sobota, 30 kwietnia 2011

Rozterka chłopskości

Sołtys Szuwaśko wtelepał się do mojej chałupy, strzelił drzwiami, klapnął na zydelku i zacisnął piąchy. Zły, jakby lisica zrobiła mu porządki w kurniku. Od razu sięgnąłem po gąsiorek i stakanki aby nie odwlekać tego, co nieuniknione. Wypił, wierzchem wielkiej łapy otarł gębę aż chrzęst szczeciny odbił się echem od powały i, mrucząc niewybrednie, zaczął skręcać cygareta.

— A dla ciebie co? — zagadnąłem troskliwie kiedy dech mi wrócił. Maciaszczyk postarał się, bez dwóch zdań. Śliwowincja jak nic z siedemdziesiąt pięć procent miała.

— Oj, kochanieńki, co dla mnie przytrafiło się! A żeb to jenot czochrał! — zapieklił się sołtys. Po prawdzie, użył on innych słów, ale wolę uniknąć odwiedzin Urzędu Troski o Język Polski. Bo to wiecie, ani z nimi wypić, ani pogadać, bo zaraz mandaty lepią za chwaszczenie.

— Jeszcze mnie taka afrontacja nie spotkała musi — ciągnął. — Wiesz ty chyba, Antoni, że z Onucko Kazimierą ja prowadzam się ostatnio.

— Toć ba! — wpadłem w zachwyt. — Toż ona naszą gminną nadzieją w konkursie na Miss Podlasia do lat pińździesięciuch w wadze lekkopółciężkiej jest!

— Ta sama. No i rozumiesz, szarmancko zaprosiłem ja ją wczoraj na piknika na Zapuchłe Bagno. Wino marki „Niepewne jutro” kupiłem, mordoklejków z kilo, a nawet torbę cukru. W kostkach! Mówię tobie, wykosztowałem się jak na wesele. Tfu, na babskie jajca, żeb się moja gadka w gówno obróciła!

— Prawda. Wesele wyrzeczone, szykuj się na żonę — zasentenciłem. — Musowo na słowa uważać: palniesz raz, a potem weź i cierp całe życie.

— I ja tak mówię. Ale słuchaj, kochanieńki, co dalej. Albo nie, polej ty lepiej najwprzód, gdyż ja do gadki nienawykły i zasycha dla mnie w gębie. Uch, dobra łajdaczka, nie najsłabsza. Co to ja miałem? Aha, machorkę zakurzyć. No i tego, zaszli myśmy nad gliniankę, rozłożyli derkę co ją od Radziulisowej kasztanki zawczasu pożyczyłem, i dawaj te mordoklejki rozmontowywać. Po nerach ciągnęło deczko, nie powiem, ale Kazimiera łaskawa dla mnie była, hoho, może i wiewiórki się pozgarszały. Nie wiedziałem ja, że ona gibka taka, jejbohu! Ale musi dla niej nie podpasiło coś, bo kiedy my winko kończyliśmy, to ona do mnie mówi: „Jakiś ty męski, czort, ty mój perszeronie jeden, ty”, czy jakoś w podobie.

— Uuu, to się nam sołtysisko sprawiło! — zabuczałem rubasznie i nalałem z memiskiem.

— Oczadział ty, czy uszów nie domył? „Męski” do mnie powiedziała, dasz wiarę?! Dawaj napijem się, bo sczeznę.

— Ale to chyba dobrze, że męski — zasugerowałem niepewnie.

— Dupa tam dobrze! — z hukiem odstawił szklankę. — Widział ty, kochanieńki, tych memłonów w Gliniewicach? Chodzą potlenione, wydepilowane, z menikiurem, pokremowane nadzień i nanoc, a głosiki słowicze, jakby dla nich kto jajca przydepnął. Z drugiej mańki: ani toto miejsca w pekaesie babie ustąpi, ani we w drzwiach klubokawiarni przodem puści, że o całowaniu po ręcach nie wspomnę. Jak ja na takiego patrzę, to „męski” na mnie powiedzieć, to jakby w zęby dać.

— Tam u ciebie przedni garnitur wygołocony, to i nie ma w co dawać. No ale jak nie „męski”, to jak mówić?

— A bo ja wiem? — Szuwaśko zdjął czapkę i podrapał się po łysinie szukając konceptu. — Chłopski może?

Oj, powiadam, jak się nasz sołtys na coś namoli, to i sam ksiądz proboszcz jego nie nawróci. No ale próbowałem, bo przyjaciela z rozterką emocjonalną samopas zostawić — nie uchodzi. Jakoś po połowie gąsiorka przyszedł Radziulis, gdyż on wyczuwa jak się gdzie śliwowincję rozpija; po wieczornej mszy dołączył kościelny Koszelewski, wpadł też stary Pałąk z pasztetową. Razem tłumaczyliśmy Szuwaśce, o co z tą męskością chodzi. Tłumaczyliśmy i tak, i tak, rozmaryn rozwijał się, a potem nagle był świt i trzeba było iść do obrządku. Najgorzej, że posterunkowy Guzik sądem i ciurmą straszy, bo, mówi, aż w Gliniewicach nas słychać było. Nu, po bagnie i po rosie głos niesie, to może on i prawdę gadał. I takie to, rozumiecie, buty.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Zrazy z dzika

















Szedł stary Pałąk po lesie 
dumając, co dzień ten przyniesie: 
czy z procy ustrzeli wiewiórkę, 
czy weźmie na sposób przepiórkę, 
czy też borsuka na strzępy rozniesie. 
Wziął z sobą skakankę, by z rana 
poćwiczyć skikaniem kolana. 
Aż nagle z chaszczów dzik smyk! 
w skakankę zaplątał się w mig, 
bo ta skakanka to była druciana.

No dobra, bez jaj. Dzika dostałem od dobrych ludzi, co są myśliwymi, więc żadnego kłusownictwa nie było. Pomijając kwestię, czy naprawdę trzeba strzelać tyle dzikich zwierząt kiedy wiadomo, że drapieżniki w swoich rewirach łowieckich nie mają zbyt wesoło, dzisiaj przepowiem ja wam, rusałeczki rumiane, jak to na święta narobiłem zrazów. Podarunek składał się ze sporawej szynki w sam raz na zrazy i mniejszego, ale uroczego schabiku, który już widzę oczami wyobraźni, jak ja go szpikuję wędzoną słoniną, marynuję w occie winnym z warzywami, piokę z rozmarynem, a potem na smaku od pieczenia robię sos z czerwonym cierpkim winem z suszonymi grzybami. Oj, będzie, będzie!

Ale nie o tym ja teraz. No więc zrazy, zraziki, dzikie jak dzik ten był dziki. A co się dla mnie tak cięgiem rymuje, a? Do Konkursu Poetyczności Sowizdrzalskiej w Gliniewicach jeszcze dwa miesiące z okładem wszak. No to jadę prozaicznie.

Składniki:
 chuda dziczyna, (oczywiście zastępowalna wołowiną),
 ogórki kiszone,
 słonina,
 chleb razowy,
 musztarda francuska,
 czerwone wytrawne wino,
 garść suszonych grzybów,
 2 łyżki masła,
 jałowiec,
 bulion,
 po kilka marchewek i pietruszek,
 kawałek selera,
 duża cebula,
 główka czosnku.

Lekko zmrożone mięso kroimy w cienkie plastry. Rozbijamy na cieniusieńko. Dziczyzna jest fajna, bo jest zwarta, więc można się powyżywać bez obawy o dekompletację. Chleb, ogórki i słoninę kroimy w pół- albo centymetrowe słupki. Każdy płat mięsa smarujemy solidnie musztardą (można też dać chrzan), układamy na nim po kawałku słoniny, ogórka i chleba, zwijamy ciasno w śliczne zwijasy, spinamy wykałaczkami i obsmażamy szybko na smalcu na silnym gazie żeby były rumiane. Nie boimy się smalcu, bo oliwa byłaby tu za delikatna, a poza tym w dziku to tyle tłuszczu, co w sikorce.

W garnku umieszczamy warzywa, dodajemy bulion (ja zawsze mam zamrożony skoncentrowany brązowy bulion z mięs wszelkich z wyjątkiem kruka, co ułatwia sprawę, bo sos od razu jest solidny i nie rozwodniony), wkładamy zrazy i zalewamy winem. Dodajemy też silnie zrumienioną cebulę, którą wysmażamy na tłuszczu po zrazach. Dokładamy suszone grzyby (fajnie robi dodatek wędzonych śliwek), jałowiec i dusimy na maluśkim gaziku przez jakieś dwie godziny.

Kiedy mięso całkowicie miękkie, wyjmujemy zrazy. Usuwamy też jagody jałowca i warzywa z wyjątkiem pietruszki i czosnku. Posłużą jako zagęszczacz. Teraz intensywnie odparowujemy aż zostanie nie więcej niż połowa płynu, który przy okazji nabierze niezwykłego aromatu.

Na koniec dorzucamy kromkę razowego chleba i czekamy aż się rozpuści, dodatkowo zagęszczając naszą cudnie pachnącą miksturę. Blenderem miksujemy wszystko na jednolitą masę, dodajemy łyżkę albo i dwie masła, wkładamy z powrotem zrazy, i gotowe. Żadnej śmietany, żadnej mąki, które — jak na mój gust — niepotrzebnie zmieniają, żeby nie powiedzieć spłaszczają smak. Mnie takie zrazy najlepiej smakują z kaszą gryczaną i buraczkami na ciepło, ale z kiszeniakiem też dobre.

Aha, fota była robiona po świętach. Do zdjęcia pozowały resztki z dna garnka, stąd sos nie jest jednolity, tylko ubabrany kawałeczkami mięsa, które się oddzieliły od macierzystych zrazów w procesie obróbki gazowej. Na szczęście mimo niewyjściowości dziczysko nadal smakowało wyśmienicie, co zaświadczam własnoręcznym polaniem z gąsiorka, amen.

piątek, 22 kwietnia 2011

Alleluja!





Pomyć okna, żur nastawić
i rzeżuchę posiać ładnie,
całej chacie połysk sprawić,
potem zabejcować jagnię.

Wziąć do prania worek proszku,
do umycia pięt — pumeksu
oraz z kurzu przetrzeć troszku
szkło rodowe z duraleksu.

Jedno ciasto, potem drugie,
trzecie, czwarte — ciast bez liku.
Pęta kiełbas taakie długie
oraz pasztet na króliku.

Teraz kompot z suchych skórek...
Wrrróć, gdzie kompot? Nie te święta!
Życie straci wiele kurek,
kaczki, krowy i prosięta.

Jeszcze tylko trzy pieczenie,
dwie rolady, moc wędzonek...
Pięknie pachnie to jedzenie!
Ups, nie przyniósł nikt święconek.

„Nic nie szkodzi, wszak są święta
— macha ręką gospodyni —
w tym rejwachu kto spamięta
pójść w sobotę do świątyni!

Niechaj znika żywność cała,
zwłaszcza śledzie i sałatki.
Może mało zgotowałam,
ale więcej, niż sąsiadki.”

Tu kieliszek, tam szklaneczka,
cytrynówka, wiśnióweczka.
Chichra ciotka się z Janeczka,
że mu lico pała z deczka.


W tych pozorach, w tym pośpiechu
i pogoni za fortuną
tak nieśmiało i po cichu
chyba sens się w kąt usunął.

No więc wam (i sobie) życzę,
by to całe zabieganie
nie rozmyło nam w harmidrze,
jakie świąt tych jest przesłanie.

Radosnych Świąt Zmartwychwstania Pańskiego! Do uwidzenia, skowronki podniebne!

piątek, 15 kwietnia 2011

Miętowe hamburgiery z cukinią















Hamburger to jest dobra rzecz. Soczysty, smakowity, idealny na poprawiający nastrój obiad. W zależności od użytego mięsa i dodatków albo solidny, mocny w smaku, albo delikatny jak dym z maciaszczykowej wytwórni. Ugrillowany w paski, z dodatkiem warzyw, podany na dobrym chlebie... Zawsze zrobię za mało i się potem ckni.

Tylko nie myślcie sobie, harmiderki szczebiotliwe, że naszło mnie hamerykanizować nasz piękny język. Wiecie, że niektóre gadają "dżipies" kiedy jak wół stoi napisano "giepees" albo "personal assistant", a za biurkiem sekretarka siedzi. Nie nie,  hamburgera używam dla odróżnienia od kochanego kolteta mielonego, ale nie żeby więcej światowo brzmiało, a dlatego, że tego hamburgera ciut inaczej robi się: nie dodaje się bułki tartej, jajka rzadko, do masy mięsnej nie idzie cebula, za to keczup i musztarda, no i smaży się na patelni grillowej zamiast na zwykłej na tłuszczu.

Tym razem kiedy byłem w jednym fajnym sklepie, moje czujne oko wypatrzyło świeżo zmieloną chudą cielęcinę. O, taka cielęcinka to jest delikatesik, delikatniuchny niczym atłasowa skóra na pupie Ludwiczak Jadwini. Wiem, bo razu jednego widziałem jak cepowała w spódnicy i wiatr powiał. Od razu zobaczyłem ją z orzeźwiającą miętą. Cielęcinę, Ludwiczak Jadwinię widziałem z cepem. Żeby zwiększyć delikatność i soczystość (cielęciny), dałem też starkowanej cukinii. Posłuchajcie jeśliście łaskawi.

Składniki:
 50 dkg mielonego mięsa cielęcego,
 pół cukinii,
 pęczek mięty,
 pęczek kolendry albo pietruszki,
 1 jajko,
 2 ząbki czosnku,
 2 łyżeczki łagodnej musztardy,
 sól, pieprz.

Cukinię tarkujemy na tarce do warzyw, posypujemy solą i odstawiamy na minut pięć czy tam dziesięć. Akurat tyle żeby pójść zadać świnkom z parnika. Odciskamy i same suche warzywko dodajemy do mięsa. Dajemy też grubo posiekaną zieleninę, drobno posiekany czosnek i musztardę. Odstawiamy na kilkanaście minut aby czosnek i musztarda się wgryzły w mięcho.

Kiedy robię moje ulubione hamburgiery z wołowiny, dodaję sporo keczupu i ostrą musztardę rosyjską albo angielską, czasem gruboziarnistą francuską. Keczup słodzi mięso, musztarda upikantnia i kiedy rozmaryn da zapach, jest niebo w gębie. Cielęcina słodzenia nie wymaga, bo sama słodka, a i cukinia pomaga. Keczup więc został w lodówce. Obawiałem się też, że ostra musztarda przesłoni mięso delikatne jak... a nie, to już było. Jajko dodałem, bo ta cielęcinka była chudziutka, a była już w niej nie za tłusta cukinia, więc miałem obawę, czy mi z tego hamburgera sos mięsny do makaronu nie wyjdzie.

Czekajcie, to może już. Patelnię grillową rozgrzewamy dość mocno, pędzelkiem smarujemy odrobiną oliwy, wkładamy uformowane na cienko kotleciki i smażymy po dwie minuty z każdej strony, tyle żeby pokazały się grillowe paski. Zdejmujemy, odstawiamy na kilka minut żeby doszły do siebie.

Na jakimś fajnym stostowanym chlebku układamy ulubione warzywa, polewamy majonezem (leniłem się zrobić, więc zamiast majonezem pokropiłem olejem rzepakowym z Bornholmu, o wyraźnym aromacie orzechów) i kładziemy hamburgera. Przyznam, że tak soczystego jeszcze nie jadłem. Po brodzie leciał sok, a smak był rześki od mięty i kolendry, zwiewny i delikatny jak dym z maciasz...oj, to też już było.

Z rozsądku staram się ostatnio robić tylko taką porcję, którą da się od razu zjeść (użyłem połowy podanych wyżej składników). No dobra, nie obżeram się, ale od razu nachodzi złość, dlaczego tak mało zrobiłem.

To by było tyle na dzisiaj. Idę, zrobię coś pożytecznego. Miałem dziś być na miłym wypoczynie, ale nie wyszedł. To, myślę, okna pomyję, bo czarniawe czegoś.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Nie rób prania przed makaronem

















Z makaronem to jest tak: w sklepach najczęściej można kupić taki, do którego dodano jakiś alajajkowy proszek zamiast jajek. Zdarzają się lepsze, włoskie importy z prawdziwymi jajkami, ale i tak nie ma to jak swoje kluchy. Zaopatrzywszy się zatem w butelkę wina i niezłe jajca, poświęcamy chwilkę czasu aby poczuć niebo w gębie.

Przy produkcji makaronu jajka są ważne niezwykle. O tym, że tych ze stemplem zaczynającym się od trójki nie wolno kupować wie każdy, kto choć raz widział, w jakich warunkach żyją kury, których jajka dostają tę trójkę. Każde sklepowe są zresztą ciut zeszwabione, bo do paszy niosek dodaje się barwniki sprawiające, że żółtko jest pomarańczowe jak wyjściowe rajtuzy Mosiej Walentyny. Na szczęście zakup jajek od szczęśliwych (do czasu dekapitacji) wiejskich kurek nie jest takim znowu problemem, zatem jedziemy okologicznie, nie przejmując się jeśli czasem skorupka deczko utytłana w gównie. A w czym niby ma być utytłana, w szachach?

O robieniu makaronu trudno mówić dużo, bo trzeba go robić, a nie strzępić jęzora. Zajmuje to sporo czasu, ale wykonanie jest banalnie proste. Zwłaszcza jak się ma taką fajną maszynkę z przystawką do robienia różnych kształtów, jaką ma mój pociotek, Czerpak Jan, który akuratnie zjechał do Polski i odwiedził mnie. Wspominałem ja kiedyś o nim. Wyrychtowałem kuchnię letnią dla niego i dla jego małżonki i synka, i biesiadowaliśmy. Zrobiliśmy babę jak w linku powyżej, ale i makaron naszykowaliśmy.








Najsamwpierw należy się wziąć mąkę, siemiolinię, jajka, oliwę, wodę, i pracowicie zagnieść ciasto, które odstawia się na co najmniej dwie godziny. Ilość wody i oliwy jest oczywiście orientacyjna i zależy od wielkości jajek, ich gęstości (jajka ze sklepu miewają rzadkie białko, z kolei te „od chłopa” często są bardzo gęste i klejkie), a także od mąki. Mówią, że od wilgotności powietrza też. Czort, aż tak to ja się na tym nie znam, ja tu tylko krowy doję. Grunt żeby ciasto nie było ani za suche, bo się porobią dziury, ani zbyt wilgotne, bo wyjdzie kisiel (suszy się je w położeniu zwisającym, więc zbyt rzadkie ciasto sprawi, że się wyciągną i będą odpadały kluszczane farfocle).

















Kiedy ciasto odpocznie ze dwie godzinki pod ściereczką, dzielimy je na kawałki wielkości pięści i kilkakrotnie przepuszczamy przez maszynkę do makaronu, przed kolejnym przepuszczeniem składając taśmę ciasta na trzy części i coraz to zmniejszając pokrętłem odstęp między wałkami. Oczywiście, można to zrobić przy pomocy zwykłego drewnianego wałka, ale kilkakrotne składanie i przewałkowywanie jest upierdliwe i jeszcze bardziej czasochłonne. Nie ma kiedy posączyć wineczka, a wineczko jest w tym procesie istotne, ponieważ odpowiednio nastraja i daje moc w ręcach.








































Pod wychodzące z maszynki pocięte makaronki podkładamy trzonek łyżki i przenosimy na przykład na szuszarkę do bielizny. To dlatego lepiej nie robić wcześniej prania, bo jak szuszarka zajęta, do wykorzystania pozostaje jedynie sznurek za stodołą — tylko że wiatr i ptaszki mogą zrobić dizastera.










Bambus wisi na szuszarce przez godzinę lub dwie. Góra cy. Nie za długo, bo jak wyschnie zanadto, przełamie się na zgięciu i elektryzujące płeć przeciwną piętnastosekundowe siorbanie sznurówy nie dojdzie do skutku.

















Nooo, makaronek podesechł, a więc zatem zwijamy gniazdka. Oprószamy mąką i albo robimy zaodraz, albo zostawiamy na noc. O ile kot nie rozwlecze, mamy najlepszy na świecie makaron do użycia jutro, pozajutro, a choćby i za miesiąc. Za długo się nie ostanie. On jest aldente już w momencie włożenia do garnka i żadna kuchenna wypłosz jego nie zepsuje. Chyba że zrobi tłusty sos mięsny, który zabije smak.

Makaronek przyrządzamy jak wolimy, ale najlepiej jak najprościej, po włosku. Jak najmniej składników, żeby się rozkoszować kluchą. Najprostszy przepis jest taki: ugotowany makaron polewamy dobrą oliwą i odrobiną soku z cytryny, posypujemy dobrą solą, i to już jest mistrzostwo.

















Tym razem pojechałem na zielono. Na cztery osoby posłupkowałem pół cukinii, którą poddusiłem na małym gazie na dużej ilości greckiej oliwy (nikt mnie nie przekona, że grecka oliwa nie jest najlepsza na świecie). Kiedy cukinia leciutko zmiękła, ale nadal chrupała, czyli gdzieś po 30 sekundach, odstawiłem gazowanie, włożyłem dwa ząbki czosnku uprzednio pieczołowicie przesiekane i zmiażdżone z solą, dodałem posiekane pęczki bazylii, kolendry i pietruszki, zamieszałem, włożyłem gotowany przez dwie minuty makaron. Oliwki dołożyłem dla koloru, ale przyznaję, że wolałbym te greckie, aromatyczne prawie jak anszua; może i z pestkami, ale pyszne jak soczysty całus ze znienacka.

Całość posypałem serem Gruyere i polałem obficie sezamowo-dyniowo pachnącym olejem rzepakowym tłoczonym na zimno, który przysłał mi onegdaj pewien dobry człowiek.

No, i tak to było. Wino pili słabujący, a my z Czerpakiem Janem pokosztowaliśmy nowego wypusku żytniej śliwowincji Maciaszczyka. Taa, dobrze zrobiona śliwowincja może konkurować z greckim (grecką?) raki, pędzonym w tych małych domkach na wzgórzach, które bezmyślnie mijają turyści goniący za wrażeniami dostępnymi w pierwszym lepszym prospekcie.

Oj, czyżbym obiecał przepis na kluskę? To może jutro zapodam, gdyż Ryża akuratnie się prosi, a karteluszek z makaronową recepturą spożył jenot Waldemar, który od czasu do czasu tu do mnie wpada przez okno na obiad. No to póki co, niechaj bywają zdrowi kochanieńkie. Z Bogiem.

piątek, 1 kwietnia 2011

Gliniewickie Nowości donaszają























Na pierwszy kwietnia to się psikusy robi, co nie? Wiecie, gada się, że słońce świeci podczas gdy trwa ulewa, albo że szambo wybiło kiedy nowa dostawa ryb do hipermarkietu jest. No dobra, drugi przykład nietrafiony, bo to tak samo pachnie, ale psikusy się robi – tak, czy nie? No więc ja dzisiaj przewrotnie. Bo zazwyczaj – ale teraz usiądźcie wygodnie, gdyż szoka doznać możecie – no więc zazwyczaj ja tutaj nie zawsze i nie do końca prawdę piszę. Bywają czasami komfabrulacje, czyprakowania... No to jak normalnie robi się podśmiechujki, to przy prima aprilisie może być odwrotnie. Tak więc dzisiaj najprawdziwsza gazeta z samych Gliniewic i teraz będziecie mogli dowiedzieć się, co tak naprawdę u nas w trawie i samogonce piszczy.

A piszczy, piszczy. Dzisiejszy numer przynosi wiele cennych materiałów. A owóż:

Rozmowa z moim sąsiadem i przyjacielem, Radziulisem Czesławem, któren nie do końca zadowolony jest, że Telewizornia Anomals pokazała koguta sołtysa zamiast radziulisowej kasztanki,


O rewolucyjnym rozwiązaniu komunikacji miejskiej w Gliniewicach,


Wypadek, który mógłby wstrząsnąć całym powiatem, a nawet województwem,


Kącik poezji mruczanej, czyli analizy juweniliów, czy jak to się 
tam nazywa,

Powieść  w odcinkach „Dylematy Agaty”,

Wilq rysuje, naczelny robi ściepę, a w Urzędzie Skarbowym pożytecznie utylizują barbeluchę.


Ciekawie? Ciekawie. I pouczająco, czort. No i przede wszystkim bez ściemy.

Teraz technikałki. Pod tym linkiem można pobrać pdfa z gazetą. Jak kto nie otwiera pdfów, Acrobat Reader zadaremno jest tu.

Poniżej można obejrzeć gazetę za pośrednictwem serwisu scribd.com, ale coś im tam rozwala jotpegi. I tak są w małej rozdzielczości na wypadek gdyby ktoś miał wolne łącze, ale oni dodatkowo kaszanią grafikę. Ale co tam, daję.

gn1