary bieluchnych łabądziów i zielonych perliczek, a czasami nawet odwrotnie. Dlatego też do dziś nad Pieprzdolnickim Uroczyskiem dla upamiętnienia zawołań królowej nawet w bezchmurną pogodę wznoszą się opary, gdyż jej wołanie wznosiło się często, namiętnie i bez względu na aurę. Prawdopodobnie zależało jej na tym abonamencie, a może i na kapslach.

Najgorzej, że kiedy król pan powrócił z wojny, faun Zenon bardzo szybko okazał się być przebranym w pelerynę stangretem Władysławem. Czego nikomu nie życzę, albowiem wieść niesie, że kiedy król pan powraca i się zżyma, to potem boli pupa i się nie siada, a czasem nawet się nie dycha, czego świadkiem mógłby być stangret Władysław gdyby nie to, że już nie dycha.

A opar jak się snuł, tak się snuje. Taka to legenda.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Ciii... Godzina W

Ciiii... Robię dziś dobę ciszy. Wyciszam się, znikam, zamyślam. Ale uprzedzam: jak usłyszę, że znowu któryś... no, że ktoś podważa wartość Powstania, to chyba zrezygnuję z politycznej poprawności i po prostu mu... wrzucę go do kanału. Niech se polata ze Starówki na Mokotów. Mam dość nowomodnego gadania, że niepotrzebne, że nieskuteczne.

Oddalam się, moje wy sanitariuszeniuczki brawurowe, aby się napawać duchem, który był w tym wielkim narodzie i mieście, i który — kiedy zajdzie potrzeba — obudzi się i powróci.

Że górnolotnie? No tak, fakt, Baczyński ująłby to lepiej.

Nie zapomnijcie powstać i oddać hołd w godzinę W.