piątek, 24 lipca 2009

Placki z warzyw różnych, ale rybne
















Tak mi się pozawczoraj wydumało. Oto miękkie jak kaczuszka, słodkie od warzyw, pachnące rybą i orientalnymi przyprawami, delikatne placki. Świetne i z pomidorami skropionymi oliwą i posypanymi bazylią, i polane fajnym soskiem jogurtowo-majonezowym. Trochę śmieszne: z wyglądu zwykłe placki, a w środku sama delikatność, choć z drapieżnym posmaczkiem curry i kminu. Jest to pierwsza wersja próbna, dlatego kilka niepewnych punktów się tu znajduje, ale chyba takich, które nie wpływają na ostateczny wynik.

A co, myśleliście, że od Czypraka tak łatwo uwolnić się? Hehe, nie ma tak dobrze. Nowoczesność u mnie w zagrodzie jest, i zamieszczanie postów z datą przyszłą funkcjonuje jak złoto. Ale słuchajcie o tych plackach. Pewnie przede mną robiło je 700 milionów obywateli, ale com się przy kuchni nakombinował, to moje. Ja w każdym razie po raz pierwszy, ale musi nie ostatni zrobiłem je tak:

Składniki:
2 cukinie (mogą być niemałe),
0,5 kg białej ryby,
1 marchewka,
2 średnie cebule,
3 ząbki czosnku,
2 ziemniaki,
2 łyżki mąki ziemniaczanej,
8 łyżek mąki pszennej,
1 szklanka gazowanej wody mineralnej,
1 jajko,
1 pęczek natki pietruszki,
3 łyżki sosu sojowego albo maggi,
2 łyżeczki kminu rzymskiego,
3 łyżeczki curry.

Cukinie przekrajamy na pół. Jedną połówkę odkładamy do starkowania, a 3 pozostałe solimy, układamy na posmarowanej oliwą blasze i wkładamy do gorącego pieca. Podpiekamy aż cukinie całkiem miękkie i zbrązowione od spodu. W tym samym czasie wkładamy do piekarnika rybę. Może się zbrązowić nawet, chodzi o smak (bo ona zaraz idzie do mielenia). Po upieczeniu i lekkim przestygnięciu wybieramy łyżką miąższ cukinii, a skórę z żalem wyrzucamy. Ten miąższ zawiera mnóstwo wody, którą starannie odciskamy, ale nie wylewamy. Podobnie jeśli podczas zapiekania z ryby wydostanie się woda, nie wylewamy jej, tylko za chwilę zrobimy z niej użytek. Podejrzewam, że ryby można nie piec. Ja po prostu miałem zamrożoną, i nie chciało mi się czekać. Być może cukinię także można od razu starkować, ale po upieczeniu jest tak cudownie słodziutka i aromatyczna...

Robimy użytek z płynów. Wyciśnięty sok z cukinni i wodę od ryby redukujemy do zera z 2 łyżkami oliwy (żeby nie przypalało się). Na bardzo smaczny zredukowany płyn wrzucamy 1 posiekaną cebulę i przesmażamy na brązowo.

Teraz będziemy tarkować. W robocie robimy kęsim ziemniakom, marchewce i drugiej cebuli. Tnijcie, jak wolicie. Ja ziemniaki i marchewkę starłem na tarce o drobnych oczkach, a cebulę i odłożoną połówkę cukinii - na tej o większych. Ale założę się, że jak by się nie zrobiło, tak będzie dobrze.

Do miksera wkładamy: odciśnięty miąższ cukinii, rybę, czosnek, mąki, wlewamy gazowaną wodę, jajko i dorzucamy przyprawy. Tak myślę, czy to jajko jest tam potrzebne... Miksujemy starannie, po czym wlewamy do miski i dodajemy starkowane warzywa i posiekaną natkę. Mieszamy. Konsystencja jak na naleśniki albo ciut gęstsza. Wąchamy i już wiemy, że to nie będzie kiepskie.

Pewnie myślicie, po co odciskać płyn z cukinii, a potem dodawać wodę. A no bo sok z cukinii nie jest gazowany, a przy tak rzadkim cieście, jakie chciałem uzyskać, od razu dostałem skojarzenia z naleśnikami. Stąd ta woda, stąd pieczenie i odciskanie cukinii.

Jak wymieszane, to odstawiamy do odpoczęcia i idziemy zadać świnkom. Po powrocie smażymy na oleju jak każde jedne placki. No i smacznie jest. Z tych składników otrzymujemy porcję dla 4-5 osób.

Wspominałem, że to było pierwsze podejście? No przecież. Pierwsze, ale całkiem udane, więc nie bójcie się, tylko do roboty. Gdyby mieliście jakieś sugestie albo propozycje, sugerujcie i proponujcie, jemiołuszki wy moje. Słucham? Nie, sołtysie, słoniną nie będę obkładał. Skaranie boskie z tym Szuwaśką.

Na koniec zapodam jeszcze przepis na prosty, oczywisty dip, z którym Pałąkowej okrutnie te placuszki smakowały.

Dip:
garść posiekanej bazylii,
5 łyżek jogurtu,
5 łyżek majonezu,
sól, pieprz.

Wszystkie składniki mieszamy i do lodówki. No to już spadam. Aaaa...

środa, 22 lipca 2009

Czyprakowe rozterki sierpniowe, a więc będzie lirycznie, częstochowsko, o niebie z gwiazdami

Kiedy noc wonna nadeszła i ciemność opadła na ziemię,
Gwiazdy nad dom napłynęły lśniącym szerokim strumieniem.
Ruszyły śmiejąc się, nucąc, by tańczyć nad leśną polaną
A czas ich szczebioty usłyszał i - zasłuchany - przystanął.

Księżyc wyjrzał zdziwiony z posłania w zaroślach łoziny.
Ktoś przerwał mu sen o manowcach. Chciał dociec, z jakiej przyczyny.
- Gwiazdy - narzekał - jak zwykle: plotkują, nigdy nie gasną.
Wrócił do swojej łoziny, ułożył się, westchnął. I zasnął.



Wyszedł Antoni na gumno. Podumał, w niebo się wgapił,
Podrapał się po łysinie i prosto z butli się napił.
"Oj, żyźń ty parchata, wymruczał, jak pięknie w sierpniu na świecie!
Toż musi nigdzie tak cudnie jak w gliniewickim powiecie.

Lecz serce żałość wypełnia: opuścić trzeba mi chatę,
Gdyż jechać ja zamiaruję, spotkać się w mieście z mym bratem.
Wierzcie mi, zostać bym wolał, a i roboty mam wiele,
Jednak w świat pędzi rzecz ważna. Jest nią bratowe wesele.

A więc żegnajcie mi, mili, rozstać się z wami ja muszę.
Lecz prędko wrócę, bo z tydzień potrwa zabawa, jak tuszę.
No, jeszcze łyczek i w drogę. Pekaes motor już grzeje.
Raz jeszcze w gwiazdy popatrzę i pozamykam wierzeje.

Zostawiam z wami Szuwaśkę - wie, gdzie po bimber się chodzi
Zna też on dobrą metodę, jak w studni bimber
ten schłodzić.
Radziulis Czesław wspomoże gdy znajdzie was kac, ta gadzina,
A z głodu raz-dwa was wybawi sąsiadka, Pałąk Halina."

Poszedł Antoni, by w mieście poznać kulturę światową,
Pojeść, napić się czego i ucałować bratową.
Wróci na pewno, bo jakże: kuchnię zostawić, chudobę,
A z dala od śliwowincji mieć znowu zdrową wątrobę?



Gwiazdom w ulotnym tanie tiul sukien wiatr porozwiewał,
A każda pląsa inaczej, a każda inaczej śpiewa.
W tym chórze nocnym
doprawdy każdy rozkochać się może.
Wyjść tylko trzeba na przestwór, spojrzeć, wyszeptać "Mój Boże".

Do pokucharzenia za tydzień, sarenki łaskawe!

poniedziałek, 20 lipca 2009

Kostka jabłkowa do kaczki i innych mięs

Z cyklu "Grażynka prosi, Grażynka ma". Ale prędziutko, a nie że Wojtek czekał miesiącami. Uj, wstyd dla mnie. Chciałbym zwrócić uwagę, że te jabłka są kolejną formą sosu owocowego, i to zawsze takiego karmelizowanego Ki czort? Niestety, teraz tak mam. Jak coś na mnie najdzie, to pół roku katuję jeden rodzaj potrawy. Za pół roku zapodam zapewne 15 przepisów na kartacze i okolice. Jak tylko wybiorę się do tatula na nauczki. Ot, nieszczęście jednorodności. Aha, a o pierogach ja dla was, pliszki milutkie, opowiadałem?

Kostka jabłkowa pasuje do mięs pieczonych głównie - choć, jak tak myślę - to i moją ulubioną pierś zmarzoną bym... A jednak nie. Zrumieniona kaczka, karkówka, szynka. Tak bym pozycjonował ten dodatek, ale ewidencja wielka u was może być. Elokwencja. Ingre... A na jakiego diabła dla mnie Pałąkowa Halina słownik językowy pod nogę od stoła zapodała?! Jak ja onegdaj na Radziulisa Czesława czekałem, to i z nud przeczytałem. Ale co ja tam gadałem. Aha, jabłuszka kwaskowe. Proste przyrządzenie, radość wielka. Nie sos to, sałata na gorąco.

Składniki:
1
twarde, kwaśne jabłko,
po łyżce masła i oliwy,
1 łyżka brązowego cukru,
ćwierć łyżeczki cynamonu,
sól.

Najpierw gazujemy dość ostro i stawiamy patelnię. Jak dymi, na chwilę oliwę i zaraz masło. Prędziutko mieszamy. Teraz sól, cukier. Pamiętacie, co mówiłem ja wam, że słodycze uwielbiają sól? A zatem we dwa palce to co innego weźcie, a tutaj z pół łyżeczki soli jak nic. No, 1/4 jak kto soli nie lubi. Bełtamy, czekamy z 30 sekund aż się skarmelizuje. No przecież, że cukier. Widział kto skarmelizowaną sól? To wszystko nam aż dymi, wiecie, dłuższa zwłoka niewskazana. Na to dajemy jabłka pokrojone w niezbyt grubą, ale też niezbyt drobną kostkę. Tak z 1x1 cm. Cynamonkiem po wierzchu i gotowe. Nawet nie polewamy tym pieczeni, bo sosu tam nie ma. Ot, wykładamy słodko-kwaśne jabłka na talerz obok mięsa. Te jabłka, kiedy na mocnym gazie robione, leciuśko chrupiącą skórkę mają, a w środku prawie płyną. Oblane kwaskawym karmelem... No, wiadomo, nie jest to chrupkość dobrych frytek - taka lekka twardsza otoczka, wyśmienita. Tylko szybko trzeba jeść, bo nasiąka. Grażynko, o to chodziło?

O, a w kontekście dużej ilości papierówki do przetworzenia, to ja sobie myślę, że gdyby do tego ząbek czosnku wcisnąć i wwalić do słoika, to by mogło być pyszne na zimę. Jak tylko znajdę, zapodam też fajną pastę paprykowo-pomidorowo-jabłkową. Taki lekki, orzeźwiający keczup. No, bywajcie, uważajcie na agrest. Halucynogenny latoś.

niedziela, 19 lipca 2009

Wiśnie, rozmaryn w jednym stały garnku...















... wiśnie na dole, rozmaryn na górze. Z czosnkiem, imbirem w jednym grały chórze. Powiedzielibyście? Wiśnie, rozmaryn, imbir, słodko, ojeju. A wiśnie właśnie świetnie nadają się na taki słodko-kwaśny sos owocowy do mięsa. Do każdego mięsa, czy to pieczonego, czy smażonego. No dobra, do duszonej wołowiny z oliwkami to nie. Ale do piersi kurczęcia, na punkcie której - jak niektórzy już zauważyli - mam ja hopla (i nie dlatego, że pierś, a dlatego, że pycha), to tak. No to lecimy.

Składniki na sos:
15 wiśni,
1 łyżka brązowego cukru,
1 ząbek czosnku,
1 łyżeczka mielonego imbiru,
1 łyżka posiekanego rozmarynu,
sól, pieprz.

Cukier wrzucamy na suchą patelnię i dajemy w gaz. Znaczy się podgrzewamy. Można oczywiście użyć cukru białego, ale wtedy trzeba poczekać aż się skarmelizuje, a brązowy od razu po rozpuszczeniu jest gotowy. Dobre, nie? No i na ten rozgrzany do brązowości karmel wrzucamy pozbawione pestek i przekrojone na pół wisionki.











Jeszcze posiekany z solą czosnek, imbir i dalej na mocnym gazie podsmażamy tę konfiturkę. Dosypujemy siekany rozmaryn, pieprz, sól, i oto słodko-kwaśno-pikantny sos jest gotowy. Gęsty, muślinowy, a połączenie wiśni z rozmarynem, czosnkiem i imbirem - boskie.

Zamiast wiśni można użyć czereśni, ale trzeba wtedy dodać z łyżkę soku z cytryny albo jeszcze lepiej octu balsamicznego, o ile mamy taki dobry, gęsty - bo kwaskowe to jednak być musi. Oczywiście może też być wino francuskie, które, jak powszechnie wiadomo, wali kwachem. Ale lepiej nie. Sos ma być smaczny, a nie francuski. No dobra, koniec uszczypliwości.








Tak naprawdę, jest to odmiana sosu żurawinowego. Smaczniejsza, jeśli moje zdanie się liczy.

Sos mamy. Co do sosu? A co chceta, to zróbta. Wolność owsikowa panuje, psia jej mać. Ja zrobiłem tak:

Pierś kurzęcą przekroiłem na pół. Po połówce na osobę. Hej, po połówce piersi, nie lećcie od razu do klubokawiarni! Czasem połówka piersi ma farfocle, to je odkrawam i daję kotu (wtedy nacinam nożem kieszonkę). Czasem zaś jest bardziej zwarta, i te farfocle same tworzą kieszonkę. Wówczas kot je ścinki.

Tak, czy siak, otrzymuję chudziuśkie, śliczne, soczyste mięso z wnęką. Wnękę wypełniam, bo kuchnia nie lubi stać pusta, jak mówią aktorzy z Teatru Dramatycznego w Gliniewicach. A nie, oni o trumnie tak gadają. Nieważne.

O czym to ja mówiłem? A, o trumnie. Mmmm, wrrróććć! O kieszonce. Kieszonkę wypełniam przesiekanym z solą czosnkiem, odrobiną świeżo posiekanego imbiru i gałązką rozmarynu. Po usmażeniu rozmaryn będzie uroczo wystawał z tej kieszonki i wszyscy będą klaskać. Całą pierś zaś nacinam nożem jak się nacina kiełbaskę przed grillowaniem, posypuję solą, pieprzem, papryką w proszku, wkładam drobinki czosnku w nacięcia. I co? Tak, smażę.

Na talerz sypię pociętą w paski sałatę lodową (oliwki tu, kurteczka, jakoś mi nie pasują, szkoda). Na nią mięso i leeejeeę soos. Bardziej wykładam, bo on nie taki znowu lejący. To teraz tylko ochy i achy biesiadników.

Poniżej: "H" jak rozmarynowe haiku z piersi kurzęcej. Ach, jaka ona soczysta!

Zupa rybna po gruzińsku

Zupa rybna po gruzińsku ma to do siebie, że jest gęsta, obłędnie pachnie winem, kolendrą, czosnkiem i orzechami. Aha, i rybą, ale góruje wino i orzechy. Pietrucha i zielona kolendra. Mielona też. Wszystko tu góruje, miesza się ze sobą, nie ma poszkodowanych, nie ma niepotrzebnie dodanych składników. Całość. Gruzińskość.

Można o niej, tej zupie niby, powiedzieć jeszcze to, że nawet osoby unikające ryby pożerają ją z repetami. Taka to kompozycja aromatyczna jest. A foty nie ma, i nie będzie. Mało fotogeniczna ona, jak to zupa.

Wojtek prosił o ten przepis dawno temu, Wojtek ma dopiero teraz. Kurde, ciągle coś pichcę, boczek rośnie (-> tu mrugnięcie do Agi), zdjęć fura też, a nie wklepuję. Pierogów dla Szuwaśki boczkowych nie zapodałem chyba? Na czasie by było. A nu mnie. No i zapotrzebowań na przepisy nie realizuję. Zgroza. Może poproszę Pałąkową żeby mnie pilnowała.

Dla porządku zaznaczamy: przepis jest z książeczki "Kuchnia gruzińska" Grażyny Strumiłło-Miłosz.

Nu, powynurzałem, teraz do rzeczy. Zupa.

Składniki:
1 kg ryby (ja zawsze biorę głowy: muszą być z łososia i tołpygi, a reszta dowolna). OK, 2 kg. Im więcej, tym lepiej, ile wam do garnka wejdzie, można na dwa razy, będzie pyszniej,
2 cebule,
mały seler,
1 pietruszka (korzeń),
4 ząbki czosnku,
garść orzechów włoskich,
2 łyżki mąki,
pół szklanki białego wina,
łyżka albo i dwie ziaren kolendry,
łyżka estragonu,
mała puszka koncentratu pomidorowego,
pęczek zielonej pietruszki,
pęczek zielonej kolendry,
sól, pieprz.

Sporo składników, co? Ale warto, bo to nie byle rosołek. Nie umniejszając rosołkowi, ma się rozumieć. A robi się to tak. Uważajcie, bo będziecie musieli odświeżać stronę:

Głowy rybie, białą pietruszkę, seler, 1 cebulę zalać wodą w wielkim garnku i pogotować na minimalnym gazie aż ryba będzie się rozpadać. Kiedy już rozgotowana, cedzimy (będzie dużo brzydkich części ryby) i wybieramy dobre mięso. Bardziej wrażliwe osoby na przecedzonym bulionie gotują filety bez skóry albo co, i siekają.

No to mamy bulion z kawałkami ryby, teraz trzeba zrobić zupę. Cebulę ciekamy i solidnie podsmażamy. Nie żałujemy gazu, niech się trochę przypali - doda smaczku. Ja to robię na oliwie, ale najsmaczniej będzie na tłuszczu kurzęcym. Kiedy cebula gotowa, wrzucamy na patelnię mąkę i robimy lekką, jasną zasmażkę. Zawartość patelni łączymy z bulionem.

Czosnek siekamy z solą i czekamy aż puści sok. Dodajemy do garnka. Mielone ziarna kolendry też. No i mielone albo utłuczone w moździerzu orzechy (może zostać trochę grubszych kawałków, smakowe). Teraz koncentrat pomidorowy i wino. Gotujemy przez chwilę żeby całość przeszła winem, orzechy i ziarna kolendry dały aromat (bo czosnek da czy chcemy, czy nie chcemy). Gotowe? Znakomicie. Teraz będzie finał.

Pęczki pietruszki i kolendry siekamy drobno. Duużo siekaniny nam wyjdzie, ale to dobrze. Wsypujemy do garnka, mieszamy, wyłączamy gaz, czekamy kilka minut (o ile ten obłędny aromat nam pozwoli). Wszystko w tym czasie przejdzie wszystkim, zielenina zmięknie. Można posypać szczypiorkiem. Oj, boskie; oj, sycące; rozgrzewające jak rzadko. Może nie na lato to zupa, ale skoro Wojtek prosił pół roku temu... To Wojtek ma, nie? Bądźcie zdrowi i nie wchodźcie za furtkę kiedy pies się szczerzy.

Jak to grzebanie w dupie zmienia historię

Rok 1298. Pierwsza koronacja polskiego króla odbyła się - no - jakiś czas temu, ale kto o tym wiedział. Zanimeśmy się obejrzeli, mogło się wydarzyć jakieś rozbicie na dzielnice. Cóż, nikt nad tym nie panował. A o wiktorii grunwaldzkiej to nie słyszano, bo się jeszcze nie odbyła. Gdyby kto pytał, to był wstęp.

Branicki Anatol z żoną swoją Krystyną, jadąc kolasą w sutej obstawie z Krakowa do Koszelewa - nowej domeny Państwa Hetmaństwa Polnego - dojechał ni stąd, ni zowąd, do walącej się chałupy. Prawdopodobnie było to jedyne w promieniu wielu stajań miejsce z żywym duchem. Nie licząc wilków, żubrów i sprzedawców niekiepskiej przepalanki.

- Bywaj! - wydyszeli cichuteńko stangreci przez zaduch, strosząc halabardy, kiedy tylko po otwarciu odrzwi uszła ćma. - Są tu jakieś sikorki do chędożenia? (Nie miejmy im tego za złe, wszak od roku szli przez pustacie.)

Szuwaśko Zygmunt wstał z barłogu. Otrzepał słomę z siennika, pogrzebał w dupie, w uchu pogmerał, i rzekł:

- A idźcie wy wszyscy w huj.

I tak to stało się, że siedzibę swoją rodową Branicki Anatol w Białymstoku urządził. Po nim syn jego, Krzysztof, po nim Euzebiusz, a dalej to już wiecie. A Koszelewo wioską pozostaje.

środa, 15 lipca 2009

Nowe szaty mera Świdryszki

Gil Akronim (Generalny Informalissimus Lasu) donasza:

W osadzie Koszelniczka nad rzeką Gliniawką, pieszczotliwie zwaną... mniejsza z tym, od samiuśkiego rana panował niesłychany rejwach. Wszystkie skrzaty z Cytrynowej Doliny w pośpiechu pędziły tu i tam, a pompony przy ich uroczych czapuniach powiewały w rytm podmuchów wiosennego wietrzyka i miarowych podskoków z nóżki na nóżkę. Wesoło lśniły przyszyte do kubraków ziarna kwarcu. Poprzez źdźbła trawy, między rzadkimi łodygami w zagajnikach mchu przebłyskiwały mknące kolorowe postaci objuczone przedmiotami codziennego użytku: kawałkami makaronu, igłami sosnowymi na palisady, ogromnymi pestkami słonecznika ciągniętymi przez żuki toczące przed sobą duże kule, workami mielonego pyłku bławatkowego... Wszystko to, i wiele więcej, z mozołem i oznakami wielkiej gospodarności transportowane było w pośpiechu do chatek w łupinach orzechów, monstrualnej olejarni z imadła i dziwacznych blaszanych silosów w kształcie walców, z których pachniało chmielem. Ogólny pośpiech udzielał się wszystkim, jakby każdy starał się jak najszybciej wykonać poranne czynności, by tym prędzej zrobić coś niebywale ważnego.

Zaróżowione poliki i roziskrzone oczy mogły sugerować postronnemu skrzatowi, że powodem zamieszania było zwyczajowe kosztowanie owocowego nektaru wytwarzanego w okolicznych gajach. Z urywanych strzępów rozmów, okrzyków i niezwyczajnego harmidru wynikało jednak coś zgoła innego. Owszem, kompan Truskawa już drugi tydzień pląsał po "Rosie", rzężąc refren z najnowszego przeboju cytro-disco, jednak przynajmniej czwarta część obywateli była trzeźwiutka jak takie małe robaczki, które żyją w poszyciu lasów poziomkowych i jedzą liście. (Tak dla porządku: liście wyłowione z porzeczkowej listkówki kompana Masiaszka, khem.)

Kurz pod mleczem ocieniającym główny plac osady wzbijał się całymi tumanami, osiadając na mchu i paprochach przygotowanych do przetworzenia na lecznicze błotko. Tupot setek nóżek mieszał się z okrzykami niedowiary, szeptami, przekazywanymi z ust do ust i z ust do uszu nowinami. - Cóż za niezwykła wiadomość! Ojej, chyba dostałam wypieków. Nie może być: naprawdę, całkiem nowiuśkie? No niech sama pani powie! Hohoho! Ale kupił, czy znalazł? Będzie co opowiadać w leśnej tawernie pod pniem prawdziwka! Muszę czym prędzej wysłać muchę pocztową do bratanka za rowem! Poproszę trzy udka komara.

Owe strzępy, choć zwielokrotnione i trudne do ogarnięcia, układały się w elektryzującą wiadomość: kompader Świdryszko, mer Koszelniczki, kupił nowe bryczesy.



Na podest z ziarna pszenicy wstąpił przyboczniak Kosmaczek. Najelokwentniej umiał się on wysłowić i z tej racji wygłaszał przemowy w najbardziej podniosłych momentach życia osady. - Drodzy moi skrzatowie, cni kompani i wy, szacowni kompadrzy - mówił. - Wsłuchajcie się w moje słowa, ponieważ niechętnie będę powtórnie wygłaszał swoją orację. Wydarzyła się oto rzecz niespotykana. Niechże świadczy o tym fakt, że zebraliśmy się tu prawie wszyscy. A tak, faktycznie, wszyscy. Kompan Truskawa leży za jagodą jałowca. A więc, wydarzeniu tej miary musimy dać stosowną oprawę. Nie wiem, jak wy, ale ja przy tak doniosłej okazji nie widzę nic innego, jak tylko uraczyć się nektarem owocowym.

- Hajda do Masiaszka! Kupą, mości skrzatowie! Huzia na nektarek! - odezwały się zaraz życzliwe okrzyki, wspierane dziarskim potrząsaniem dzwoneczkami przy czapkach, podskokami na lewej nodze i zabawnymi przyśpiewkami o anatomii niejakiej Malinny. Wszyscy jak jeden skrzat udali się do butelki, w której kompan Masiaszek miał swoją wytwórnię, i w której pod wpływem promieni słonka najmilszego fermentowały kawałki owoców przynoszone przez mrówki ze stajni kompana Faraonka. Z daleka już było czuć aromacik przechodzonych jabłek, nektaru z płatków stokrotek i konwaliowej ambrozji. Wszyscy bawili się, cieszyli i radowali prawie do ósmej. Koniec.



I tak to jest, kochani: gdy chcecie chlać do rana, okazja znajdzie się sama.



Sołtys Szuwaśko odgarnął szarą pierzynę. Skrzywił się, zaczerpnął powietrza i powiódł po izbie półprzytomnym wzrokiem.

- Uj, żesz ty, w kibieni maciery. A żeb mnie poczochrało. Toż gdzie rozum, agrestówkę na czczo pić.

poniedziałek, 13 lipca 2009

Ma yi shang shu (mrówki na drzewie)













Dawno już nie robiłem chińszczyzny. A lubię – i porobić, i pojeść. Przygotowywanie potraw tej kuchni jest niezwykle przyjemne: wok rozgrzany do nieprzytomności dymi nawet kiedy suchy; podwójna korona na mojej nowiuśkiej kuchence gazowanej aż czerwona z gorąca. Na tak przygotowany wok, polany odrobiną oleju, który również silnie dymi, wrzucamy po trochu przygotowane uprzednio, pokrojone w słupki i inne fikuśne kształty, warzywa, mięso, czy też owoce morza. Króciutko smażymy, króciusieńko, bo najlepiej chińskie danie smakuje kiedy warzywa nie są już surowe, ale jeszcze leciutko chrupią, a każde smaży się oddzielnie i na koniec dopiero łączy ze sobą, dzięki czemu smak swój każde zachowuje, a potrawa smakuje każdym składnikiem po trochu, a nie wszystkim na raz. Och, dla lubiejącego pogotować na gazie, wymarzona to okoliczność.

Dzisiaj zrobiłem mrówki na drzewie, czyli siekaną smażoną wołowinę z makaronem sojowym i szczypiorkiem. Prawie bezwarzywne one, ale i tak miło się je robi. I pyszną chudziutką wołowinkę można podjadać kiedy się bejcuje... Tatar po chińsku na kwaśno, hehe. A wiecie, że w makaronie sojowym nie ma ani grama soi? Z fasoli mung i grochu się go robi.

Skąd nazwa "mrówki na drzewie"? Podobno przez 2500 lat Chińczyk siedział u siebie na kamuszku na gumnie, dumał, dumał, i wydumał, że jak się z bliska przyjrzeć temu daniu, to jakby korę drzewa widziało się i maszerujące mrówki.

Nooo... Hmmm... Chińczyk skośne oczy ma, to i widzieć inaczej ma prawo. Ale co tam, przystąpmy do dzieła. Warto.

Składniki (dla 2 osób, albo 3 jeśli są inne dania):
25 dkg chudej wołowiny,

100 g makaronu sojowego (1 małe opakowanie),
2 łyżki ciemnego sosu sojowego,
2 łyżki sosu ostrygowego,
pasta typu sambal olejek ;) albo sos hoi-sin dla ostrości, albo chili,
pęczek szczypiorku,
sok z połowy cytryny,
2 ząbki czosnku,
1 łyżeczka posiekanego imbiru (albo dwie suchego - wtedy dodajemy do mięsa razem z sosami),
1 łyżeczka przyprawy "pięć smaków",
1 jajko (patrz dopisek na końcu).

Mięso siekamy jak najdrobniej (ale nie mielimy, i trzymamy się z dala od miksera; nożem, nożem), polewamy ciemnym sosem sojowym, ostrygowym, sokiem z cytryny, przyprawą „pięć smaków”, posiekaną papryczką czyli, czy co tam mamy (mrówki lubią na ostro; ja daję hoi-sin, który zazwyczaj mam w lodówce, albo - nieortodoksyjnie wyśmienitą Tandori, choć to chyba hinduskie bardziej, a nie chińskie - ale aromat ma ponadczasowy i nie znający granic), i odstawiamy do krótkiego marynowania. Makaron sojowy zalewamy wrzątkiem i odstawiamy na ok. 5 minut. Potem odlewamy wodę, rozcinamy nitki, którymi makaron jest przewiązany, i gotowe. Ja kroję nożyczkami na krótsze kawałki, żeby mi potem nie zwisał i nie moczył brody. Wiecie, modą koszelewską u mnie tygodniowy zarost jest. Oj, dobra, już dobra, miesięczny. Wielka mi różnica. No i jak do tej brody co się dostanie, to potem Szuwaśko wyrzeka, że znowu jak królik jadłem zamiast salcesonu z boczkiem dla zdrowotności pojeść. To ja wolę pretekstów dla niego nie dawać.

Ale nie o tym. Co tam dalej. Siekamy imbir i czosnek. Ja wolę siekać nożem, bo potem widać tę drobniusią kosteczkę, a jak się czosnek przeciśnie przez praskę, to wyglądu nie przydaje. Wok mamy już dymiący, więc wrzucamy mięsko. Smażymy krótko, bo wołowinka chudziutka, delikatna jak motylek. Ale trochę smażymy, bo te sosy, które dodaliśmy, muszą odparować i skarmelizować się. W połowie smażenia dodajemy biało-żółtych rozrabiaków: czosnek i imbir.

Już? Gotowe? To teraz wkładamy makaron, mieszamy aż z przezroczystego zrobi się brązowy (to te sosy) i wrzucamy szczypior pocięty na kilkucentymetrowe kawałki. Wyłączamy gaz. Zanim nałożymy na talerze, szczypior zmięknie i będzie półchrupiący. Wyszło nam coś lekkiego, niezbyt sycącego, na letni obiad wręcz wymarzonego. Imbir nas orzeźwia, czosnek czyni śmielszymi, mięsko przytula, a makaron uroczy swoją nieśmiałością.

Aha, ja to zapomniałem, ale i wyglądu, i smaku doda temu daniu makaronik jajeczny. Nie że śmieszny taki, ale że z jajek. Bełtacie jajko z odrobiną sosu sojowego i wlewacie na niedużą patelnię z łyżką oleju. Nie mieszacie, tylko czekacie aż się zetnie. Cienka warstwa, to i szybciutko to nastąpi. Naleśniczek. Czekacie chwilę żeby się nie poparzyć, zdejmujecie, zwijacie w rulon i kroicie cienko ostrym nożem. Wyjdzie z tego uroczo żółciutki makaron, który sypiecie na te mrówki. Ślicznie to będzie wyglądać: brązowo-zielono-żółto. Chińsko. Tylko pamiętajcie: gdyby Szuwaśko zapowiedział się, dołóżcie grubo boczku tłustego, bo inaczej gadać z wami nie będzie i z unijnych dopłat do ugorów nici.

No, pojedzcie, a jak komu zasmakuje, to odrobinką gazu do mojej nowiuśkiej kuchenki emailowanej nie pogardzę. Razem może my co tam wyczmonimy? Bądźmy, jak to letniki powiadają, w gniazdku elektrycznym. Ciekawe, jak to one umyśliły.

Przepis bierze udział w durszlakowej akcji "Makaron jest dobry na wszystko".

niedziela, 12 lipca 2009

Szuwaśko nie bangla

Jakoś po obrządku przyszedł dziś do mnie Maciaszczyk. Wiecie, ten, co zakład produkcyjny ma i konkurencję dla monopolu państwowego z sukcesem uskutecznia. Szuwaśkowe krowy spokoju dla niego nie dają. Co by nie gadać, jakby głośniej dziś. Muczą i muczą - kolka krowiacza dopadła ich, czy ki czort?

Co zrobisz, zainteresować się trzeba, bo sprawa poważna może być. To, że sołtys nasz zaniemóc mógł to też, ale Maciaszczyk mówi, że dla niego od tego muczenia bimber zsiada się. Przyniósł on nawet dla mnie malutką próbkę. Uj, jakby dżonyłoker czy inna hadość z gieesu. Jak nic uroku samogonka od muczenia doznała. Ledwo myśmy tego litra dopili.

Tak sobie myślę, mówiłem do Maciaszczyka przy szklaneczce, że może on - Szuwaśko niby - niedospany jest, a to z takiej racji, że z Pałąkową Haliną, Radziulisem Czesławem i Kazberukiem Leonem byliśmy my u niego wczoraj i do rana prawie przyśpiewki rozpustne my śpiewaliśmy. W piernatach zabył się musi. Ale sprawdzić trzeba, toż nie po bożemu by było żeby myśmy taką barbeluchę okrutną codziennie spożywali. A niezdrowo jak. Maciaszczyk zgodził się, to tylko jeszcze pokosztowaliśmy czego niezwarzonego żeby niesmak zabić i poszliśmy do sołtysowej chałupy z misją społeczną. Faktycznie, krowie wymiona jak kawony na targu w Paździerzownicy. Takie wielkie i twarde, a nie że zielone na wierzchu; kurki jeszcze więcej niż normalnie zdezorientowane po gumnie biegały, jakby dla nich kto kluczyk w dupę wsadził i nakręcił.

No to co było robić. Wydoiliśmy, kurkom i gąskom zadaliśmy, jenota wyczochraliśmy i dawaj sołtysa naszego przedterminowo wybranego szukać. W chałupie cicho. Piernaty nieścielone. Oj, będzie bieda. Już mieliśmy do Guzika Mariana, posterunkowego z Gliniewic jechać żeby o nieszczęściu donieść, ale wyszło dla nas, że poczekać lepiej. Gdyby Guzik Marian o tym dramatycznym zdarzeniu dowiedział się, jak nic załamanie nerwowe na niego przyszłoby. On największym miłośnikiem maciaszczykowej śliwowincji jest i takiego ciosu jak zepsute dobro mógłby nie znieść.

Usiedliśmy na ławeczce, co ją Szuwaśko sklepał latoś żeby gości godnie podejmować, pojedliśmy słoniny z szuwaśkowej piwniczki, starowinem wygrzebanym zza kopy lucerny zapiliśmy, i radzimy. Pomysł dla zaradzenia kryzysowi taki nawet-nawet dla nas do głowy przyszedł. Dyżury wioskowe my umyśliliśmy zrobić na okoliczność zaginięcia sołtysa naszego najlepszego. Krowy podoi się dwa razy w dzień, to i muczenie ścichnie, i śliwowincja udawać się będzie. Wzięli myśmy bumagę do machorki i dyżury ołówkiem wpisywać zaczęliśmy: kto, kiedy, o godzinie której. Ale patrzym, co za zwida, Szuwaśko z motyką bez ramię przewieszoną popindala. Zadowolony jak żbik po amorach, tyle że na pysku czerwony i oczami rozbieganymi błyska. A, no to jak żbik po amorach. Podbiegliśmy do niego i dawaj wymówkami zasypywać.

- Sołtysie kochany, Grzegorzu ulubiony nasz, pomsta na ciebie. Gdzieżeś bywał, że obrządku nie dopilnowałeś? Toż pszenicznej przepalanki na dożynki mogłoby nie być, a żywina twoja na zatrecenie pójść gotowa była!

Szuwaśko przystanął, spojrzał na nas kiejbyśmy z loveparady wyrwali się, odchrząknął, leniwie poszukał, czy w uchu czego nie ma, i - jak to on - powolutku wychrząkał:

- A, komosę pieliłem.

sobota, 11 lipca 2009

Banany smażone w cytrusowym karmelu














Mówiłem ja wam może, koszatniczki prześliczne, że rozmaryn lubię ja bardzo? No, lubię. Bardzo. Żeby on do herbaty i do yerby pasował, to i tam bym go sypał chyba. Jak raz dzisiaj w TV Gliniewice Universe pokazywali jak jeden taki kucharzył. Mówił on, że do bananów rozmaryn dobrze idzie. Podrapałem się po głowie i pomyślałem „a czemu niby nie”. No to macie banana w karmelu o soczyście uroczyście cytrusowym aromacie.

Składniki:
3 banany,
3 łyżki cukru,
3 łyżki masła,
1 pomarańcza,
pół cytryny,
1 łyżeczka cynamonu,
1 łyżeczka posiekanego imbiru,
mała garść siekanego rozmarynu,
pół łyżeczki soli,
ze dwa kelyszeczki brandy lub innego mocnego alkoholu.

Na patelnię cukier sypiemy, mieszamy aż się rozpuści i zezłoci. Wtedy nakładamy masło i mieszamy. Posypujemy cynamonem i solą. Na to powolutku lejemy sok z pomarańczy zmieszany z sokiem cytrynowym, rozmarynem (zostawić trochę do posypania na talerzu) i imbirem. Solidnie redukujemy aby karmel miał konsystencję... no, powiedzmy, że karmelu. Do tego miło zbrązowionego sosu wkładamy przekrojone na pół banany (tylko nie zapomnijcie obrać) i dusimy ze trzy – cztery minuty, w połowie tego czasu przekładając owoce na drugą stronę. Układamy na talerzu, polewamy gęstym soskiem i flambirujemy, czyli polewamy alkoholem i podpalamy. Wiem, wiem, marnacja dobrego trunku. Ale dla doznań smakowych warto. O, możecie nie dawać dobrej samogonki od Maciaszczyka, tylko kupić jakiegoś śmierdzącego łyskacza w monopolce (to już bez różnicy, którego, bo wszystkie gorzej waniają od najgorszej barbeluchy samodzielnie wykonanej w lesie w naszym gliniewickim powiecie).

No no, poflambirowaliśmy, to teraz posypujemy rozmarynem i z przyjemnością jemy. O, tak: mmmmmniammm.

Tatarski piróg. Pierekaczewnik













Poszedłem ja w gości do Czerpaka Dżona, pociotka mojego ze strony mamuli. Wyjechał on lat temu z osim do Hameryki żeb na snopowiązałkę ichniej waluty nazarabiać, i został się. Dżon na niego tam wołają, po naszemu Jasiek. Teraz ojcowiznę nawiedzić umyślił, i zaprosił mnie na kolację żeby poradzić się, czy warto u nas tchórzofretki na karmę dla lisów hodować. Nu, popili myśmy nowości maciaszczykowej: na życie nalewki z liściami dębowymi. Dobra ona, cierpka. Ale o czym to ja miałem, a. No i Jaśko napiekł piroga na modłę tatarską. Dobre to, czort. Nawet Szuwaśko zajadał i chwalił, przez to pewnikiem, że tam w takim małym makaronowym rogalu jedna i pół kostki masła znachodzi się. Posłuchajcie.

Składniki:
1 kg mąki,
4 jaja,
1,5 kostki masła,
1 kg chudej wołowiny,
4 cebule,
4 ząbki czosnku,
słodka papryka w proszku,
sól, pieprz.

Mąkę przesiewamy, dodajemy jajka, sól i wyrabiamy dodając tyle wody, ile mąka weźmie. Znaczy się makaron robimy, ale nie tniemy. Dzielimy na 4 części i każdą rozwałkowujemy na stolnicy posypanej mąką. Nie leńcie się, cieniuśko wałkujcie. Po rozwałkowaniu każdy placek przykrywamy ściereczką żeby nie wysechł. I teraz tak: w rondelku rozpuszczamy masło. Bierzemy placek, smarujemy sowicie masłem. Nakładamy drugi placek i tak samo. Potem trzeci i czwarty, na każdy nie żałując masła. Mamy czterowarstwowe ciasto pirogowe.

Wołowinę siekamy albo kroimy w mniejsze lub większe kawałki, jak kto woli. Dodajemy pokrojoną w piórka cebulę, posiekany czosnek, sól, pieprz, obsypujemy papryką i mieszamy w misce, najlepiej ręką. Farsz rozkładamy równomiernie na cieście i zwijamy w śliczny rulon. Powiedziałbym, strudel wołowinowy. Formujemy koło i układamy w okrągłej formie albo prodziżu. Polewamy resztą masła i do piekarnika. Piecze się to w temperaturze 200 stopni tak ze 2 godziny, ale pilnować trzeba, bo lubi się przypalać z wierzchu.

Po upieczeniu kroić grube plastry i wydawać. Pyszne to takie, że hej, i sycące. Mówię wam, spróbujcie koniecznie, i dajcie znać, kiedy będziecie pichcić - przyjadę z nalewką dębową z żyta. Jeśli u Maciaszczyka na stanie będzie, ma się rozumieć. A gdybyście ciekawi byli, to tchórzofretek na karmę ja Czerpakowi Dżonowi nie poleciłem. Melony on będzie sadził. Bywajcie.

Peeska. Dodaję ten przepis do durszlakowej akcji "Makaron jest dobry na wszystko". Pierekaczewnik może mało przypomina to, co rozumiemy pod pojęciem "makaron", ale co tam... Pyszny jest.

piątek, 10 lipca 2009

Wymienię ja ciebię na nowszy model, albo i nie. Test traktora

Posłuchajcie, co u nas wydarzyło się. Jakoś piątek był, targ w Paździerzownicy odbywał się jak co niedziela. Radziulis Czesław – wiecie, ten, co chałupę porośniętą mchem ma, i co my z nim w durnia gramy jak nie pada pojechał swoją kasztanką żeby traktorom z bliska przyjrzeć się, bo Paździerzownicki Łykend Ciągnikowy akuratnie się odbywał. Powiem ja wam w tajemnicy, że zrobił on to bez to, że dla mnie on zazdraszcza sławojki na gumnie, a dla Szuwaśki traktorka. Na toalencję u niego w zagrodzie miejsca nie ma, to i umyślił on traktorka zanabyć, żeby w tyle technologicznie nie zostawać się. Nie powiem, dobrze on na pasternaku wyszedł tegorocznie, to i na traktorka stać go pewnikiem. A i słoneczniki dla niego obrodzili.

Nu, ale nieważne, słuchajcie. Kasztankę zaprzągł był Radziulis do fury i pojechał traktorka testować. Siadł na siodle. Na siodle traktorka, ma się rozumieć, bo kasztanka niesiodłana w zaprzęgu szła. Sprzęgło dla tej maszynerii wdusił, i wtedy jeszcze dobrze wszystko było. No jak on zapłona zapodał kluczyk przekręciwszy, to trzymajcie mnie żebym nie upadł. Jak kasztanka jego zapieniła się! Umyśliła ona musi, że nowoczesność do wioski przyszła, to że już więcej ciągnąć nie będzie i odstawieniu ulegnie. Ona mądra jest, jejbohu. Z nią lepiej pogadać, niż z człowiekiem. Patrzajcie, taki Świryd Bolesław na ten przykład. Nic, tylko poezja, filolongia, egzystencjalne paradygmaty struktury percepcji, jakaś defraudancja idei manicheistycznej. Czy cuś tam, nie przepowiem. A nu jego, tfu, żeb mnie nie obrobaczyło.

O czym to ja? A, tak. Oj, poszła kasztanka w las jak żbik w rui. Wypięta z fury była, z workiem obroku na pysku. Nalepka z gazety u niej na czole świeciła się tylko, przylepiona taśmą przeźroczystą dookoła łba. „Znoszę w lewo” na niej stało, koślawo niewprawną radziulisową ręką nabazgrane. Ledwo ją, tę kasztankę swoją, Czesław za postronek przy uździe złapał - tak szła. Poczołgała ona sąsiada mojego, nie powiem. Ciągnęła go, jak to w bajkach mawiają, przez pola, przez lasy, ale znać, że chłop krzepę ma. Nie letnik to byle jaki, tylko nasz, koszelewski: nie popuścił.

Jak ja ich zobaczyłem, bo wyjechałem bobu doglądać na kolonii, to Radziulis Czesław zbiedzony był jak żyd w Boże Ciało. Gumiaki ugówniaczone, bo na polach akuratnie chłopy nawozili. A co ja mówię – cały w przeglądzie naszej gleby (klasy sześć i pół minus podatki) on był. O perzu w zębach i szkoda gadać. Olaboga, toć zemsta.

Nu, spotkali myśmy się na zagonie Borowiaka, bo borowiakowa botwina radziulisowej kasztance zasmakowała, to i zatrzymała się, psiakrew. Koszyk z łuskanym bobem aż dla mnie z rąk wypadł. Z wrażenia, a nie dlatego, że żurawinówkę maciaszczykową ja wcześniej z Szuwaśką kosztowałem. Słuchajcie dalej. Wisiał Czesław melodyjnie, czy tam malowniczo na postronku przy kasztankowej uździe jak nie przymierzając potępieniec albo nastolatka na telefonicznym aparacie. Tyle że czesławowa kasztanka bez lat kilka ciągnęła jak złoto. No mówię, zbiedzonego jak wiewiórkę po pląsach z sołtysowym kotem ja Radziulisa rozplątałem, od zniewolenia wywodząc jego. Na honorze on taki defekt też miał, że gumiak jeden dla niego poluzował się i spadł, i tylko onuca za grzbietem kasztanki niczym proporzec szwadronu powiewała, a trzeciej świeżości to ona już dawno nie była. Wiecie, utracić gumiak dla chłopa nie honor, a zaraza epidemiagiczna, jak by tu powiedzieć, wisi w powietrzu.

Kiedy ja tylko przyjaciela mojego od dalszego sponiewierania ustrzegłem, kasztanka jego ulubiona pooooszła, że nawet nie chcecie wiedzieć. Zaraz chłopy po wsiach obławę urządziły. Ze dwóch - aby dopomóc w odnalezieniu zguby. Reszta utrzymuje, że kiełbasa to nie seler.

Oj, Antoni, Antoni, tej nowoczesności to ja już nigdy nie popróbuję musi zawołał ze smutkiem i nostalgią mój przyjaciel Radziulis Czesław, w dal wgapiony. Do nocy on potem swojej kasztanki szukał po polach, po opłotkach, silnie zasmucony przepatrywał horyzont naszej koszelewskiej domeny. Utrudzony był jak kotka na przednówku, gdyż albowiem nogami on wszędzie zasuwał. Rozumiecie, traktorka kupić jemu nie udało się, a jedyny środek lokomocyjny hulał gdzieścik po okolicy.

I ja szukałem, a jakże. Toć on sąsiad mój osobisty jest bez kilka chałup, ale bobem byłem sterany, ech. Wróciłem do obejścia, krowy wydoiłem, kurkom dałem, usiadłem na kamuszku, podumałem trochu i umyśliłem, że pomoc dla niego potrzebna jak dla żyta drożdże w kadzi. Razem z sołtysem naszym, ciągnikiem wspomagani, prędziutko my jego na szutrówce popod Paździerzownicą znaleźliśmy. Uprosili myśmy jego żeby na kolację on do mnie zajechał, a posiliwszy się, dalej z naszą pomocą poszukiwania choćby i do rana prowadził. Nieletko było, ale że u Szuwaśki bulgotało i brzęczało coś za paskiem portek, to i łatwiej negocjować dla nas było.

Kamień z serca. Naszykowałem, co tam miałem. Przepowiem wam kiedy, koliberki tęczowne. Pojedliśmy. Śliwowincją suto przepiliśmy, bo ser, co go letniki zostawiły, niebieską taką pleśnią przeszedł i waniał, tak i prewencję uskuteczniać było trzeba. Wiecie, alkohol zabija te ustrojstwa chorobliwe. Zrobiłem ja nawet deser dla otarcia ócz radziulisowych.

Oj, znać było, że Czesław umęczon okrutnie był. Oczy dla niego same zamykały się. Zanim myśmy te dwa litry wysuszyli, już się druh nasz na nogach słaniać zaczął. Odpocząć na ganku musiał. My z sołtysem dla przepędzenia czasu mało wiele dla pewności pozostania w zdrowiu spożyliśmy, bo miałem ja uchowaną cukrówkę na bananach. Potem ułożyliśmy Radziulisa Czesława na przyczepce do traktorka i powolutku, z racji dziur na szutrówce naszej to w lewo, to w prawo skręcając odwieźliśmy jego do chałupy żeby w piernatach odpocząć mógł, choć to prawie bez płot.




























I tak to, słowiczki wy moje, było z testowaniem traktorka. A co z kasztanką, pytacie może? Ano nic. Jakeśmy podjechali popod radziulisową chałupę, stała ona przy bramce i wyżerała resztki obroku z worka. Dla mnie zdaje się, że przemyślała ona przeszłe wydarzenia i spolegliwsza na nowinki techniczne zrobiła się. Koniec końców pozwoliła Czesławowi tego traktorka kupić, z czego on w te pędy skorzystał. Nu, co by nie gadać, lżej dla niej teraz jest. W sobotę na ten przykład, jak do Radziulisa narzeczona, Kopeć-Poniatowska Zofia przyjeżdżała, to do Paździerzownicy na pekaes nie furą, a traktorkiem on popyrkał, kasztance na łące trawę skubać pozwalając. A wiecie, wdzięczność za co mieć jest, bo nie wiem, czy ową narzeczoną widzieliście. Jeśli wy nie koszelewiaki, to powiem ja wam, że w piórkowej wadze ona na ringu nie poszłaby, jejbohu! Dzieciaki zawsze przyglądają się jak pod nią fura ugina się z jękiem i zakłady o dropsy robią, czy kłonica utrzyma. Co zrobisz, afekt nie kartochli. Z tej mąki chleba, zdaje się, tak czy siak nie będzie, ale o radziulisowych historiach z babami, sprzątaniem chlewika z omułków i pryzmowaniem kalarepy będzie inną razą.

Ot i zakończył się Paździerzownicki Łykend Ciągnikowy. Jutro... Aha, może pozajutro, toż indora rozbisurmanionego bić będziem, a kiedy go złapiem, to i naczelnik gieesu nie wie. No więc, jak my już go złapiemy, przepowiem ja dla was, robaczki, jak z brukwi i wytłoków buraczanych wyczmonić fajne pyzy do napaździerzania listonosza. Pochwalone bądźcie, albo przynajmniej dobrze śpijcie.

czwartek, 9 lipca 2009

Roladki rybne w boczku z fasolą mung, z sosem paprykowo-chrzanowym
















Kiedy dacie zwartą rybę, będzie smakować jak schab. Kiedy dacie marną rybę, będzie pyszna. Kiedy dacie naprawdę dobrą rybę... Niee, naprawdę naprawdę dobrą rybę zrobiliście na grillu polaną oliwą i posypaną bazylią, z pieczonym pomidorem i bagietką potraktowaną grecką oliwą. Cóż, to nie jest odcinek o naprawdę dobrej rybie. Ale o smacznej.

Składniki
filet z ryby,

2 szerokie, ale za to cieniuśkie plastry wędzonego boczku,
czerwone pesto z suszonych pomidorów,
dratwa ;)
0,5 szklanki fasoli mung,
1 zielona papryka,
1 ząbek czosnku,
garść zielonej pietruszki, bazylii,
łyżka chrzanu,
cząber, tymianek, sól, pieprz.

Na
plastrach boczku układamy filety (jeśli były mrożone, rozmrażamy). Ja użyłem jakiejś ryby o gęstym mięsie, ale lepszy byłby dorsz, mintaj albo panga, bo nie miałby konsystencji schabowego. Ryba powinna być na tyle cienka, żeby się zwinęła. Ale jeśli macie grube płaty, też nicht szisen: przekrajacie wzdłuż na cieńsze i już. A nie muszą one być równe, ani nawet w jednym kawałku. Hmmm... a gdyby je wcześniej posiekać i połączyć z czosnkiem i ziołami? Ciekawe.

Tak przygotowaną układankę smarujemy czerwonym pesto z suszonych pomidorów. Chcecie przepis? A puknijcie do mnie w okieneczko, albo i w futrynkę, to dam. No, i zwijamy. Ciaśniutko, ale żeby środek nie wycisnął się. W środek można jeszcze dać siekaną bazylię albo piórka szczypioru. No. Obwiązujemy z dwóch stron dratwą i na patelnię. Smażymy ze wszech stron na uroczo brązowiutki, apetyczny kolor. Ryba przechodzi wędzonką i pesto z pomidorów, a więc pomidorami, bazylią, pietruszką i czosnkiem. Nieźle.

W międzyczasie, albo wcześniej, trzeba nam przyrządzić fasolę i sos. Tylko nie sugerujcie się fotą poniżej: zagapiłem się Linuksa zgłębiając, i fasola mi się rozgotowała, więc zrobiłem jakieś takie siakie piure aby ukryć porażkę.

Powiem, jak miało być. Więc tak: fasolę mung gotujemy na małym gazie. Wiecie, fasola mung to są takie ziarenka, oliwkowe maleństwa wielkości ziaren ryżu, tylko uroczo okrąglutkie, słodkie i delikatne. Jak nasza Pyza Wędrowniczka. (Nie trzeba jej moczyć, tylko pilnować kiedy miękka, ty głupia pałko.) To było do mnie. Ona nawet sama z siebie słonowata w smaku jest, więc z solą ostrożnie albo w ogóle. No, i jak się ugotuje szczęśliwie, to na koniec wysypujemy na talerz i wszyscy pytają "ojejku, a co to takie pyszne?".

Sos. Sos nam połączy delikatność fasoli z boczkiem i pesto. Zieloną paprykę pozbawiamy w wiadomy sposób skóry i wnętrzności (kto nie wie jak, puka) i miksujemy z chrzanem, dorzucając czosnek i zieleninę (bazylia, pietrucha, dużo). Soląc i pieprząc ile komu fantazja przyda. Pamiętajmy tylko, że fasola delikatna, ale boczek i pesto - nie.

Na koniec usuwamy dratwę z roladek, przekrajamy na pół pod skosem nowomodną metodą, wykładamy na talerz, lekko sypiemy obok fasolkę, dookoła soskiem paprykowo-chrzanowym, posypujemy zieleniną (bazylia, oregano, szczypior, ale i rozmaryn, a co? co tam kto ma).

A jak kto nie umie fasoli dopilnować, to wygląda tak, jak niżej (z czapką czerwonego pesto).














Tytułem PS.: W jak różny sposób można sfotografować tę samą potrawę, na tym samym talerzu ;)

sobota, 4 lipca 2009

Polędwiczki wieprzowe w sosie żurawinowym















Przyznam się, że na zdjęciu powyżej wcale nie występuje polędwiczka, tylko szynka. Oj, jak raz nie było w sklepie. Też smaczne, ale polędwiczki lepsiejsze. Z drugiej strony, co by nie mówić, najważniejszy jest tu sos. Słodycz żurawin, lekki kwasek octu balsamicznego i łączący wszystko wyraźny aromat rozmarynu... Oj, nie byłem ja nigdy w Prowansji...

Składniki
1/2 polędwiczki wieprzowej na osobę,

sól, pieprz,
cudownie pachnący sos żurawinowy.

Włączyć piekarnik na 150 st. Polędwiczki natrzeć solą i pieprzem. Na patelni mocno rozgrzać oliwę pół na pół z masłem i szybko obsmażyć mięso na mocnym gazie ;) do pięknego zrumienienia. O, jeszcze z tej strony trochę. O, tak, tak, samo to, na śliczny brązowy kolorek. Wstawić razem z patelnią do piekarnika i potrzymać minut kilka aż mięsko spokojnie dojdzie w środku.

Polędwiczki wyjąć z patelni, odłożyć na kilka minut żeby odpoczęły, po czym pokroić w skośne plastry. Układać na talerzu, polać sosem żurawinowym, posypać siekanym rozmarynem i już. Ja lubię do tego najprostszą surówkę: bezpośrednio na talerzu układam sałatę lodową albo świeży młody szpinak, trochę posiekanych oliwek, kilka piórek cebuli, skrapiam wszystko oliwą, sokiem z cytryny i już. Można też podać grzanki z bagietki albo - bo ja wiem, cokolek... No, może kartochli z wody nie dawajcie do tego, bo obciachu se nasiejecie.

Przedłużam tu i przedłużam żeby nie wyglądało, że to jakiś marny przepis jest, że nie ma o nim co napisać, ale to naprawdę tak szybko się robi. A smak, a aromat... No po prostu dobre jak nie wiem i co. Mięso delikatne i soczyste, i ten słodko-kwaśny aromat podkreślony rozmarynem... No patrzajcie, rozmarzyłem się. Idę wsunąć troszku salcesonu. Bywajcie.

Post Scriptum: Tego przepisu sam nie wyczmoniłem. Znajszedłem go w przepastnych zasobach miłej Bajaderki na MniamMniamie. Co prawda tak go lubię i od tak dawna wykonuję, że wszedł na stałe i do mojego repertuaru, ale źródło dla porządku podać trzeba.

Muślinowy sos żurawinowy













Składniki
1 szklanka suszonych żurawin, bo co by to był za sos żurawinowy bez żurawin,
2 cebule,
1 szklanka bulionu,
2-3 łyżki octu balsamicznego,
2 ząbki czosnku,
dużo rozmarynu,
sól, pieprz.

Cebulę siekamy i podsmażamy: na maśle najlepiej, a na oliwie najzdrowotniej. Na miętko. Dodajemy bulion, ocet, żurawiny (pamiętamy, że bez żurawin to by nie był sos żurawinowy), czosnek, rozmaryn i dusimy na gazie bez przykrycia aż płyn wyparuje. No. Już. Można zmiksować albo nie, jak kto woli. Ja wolę nie.

Sos ma być gęsty, o aksamitnej konsystencji. Wyraźnie wyczuwalna kwaskowatość od octu i mocna słodycz żurawin. Można go podawać do polędwiczek na przykład.

A ostatnio miałem resztkę, tak ze dwie garście świeżego szpinaku, który z grubsza przesiekałem, wrzuciłem na patelnię, na której już była cebula, oliwki, czosnek, rozmaryn i feta, i dodałem do tego wszystkiego dwie solidne łyżki sosu żurawinowego. Szybko wyłączyłem gaz żeby szpinak nie skapcaniał. Żurawiny pobudziły i tak wyśmienity aromat tej... hmmm... może greckiej mieszanki smaków, wnosząc słodycz i kwasek i jakiś nieokreślony, czy ja wiem, rześki powiew Prowansji. Ja to naprawdę znowu napisałem?

piątek, 3 lipca 2009

Rzecz o oddawaniu

W Koszelewie Małym (powiat Gliniewice),
zdzielił raz chłop chłopa radłem w potylicę.
A że uderzony nie chciał zostać dłużny,
machnął mu na plecach kosą znak podłużny.

Pierwszy myślał mało. Żądny krwawej miazgi
ciął żerdką przez żebra aż leciały drzazgi.
Wtedy drugi nerwus chcąc wziąć odwet srogi,
sierpem raził wroga. Prawie uciął nogi.

Ta wymiana ciosów trwałaby do rana,
lecz się oto stała rzecz niespotykana.
Koleiną błotną, którą żłobił traktor
szedł, rok nie widziany, policyjny patrol.

Kiedy patrol trafił (chcąc nie chcąc) na bójkę,
zaraz chciał brać w areszt zapalczywą dwójkę.
Lecz w oddechu obu, stwierdziła policja,
silnie wyczuwalna była śliwowicja.

„Zamiast do aresztu na dwadzieścia cztery,
na noc w wytrzeźwiałce traficie, przechery.
Z dawna bowiem przepis jest odgórnie dany,
by nie wieść na dołek gdy bandzior nachlany.”

Tera będzie morał, więc słuchajcie, ludzie.
Powtarzać nie będę. Basta, da i budzie.
Gdy się chce po pysku naprać jeden z drugim,
lepiej prać na trzeźwo – mniejsze będą długi.

Skoro przy pieniądzach już jesteśmy, mili,
taka myśl stuknęła w łeb mnie mój w tej chwili:
chłop byle szturchnięty, zaraz oddać musi,
lecz gdy coś pożyczy – siłą nie wydusisz.

To by było tyle mojego pisania.
Kończę, bo iść trzeba mi do żniwowania.
Wiedzcie, że ja pisać mógłbym jeszcze dalej,
ale mi się, kurka, wcale nie chce. Wcale.