niedziela, 31 stycznia 2010

Puk, puk, puk

Puk, puk, puk. 
Sołtys Szuwaśko wygramolił się z barłogu. Dzwonka u furtki nie miał, więc to dzięciołowe dziobanie musiało oznaczać brzękniętą szybę, albo że Baciuk podbiera dla niego jajka od gęsi. Cokolwiek by było, tym gorzej dla Baciuka.

Wstał, zmiąłł przekleństwa i poczłapał do sionki, niewybrednie życząc przybyszowi nienajciekawszej przyszłości. W progu stała maleńka dziewczyneczka, wystawiająca przedsię zmarznięte łapki z zapałkami.

- Nu, dobrze trafiła - wychrzebotał niechętny do zwady, niewyspany (bo jeszcze remizowy) sołtys. - Toż w biedzie nie opuszczę, czort.

Zaczął gmerać w kalesonowych karmanach.

- Trik o czik, abo też cukieraski - ubiegło go helołinowo dziewczę, wlampiając się z niedowierzaniem w szczerą facjatę sołtysa, który akurat wyciągł pińdziesiąt groszy. Dziewczę się nie zachowało. Wzrok typu „uciekaj albo giń” umknął jej uwadze. Przy koszelewskiej domenie amazońska dżungla to kaszka z mleczkiem i musi iść na nauczki. Znaczy się na ustępstwa. Albo do Maciaszczyka.

- No to co, brukselka - powiedział odkładając łopatę Szuwaśko, i wrócił w piernaty. W południe wstał i wsiadł na traktorek, bo musiał zgremplować len. Już wiedział, gdzie będzie rosła kapusta.

piątek, 29 stycznia 2010

Na eterowych falach

No i byłem ja w radyjku! W klubokawiarni, Radziulis Czesław mówił, ludziów jak mrówków było, i wszystkie wlampiali się w radioodbiornik na szczanie. Tfu, na ścianie. Obroty dla bufetowej Danuty poszły ziuuuch do góry jak kiecka Merlin Monroł jak jej kiedyś podwiało. Ja to w stodole słuchałem, bo mam takiego tranzystorka, co go słucham jak siano przerzucam. Teraz zimno, to trzeba było za pazuchą schować i trochę buczało, ale wszyściuśko słyszałem, jakbym tam był. Po prawdzie to nawet byłem, ale wtedy kiedy miła pani reporterka u mnie była, a jak puszczali tego reportaża w radiu, to akuratnie w stodole siano...

Wrróććć! Tego, o czym to ja... A, o stodole. No o jakiej stodole, o radyjku przecież! Było tego salcesonu nie jeść; to chyba jednak była pleśń halicynogonna i teraz ja na haju być mogę. No więc audycja była udana mimo że - poza Pałąk Haliną - nikt się nie popłakał ani nie było strzelaniny. Głosy nasze czyste, z jednym wyjątkiem nieprzepite, ścieliły się na tych eterowych falach niczym sołtys Szuwaśko na szutrówce jak on z zabawy w remizie nad ranem wraca. Chyba że go posterunkowy Guzik przydybie na szczaniu na komisariat, to wtedy sołtys nasz ściele się w celi na komendzie policyjnej, ale to podobnie wygląda.

Oj, coś ja skupić się dzisiaj nie mogę, a groch przebierać miałem. W każdym bądź razie wszystko poszło jak z płatka, a to dzięki uzdolnionej pani reporterce, którą tu z tego mojego taborecika pozdrawiam usilnie, która rach ciach powycinała z mojej gadki durnoty żebym ja wstydu przed całą wioską nie zajadał. Fajnie to było zrobione; w tle cały czas coś się piekło, szumiało, pstrykało, bo podczas pogawędki reportażowej powstawało pyszne jedzenie. A posłuchajcie sobie, robaczki, jak Liska chleb kroi! Tylko na głodnego nie słuchajcie, bo oszalejecie. To chrrrrumm będzie za mną chodziło, jejbohu.

No to ten, tego. Nic ja tu już więcej głupot gadał nie będę. Pozdrawiam moje blogowe sąsiadki, z którymi ja w tym reportażu występowywałem. Wypadłyście świetnie i macie piękne głosy. Ze zdjęć na waszych blogach wiem, że nie tylko głosy, ale to temat na inną powiastkę. Jak będę organizował eRKę, czyli Radio Koszelewo, przyślę do was hedhantera z misją.

Pliczek do posłuchania jest tu. A tu można posłuchać innych reportaży naszego Polskiego Radia. No, idę, groch czeka.

Aha, bym zapomniałbym. Kaczkę, którą my z panią Magdą robiliśmy na mojej kucheneczce gazowej, można poobglądać tutaj, tylko teraz do sosu dałem wina i imbiru. Zróbcie sobie, bo kaczucha jest niekiepska (gdy niesucha).

czwartek, 28 stycznia 2010

Wizjonistyczne śpiewy po „Rosie”: nalewka mamuli, co nastraja, a nie muli




 Klik powiększa






A słyszeliście wy o najnowszych zmianach w naszym prawie polskim? Przeczytałem dziś zrania o tym i oczka dla mnie rozbłysły się. Ot, na starość przyjdzie w luksusie mordować się. Owóż, moje wy śliweczki najfioletowsze, samogonkę dla nas chcą ulegalnić. Rozumiecie, że niby każden jeden chłop, a i baba pewnikiem też, boć w końcu urównanie obowiązuje, barbeluchy napędzić będzie mógł i sprzedawać na lewo i na prawo. Akcja nazywa się „przyjazne państwo”. Nazwa nawet niedurnowata, choć z realizacją różnorodnie może być, gdyż ponieważ u nasz jak państwo grozi, że przyjazne stać się zamiaruje to znak, że dziesięciny dodatkowe umyśla.

No ale co tam. Jak ja dziś po śniadaniu wyobraźni lejcy popuścił wyobrażając sobie przełamany monopol państwowy, to hoho, poniosła mnie ona, że i radziulisowa kasztanka by nie doszła. Stanęli dla mnie przed oczami takie zobrazowania jakbym ja normalnie u wieszcza naszego Mackiewicza Anatola w tym jego epopeju „Dziadygi” - albo jakoś tak - bohaterem był i tych, no, mesjanicznych objawień dostępywał. Po naszemu to by było, że śpiewów po „Rosie” doświadczał, bo do „Rosy” w klubokawiarni tyle siarki sypią, że potem politura z sedesa złazi i się widzi zielonkawe tapiry w kapciuchach.

I ujrzałem ja w mem śnie jawowym kształty, co się nad ziemią snuli, przewalali się wokół i mimo, każden jeden dziwolągowaty jakby potomstwo tej łajzy Baciuka, a liczba ich niepoliczona, gdyż nie rachuję ja zanadto. I gadali one do mnie, że czas jest bliski, jest jego milion, a imię jego Kaczy Kotylion.

Zaraz pokazało się, że idąc do kuchni wykopyrtłem się i przytomności deczko utraciłem, a gadał do mnie Szuwaśko, który z gąsiorkiem przyczłapał i mówił, że zaraziutko my czego dobrego napijem się i bulionu na kaczych łapach on dla mnie narobi, bo niezdrowo czegoś wyglądam. Snuć to snuł się, i owszem, ale dym. W piekarniku dla mnie przypaliło się.

Ale wracam ja do tematu. Jak my już przepiliśmy po niemałym, to zaraz elokwencja dla mnie uruchomiła się na nowo i wyobraziłem sobie, jak to po usunięciu monopolu państwowego u nas we wiosce działalność gorzelniczo-gastronomniczna rozwija się. Mamula moja w kuchni rozporządza, drewek dokłada, a z rureczek kap, kap, kap... O moiściewy! Na kilka butelek klajstrem nalepia akcyzy na wypadek gdyby posterunkowy Guzik po zapasy łykendowe przylazł. Wychodzi przed chałupę z jeszcze ciepłymi gąsiorkami, a tam tatulo już urzęduje, przechodniom - ale i tym, co specjalnie przyszli - po korzystnych cenach oferuje chleb swojski i kiełbasę, słoninę i boczek z porannego wędzenia. No i mamula podchodzi, z uśmiechem nalewa co kto życzy sobie, a nad furtką na prześcieradle wynglem namazano, że gospoda z koszelewskimi tapasami „U tatula” i że czynne dookoładobowo, i że pukać trzy razy. Mamula nalewa „Nalewkę mamuli, co nastraja, a nie muli”, a wszystkie sąsiady i letniki silnie zadowolone, na siebie przyglądają się jakby dla nich kto na wycieraczce butelkę ratafii podłożył. No to sami powiedzcie, nie piękna wizjonerska wizja? A „Rosy” nic a nic nie tycałem jeszcze dzisiaj!

Pokazuje się, że dzięki naszym jelitom potylicznym to i romantycznie uwzniaślać się można, objawień transtan... srascen... a nu jego, zaraz mi jakie brzydkie słowo wyjdzie... o, wyczmonionych objawień doznając. Odlaboga, żeb to spełniło się!


Żeby nie było, że kręcę albo zakrzywienia rzeczywistości dokonuję, to tutaj, o ło, linkę macie i kto niedowiarkiem urodził się, ciąga niechaj. Ale gdyby oni to przedwcześnie zdjęli, to zrzuta ekranu ja dla was zapodaję. Patrzajcie, nawet ilustrancję akuratną dorobili.

Co miałem rzec, rzekłem, a rzekłszy to, pójdę ja oddalić się, że tak po miastowemu pociągnę. Przeguby od snopowiązałki naoliwować przed nocką muszę, a na gumnie nieodśnieżone.

środa, 27 stycznia 2010

O mój panie, ziarenkowe chrupanie. Sałatka z brokułów i indyka

















Dzisiaj czyprakowanie odwołane, bo mam lenia i wyszła mi z piwniczki śliwowincja, i jeszcze pekaes z Gliniewic uciekł mi i musiałem w letnich gumiakach brnąć przez zaspy żeby zdążyć do chałupy na wieczorny obrządek. Ponadto Szuwaśko, czort, polazł gdzieś. A miał mi odwieźć krajzegę i zapukać nogą. Mam nadzieję, że znowu czegoś nie popsuł jak ostatnio kiedy pożyczał pilnik. Jassne, nie wiedział, że pilnik nie służy do mieszania budaprenu. No i jak żyć, jak żyć...


Ale do roboty, bo my tu gadu gadu, a papu stygnie. Ja tam lubię taką prostą sałatkę z brokułów, indyka, z dodatkami, które znajdą się pod ręką. Miesza się to byle jak, i niekiepski obiad gotowy. Dziś za radą Agi dodałem ziarenek i okazało się, że tak niepozorny dodatek podkreślił smaki, dodał swoje i sprawił, że sałatka z dobrej stała się wyborna. Mała rzecz, a cieszy. Posłuchajcie.

Składniki
1 mały brokuł,
40 dkg piersi indyka,
5 plastrów boczeczku,
1 papryka,
20 dkg pieczarek, 
2 mandarynki,
pół cebuli,
0,5 opakowania serka topionego,
1 szklanka mleka,
kawałek sera pleśniowego,
2 łyżki majonezu, 
3 ząbki czosnku,
kawałek imbiru,
garść pestek słonecznika albo dyni, płatków migdałowych, 
2 łyżki sosu sojowego,
0,5 cytryny,
curry, rozmaryn, cukier, sól, pieprz.

Robimy szybko marynowaną paprykę: kroimy ją na spore kawałki, dodajemy pocięty grubo czosnek, imbir, sos sojowy, 2 łyżki oliwy, łyżeczkę brązowego cukru, sok z połowy cytryny, pieprz i odstawiamy na kilka minut żeby czosnek się uruchomił. Mieszanka powinna być słodko kwaśna, bo ta papryka będzie robić za przełamywacz słodyczy brokuła i pieczarek. Mięso kroimy w nie za małą kostkę i posypujemy ziołami i solą albo ulubioną mieszanką przypraw, skrapiamy sokiem z jednej mandarynki. Brokuła dzielimy na różyczki i dotujemy do półmiękkości na parze. Pieczarki kroimy na ćwiartki (jeśli małe, zostawiamy w całości) i posypujemy curry i solą.

Sos będzie taki, jak tu, tu albo tu. Wychodzi na to, że go lubię. Miałem niby zrobić najzwyczajniejszy pyszny sos z jogurtu z czosnkiem, miętą i estragonem albo cząbrem, ale tak mi się chciało rozmarynu, że zrobiłem sos serowy (do jogurtowego rozmaryn mi nie leży i nic na to nie poradzę), ale dodałem majonezu. Dobry wybór. Mleko wlewamy do rondla, dodajemy gałązki rozmarynu, przekrojony na pół ząbek czosnku, curry i gotujemy chwilę aż rozejdzie się cudowna żywiczna woń. Wtedy dokładamy ser pleśniowy i topiony i czekamy aż ładnie się rozpuszczą. Dodajemy pieprz, miksujemy blenderem i odstawiamy w chłodne miejsce do ostygnięcia. Kiedy ledwo ciepły, dodajemy majonez i cieszymy się serowo-majonezowym sosem pachnącym łanem rozmarynu.

Na mocno rozgrzaną patelnię wrzucamy po kolei pestki i płatki migdałów i rumienimy. Zdejmujemy, wkładamy naszą marynowaną paprykę i gazując ile wlezie, redukujemy brązowy sos aż zniknie. Patelnię z papryką wkładamy do piekarnika (100 st.) żeby sobie doszła. Równolegle na drugiej, suchej, mocno rozgrzanej patelni podsmażamy pieczarki. Powinny się zbrązowić, ale zdejmujemy je zanim puszczą sok i skapcanieją. Po zdjęciu pieczarek na patelnię wrzucamy pokrojony w grubą kostkę wędzony boczek i szybko go obsmażamy. Zdejmujemy pachnące skwareczki, wrzucamy mięso, które przysmażamy solidnie (albo jak kto woli, na miękuchno).Pod koniec, kiedy mięso już przyrumienione, wciskamy sok z drugiej mandarynki. Nada to mięsu lekko cytrusowy aromat.

Mieszamy brokuły z papryką, pieczarkami, boczkiem i indykiem, dodajemy posiekaną cebulę, polewamy obficie sosem (powinien być z tych rzadszych, wtedy na dnie powstaje pyszny ekstrakt). Po wierzchu sypiemy ziarenka i już. No dobre jak nie wiem i co. Przypieczone pestki, indyk, kwaskawa papryka, sos... Ten sosek z dna najlepszy, przesycony aromatami innych składników, silnie serowy. I rozmarynowy. To już chyba uzależnienie. Dobranoc, jelonki uroczyste.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Serce gęsi

















Tak mnie jakoś wzięło ostatnio na mniej popularne rodzaje mięsa. Tym razem padło na gęsie serducha. Może to nie to samo, co jagnięce, ale delikatne i miłe w dotyku. Udusiłem je z dodatkiem wina, dla kwasku dodałem ogórków kiszonych i podałem zwyczajnie, po polsku z tołkanicą, znaczy się z maltretowanymi kartochlami. Takie proste jedzenie służące do pojedzenia, a nie tylko do pogapienia się.


Składniki
1 kg gęsich serc,
szklanka albo i dwie czerwonego wytrawnego wina (plus jedna dla kucharza; no, niech będzie: pół butelki do serc, pół dla kucharza i nie będzie się na wpół puste naczynie badziało po kuchni),
1 duża cebula,
3 marchewki,
3 łodygi selera naciowego,
3 ząbki czosnku,
2 ogórki kiszone,
1 łyżka mąki,
2 łyżki otrębów,
sól, pieprz, listek laurowy, majeranek.

Pokrojone w kostkę marchewkę i seler wrzucamy na gorącą oliwę i smażymy chwilę na silnym gazie. Po chwili dorzucamy dość grubo pociętą cebuliję. Hajcujemy. Ja tam lubię jak nawet brzeżki przypalą się, wydaje mi się, że dodaje to daniu lekkiej drapieżności. Po 2-3 minutach dorzucamy pociapany byle jak czosnek i oprószone mąką serca. Przysmażamy niedługo, przekładamy całość do garnka z odrobiną wody, dodajemy posiekane ogórki i przyprawy, i dusimy na wolnym ogniu 1-1,5 godziny aż serca zmiękną. Jeśli w tym czasie sos nie odparował w stopniu wystarczającym, zagęszczamy go w ulubiony sposób. Ja zawsze robię to odrobiną otrębów, które nie zmieniają smaku potrawy, a przyjemnie zagęszczają sos.

Podajemy z kaszą albo z ziemniakami, z ogórkiem kiszonym albo z czymś innym. W końcu to my decydujemy, jak podajemy swoje papu, czy nie tak, co?

Jakby ktoś miał przepisik na żabie udka, chętnie podkradnę, bo też se kupiłem w przypływie dekadenckiego nastroju.

niedziela, 24 stycznia 2010

Radiowa pani reporterka co u mnie w kuchni słychać zerka

Spotkało mnie wczoraj nowe doświadczenie. Najwpierw to się pizgłem w łeb klapą od parnika, ale nie o to dla mnie rozchodzi się. Odwiedziła mnie miła pani Magda, i to nie ta sklepowa z delikates w Gliniewicach, bo tamta to brzydka i durnowata zołza. Ta pani Magda z Polskiego Radia pekaesem prościuśko do mojej chałupy przyjechała i anteny rozpościerając, mówi: dawaj Antoni, gadać będziem. 

Nu, do gadki i do wypitki to ja pierwszy gieroj jestem, jak wy może dowiedzieliście się już. Chciałem tylko po miastowemu gadać jak - nie przymierzając - Jan Suzin, bo kościelny Koszelewski powiedział kiedyś, że z tego naszego wioskowego zaciągania to ludzie śmieją się. Może i tak, może i tak, ale tylko do pierwszego litra na łeb, odpowiedział wtedy dla niego Szuwaśko, przymrużywszy złośliwie oczy.

Tak, czy inaczej, z tą miłą panią Magdą rozprawiałem jakbym ze samych Gliniewic był od siedmiuch pokoleń nazad. Na dodatek podszyłem się pod kogo innego. Że niby ja to nie ja. Sprytnie, co nie? No i tak to dywagowaliśmy o życiu, uprawie bakłażanów, mojej nowiutkiej kucheneczce gazowej emaliowo zdefraudowanej, i się odbywała gadka radiowca z chłopo-blogerem. Musieliśmy tylko przerwy w nagraniu robić, bo Pałąkowa przylazła niby że salcesonu dla mnie dać, ale od razu widać było, że na prześpiegi i cięgiem do mikrofonu podchodziła i mówiła „PałąkImpEx, najlepsiejsze dania katerinkowe”. No to my ją z chałupy wyprosiliśmy, ale ona twarda sztuka jest. Najsamwpierw co rusz jej głowa za oknem pokazywała się, bo podskakiwała ona ażeby podglądnąć, o czym my gadamy, a potem w śniegu wycisnęła nazwę tej swojej biznesowej działalności, wdrapała się na jabłonkę i filowała - ale niedługo, bo gałąź się złamała i sąsiadka moja wylądowała w zaspie. Widziałem potem jak kuśtyka w stronę furtki.

Pani Magda przyjechała do mnie, bo robi reportaża o blogerach kuchennych. Miała już takich, co gotować świetnie umią, takich co gadkę gładką mają, a brakowało dla niej jednego durnowatego, to - nie chwaląc się - wybrała mnie. Zrobiłem na tę okazję cyce kacze z winnym sosem śliwkowym. Pisałem ja dla was o nich.

Miło było, bo pani Magda, którą tu z tego mojego zydelka pozdrawiam najserdeczniej, to fajowa kompanka jest. No żeby ona została się z nami w durnia pograć! Bo rozumiecie, sołtys nasz, Radziulis Czesław i Skrzypczyk Witold odwiedzali mnie wieczorową porą (no tak, Pałąk Halina też). Uch, jakieżby omójrozmaryny poszły, to broń panie wójcie i posterunkowy Guziku! No ale nie mogła, bo mówi, w chałupie napalić mus, a ciasto na pączki w dzieży zostawiła. Szkoda, wszak od Maciaszczyka przytargałem solidny gąsiorek karmelowej przepalanki.

Teraz ta miła pani reporterka wytnie z mojej gadki wszystkie głupoty i jeśli potem zostanie coś poza „eeee”, „mmm”, „ten tego, panie, co to ja chciałem”, to wy będziecie mogli posłuchać reportaża o kulinarnym blogowaniu, gdzie i ja powiem może „olaboga, cybula przypaliła się!”. Będzie to we w ten czwartek o 18.15 w III programie radiowym. A jutro opowiem o tym, jak z popielniczki i selera zrobić dymamo do rowera. Do widzenia.

czwartek, 21 stycznia 2010

Trzy paluszki: gąsiorki, słonina, żelazko

 







I tak to stało się, motylki kochanieńkie, że do następnego stopnia konkursa blogowego przeszliśmy, za co ja dla was nie wiem, jak się wywdzięczę - chyba tylko laurkę malując. Naumyślnie użyłem liczby podwójnej, czy jak jej tam. Ot, pomorek, zapomniałem; było z polskiego w szkole nie uciekać. Ale moją edukację zostawmy, bo to temat-wodospad, i to stromy. Liczby podwójnej użyłem, bo myśmy razem (ja z wami niby) dokonali tego wielkopomnego działania, że nowiutkie oponki do mojego traktorka coraz więcej przybliżają się. Co by nie gadać, sam ja tych sesemesków nie słałem. 102 ich było i to dobry momen jest. Taki sam znak pancerniaki na tanku mieli, i już wy dobrze wiecie, moje prymusy pilne, co było dalej: prawie że same jedne we czteruch Berlin okrążyły. Po prawdzie pomagał im pies, ale ja mam kota i Łaciatą.

Wyszło na to, że wrzosowego gajerka będę potrzebować wcześniej, niż na wręczenie nagrody Pokojowego Skobla, którą na przyszły rok dostać mam. Był u mnie sekretarz wójta i pytał, czy przyjmę jutro włodarza naszego. O, wystroję się i delegancje z gminy i z powiatu godnie podejmować będę, co wypaśnikowanymi służbowymi lemuzynami będą podjeżdżały, z gratulacyjnymi listami w kolejce ustawiając się.

A właśnie, dobrze, że sam sobie przypomniałem, toż do Maciaszczyka biec mi mus, gdyż albowiem w piwniczce puchi. Z dziesięć litry zostało się, nie więcej. To być nie może żeby wójt ze samych Gliniewic z pragnienia w mojej chałupie konał. Nie po chrześcijańsku ludzi na cierpienie wystawiać, jejbohu. Ojoj, i dla Szuwaśki słoniny z kilo rozmrozić! Roboty moc, czasu mało. Jeszcze gumiaki wyjściowe smalcem natłuścić żeby błyszczeli się.

Gdzie ja wtuchliłem to żelazko? Ze dwa lata temu używałem. Pamiętam jak dziś, w maju musi to było. Okleinowałem drzwiczki od szafki i odłożyłem w dobre miejsce żeby pamiętać. W sionce nie ma. Jak nie znajdę, podłożę gajerka pod siennik, do rana rozprostuje się. Nu, trzymajcie kciuka, a jakby kto co do szamania miał, niechaj podeśle, to ja dla tych oficjelów zapodam.

Jeszcze raz dziękując dla was za szczodrobliwość, w ukłonach się gnę i czapką moją uszatką po podłodze majtam zamaszyście. Czas na mnie. Żeby tylko o czym nie zapomnieć. Trzy paluszki: gąsiorki, słonina, żelazko. Gąsiorki, słonina, żelazko...

środa, 20 stycznia 2010

Pieczone przepiórki typu „siądź, kuraku, na buraku”

















Psze pana, prze piórki pan życzy może? - zawołała za mną panienka w takim jednym sklepie. Kogo przeć mam? – nie mogłem dojść tołku, na wszelki wypadek zaglądając dla niej w dekolta. Czort, fartuch popod szyję zaguzikowany. A, te małe? A to nie udka kurczaka? Faktycznie, za małe jak na udka. Co tam, nigdy nie jadłem, można by to zmienić. Zawinie dla mnie w gazetę trzy, góra cztery, bo obiadałem już.

Co by tu z nimi zrobić... Konkurs rzutu przepiórką na placu za gieesem może? Eee, niedawnośmy miotali borsukiem, trzeba być kreacyjnym. Hm. Jak trwoga to do Boga, a jak się nie umi, to się do profesjonalisty się uderza. Dawaj szukać bumagi niezatłuszczonej i skrobać list do Arka. A on mówi żeby przepiórki robić najprościej jak się da: obsmażyć, podpiec, dać do tego kartochli dafnofo... dafenf... ot nawymyślali; znaczy się zapiekane. Pisał też o warzywach podpiekanych, ale tylko udawałem, że prawie wszystko rozumiem. Zrobiłem z burakami, bo lubię drób z burakiem. Inne mięsa też, żeby nie było. Posłuchajcie jeśliście ciekawi.

Składniki
przepiórki,
kiszone buraki,
zapiekane ziemniaki dauphinoise,
czosnek,
rozmaryn, sól, pieprz.



























Przepiórkom po umyciu robimy „w szeregu zbiórka, pręż pierś!”, nacieramy solą i pieprzem, ewentualnie ulubioną mieszanką zapachowo-smakową. Jeśli mogę coś zasugerować: nie taką choinką, co czasem śmierdzi w samochodzie. Do środka każdego ptaka pakujemy gałązki rozmarynu i ząbek czosnku. Wkładamy na patelnię z oliwą - ja dałem jeszcze trochę smalcu od skwarkowania wędzonego boczku, ładnie pachnie - i obsmażamy na rumiano. Teraz na blaszkę, w środku i po wierzchu ptasząt układamy wiórki masła (przepiórki mają chudzieńkie mięso) i do piekarnika żeby się zapiekły i nasiąkły zapachem masła. Nie na długo, bo to maksymalna malizna.














Przepisu na zapiekankę ziemniaczaną nie chce mi się wklepywać, więc odsyłam do bloga Arka, bo to od niego te kartochelki skradłem. Dobre są!














Buraki zrobiłem tak, jak się robi na barszcz: obiera się, kroi się w plastry, układa ciasno w słoiku, dokłada ząbek czosnku, skórkę z chleba razowego, sól, wlewa się wodę i odstawia na kilka dni w ciepłe miejsce. Jak zacznie się pienić i kwaskawo pachnieć, gotowe. Niedawno Grażyna je robiła i mi też się zachciało. Teraz wystarczy przełożyć kwaskawych komunistów do miski, polać oliwką, dać siekanego czosnku, soli i pieprzu, ewentualnie rozmarynu czy tam tymianku, posypać szczypiorem i mamy pyszną surówkę. Buraczki chrupią, bo są surowe, ale mnie się to nawet podoba.

Oczywiście można je zrobić inaczej: wyszorować, upiec, pokroić w plastry, zalać oliwą, czosnkiem, solą, pieprzem i sokiem z cytryny, i odstawić na dzień czy dwa.

No i co, to właściwie wszystko. Ptaszki nie oszołomiły mnie wyjątkowością, bo smakowały jak kurczak, ale nie były złe i ładnie wyglądały na talerzu. Ja lubię obgryzać kości, ale jak kto za tym nie przepada, lepiej niech wcześniej połknie coś na uspokojenie: waleriankę albo szklaneczkę śliwowincji.

Gdyby komu się jeszcze chciało wysłać sesemeska na tę tu bazgraninę w konkursie na blog roku ażebym ja dostał oponki nowiutkie nieśmigane do mojego traktorka, to ostatnia chwila, bo koniec głosowania jutro w południe (link w prawej kolumnie na górze strony).

Jakby nie było, podjedzcie co dobrego żeby dla was w nocy w brzuchu nie burczało. No, na mnie pora. Idę do Pałąków, będziem rznąć drewka gruszowe do wędzarni. Jutro przepowiem dla was, jak to stało się, że Radziulis Czesław komin se upaździerzył.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Kuchnia według Bazyluków: podlaskie susi i dynia po grecku

Człapałem wczoraj po chałupie z mokrą szmatą na łbie i burczałem na pająka Stefana, gdyż strasznie hałasował w kącie u powały. Nie lubi on musi jak ja jego samego zostawiam na noc i wychodząc gaszę światło, bo nie może przez to popisywać się przed skorkiem Leonem nowiutkimi pajęczynowymi rajstopami ze szwem na dupie. No to się potem na mnie mści. Ale żeby od samego rana grać na kastanietach z cekinów?

Ta szmata to przez to, że byłem ja pozawczoraj u Bazyluków Luby i Kazimierza w odwiedzinach sąsiedzkich i z racji tego, że nalewki na rdeście narobili oni pół piwniczki i degustować zaprosili mnie. Bazyluki znane są w naszej wiosce nie tylko z tego, że dobre z nich ludzie, ale i kuchennie uzdolnione, więc pojedliśmy za wszystkie czasy - tyle że chleb słonowaty był i łeb mnie wczoraj napaździerzał. Jakoś jak tylko my degustancję zaczęliśmy uskuteczniać, przybiegła Pałąkowa, zaprezentowała pokaz chorograficzny, który nazywał się „Emilia Plater na barykadzie wolności”, wywiszczała „na pohybel, ludu robotniczy miastowy i wioskowy”, wypiła stakana i wybiegła machając rękami. Ot i patrzajcie, kultury człowiek łyknie odrobinkę i zaodraz światowo więcej czuje się.























Pod wieczór my z Kazimierzem opowiadając jego lubej Lubie o naszych łowach na lisicę, co nam jajka z kurników podkradała, dla unaocznienia skakaliśmy w tę i nazad przez kozetkę, którą wytachaliśmy na środek izby. Szkoda tego lampiona kryształowego, ale co poradzisz: stało się i się nie odstanie. Zrobiliśmy nowe lampiony z butelek po rdestówce.  Szyby do meblościanki też wstawiliśmy, więc straty takie znowu duże nie były. We w tak zwanym międzyczasie założyliśmy Klub Kartografów Koszelewskich (KKK). Umyśliliśmy zrobić mapę Koszelewa i okolic, ale taką anonimowaną, we Fleszu. Oj, widzi mi się, będą zebrania ciała założycielskiego, będą! Potem graliśmy we wojnę i w kucanego na duże kijaszki i było ogólnie uroczo jak podczas akademii na cześć.

















Ale że to blog o kucharzeniu przy pomocy kucheneczki gazowej jest, to ja nie będę wam tu głowy zawracał opowieściami o tym, jak zakradliśmy się po północy pod chałupę Baciuka i huczeliśmy złowieszczo popod oknami (stara Baciukowa ze strachu ofiarowała się Najświętszej Panience pierwsze piątki obchodzić mniejszym łukiem), tylko przepowiem, co jedliśmy. A jest o czym gadać, nie powiem. To znaczy się właśnie powiem.

















Najsamwpierw Luba obwieściła, że susi jeść będziemy. Kazimierz na to, że susić to nas w niedzielę będzie jak my się nardestujemy, i żeby nie uprzedzała faktów bo napitek dla nas obrzydza. Ale faktycznie, najprawdziwsze susi to było, ale po naszemu i nie z surową rybą, bo my nie koty, tylko ze śledziem, a zamiast tych zielonych farfocli w ramach przytrzymywacza użyte zostały liście pory. Po wierzchu posypano kaparami. I jeszcze był chrzan zaprawiony farbką plakatową żeby udawał zamorskie spasabi, czy jak to się tam nazywa. I śmieszne, i smaczne to było.

































Dalej była rozanielająca dynia po grecku, czyli znakiem mówiąc zrobiona jak nasza polska ryba po grecku, ale z makaronową dynią zamiast ryby. Mówię wam, pycha! Dynia makaronowa to jest taka, że jak się rozkraja, dzieli się na włókienka - samo rychtyk jak ułożony równiutko makaron sojowy. Delikatna bardzo.

Jak my już pod północ oznaki osłabienia przejawiać zaczęliśmy, Bazylukowa Luba zupę wydała, ale jaką! Zupa krem z suszonych grzybów, pięknie doprawiona, gęsta i intensywna. Zaraz dla nas oczy rozpluszczyli się i Kazimierz pognał do piwniczki po nowy gasiorek rdestówki.

















Już po północy zaserwowali oni dla mnie wety w postaci owoców różnorodnych posypanych zmielonymi zamrożonymi truskawkami z cukrem. Heh, orzeźwiający deser.

















Oprócz tych pyszności na stole stały marynaty do zakanszania: wyśmienita delikatna fasolka z koprem, smakowite, nie za kwaśne grzybki i intensywna, słodka cukinia z papryką i cybulą. Mówię wam, bajka.

Na koniec życzylismy dla rozmarynu żeby on się ślicznie rozwijał. I bylibyśmy dla niego jeszcze trochę winszowali, ale przyjechał posterunkowy Guzik swoim polonezem bez klapy od silnika i powiedział że chłopy, zlitujcie się, tak być nie może, spać nie idzie, zaraz ludzie do kościoła na szóstą wstawać będą a jak się na was popatrzą to mało modlitewne nastroje mieć oni mogą i ksiądz proboszcz będzie niezadowolony  - w ogóle z tego nic dobrego nie będzie, bo jeszcze do was na tę rdestówkę się zaproszą i wtedy rozpocznie się kałabania na całego, ponieważ w areszcie trzy cele tylko są, z czego jedna zajęta przez Skrzypczyka Witolda, dla którego zamaniło się w piątek po wyjściu z klubokawiarni dojść do chałupy skacząc z dachu na dach, ale rymsnął się już ze schodków klubokawiarnianych i za karę postanowił je zdemontować szczypczykami do homarów. Rozumiecie, ten nasz posterunkowy trochę nas boi się, dlatego łagodny taki. Jak kiedyś przyfikiwał tośmy go na trzy dni w celi zamkli i on kruszał. Był potem jak zając na Wielkanoc. Że niby skruszały taki.

No to co było robić, rozeszliśmy się. Wróciłem na gumno i od razu wydoiłem Łaciatą żeby mnie potem w południe nie budziła. Na wszelki wypadek wypiłem szklaneczkę śliwowincji: dla zdrowotności i żeby mieć pewność, że usnę. Śniły mi się rozfalowane łany rozmarynu, po których biegały pieczone kaczki i stękały. A potem była już druga popołudniowa godzina i się zwlokłem zadać kurkom, albowiem z głodu wydziobywały kit z okien. No i miałem zatarg z pająkiem Stefanem, ale o tym już wiecie. Do zobaczenia się z państwem.


Na sam koniec przypomnę dla tych, co nie pamiętają, że oponki do traktorka wygrać ja zamiaruję w konkursiue Blog roku, kategoria Absurdalne i durnowate (czyli to coś jakby o mnie, czy nie tak, co?). Głosowanie tylko do 21 stycznia do południa, więc już wy, borsuczki moje, wiecie, co trzeba zrobić żeby przejechać się traktorkiem dookoła Koszelewa na nowiuśkich oponkach. Na razie za wesoło nie jest, bo zbliżam się do strefy spadkowej, ale z waszą pomocą damy radę. Tutaj jest moje zgłaszanie (kod I00267). A tu cała kategoria z rańkingiem. Żeby ja dostałem te oponki, słać trzeba sesemeska o treści „I00267” (tam jest duże „i”, a nie cyfra 1; dalej cyfry) na numer 7144. Kosztuje tyle co setka u Maciaszczyka, znaczy się 1,22 zł.

sobota, 16 stycznia 2010

Jarmużowo-łososiowa sałatka serowa dla pani Kasi












Wspominałem już, że lubię jarmuż? Nie? A, może dlatego, że sam nie wiedziałem. Teraz już wiem, bo spróbowałem. Jutro zrobię na parze, bo mówią, że też świetny, a wczoraj podsmażyłem na oliwie. Podpieczony, czipsowaty, lekko kapustny, łamliwie delikatny zrobił na mnie spore wrażenie. Może nie takie jak dynia kilka miesięcy temu, ale poczułem się miło zaskoczony. Proste smaki zaznawane po raz pierwszy potrafią zafrapować. Jak tylko go spróbowałem, już wiedziałem, co będzie na kolację. Kiedyś robiłem już podobną sałatkę, ale z jarmużem smakuje inaczej.

Składniki (2 osoby) 
4 garści jarmużu,
0,5 szklanki mleka,
0,5 serka topionego,
kawałek sera pleśniowego,
2 ząbki czosnku,
pół cebuli,
wędzony łosoś,
sok z cytryny,
rozmaryn, curry, pieprz.

Najpierw mój ulubiony sos serowy. Do rondelka wlewamy mleko i wkładamy gałązkę rozmarynu i przekrojony na pół czosnek. Podgotowujemy dwie minuty, dokładamy sery i posypujemy curry i pieprzem. Gotujemy aż ser się rozpuści a nasz serowy sos nieco zgęstnieje. Kiedy uzyska pożądaną konsystencję, wrzucamy posiekaną cebulę i wyłączamy gaz. Cebula straci dzięki temu nieco swej ostrości.














Z jarmużu po umyciu wycinamy łodygę, a listki dzielimy na mniejsze kawałki. Na rozgrzaną patelnię wlewamy nieco oliwy i wkładamy zieleninę. Można dodać ociupinkę soli, ale sery i łosoś są słone, więc ostrożnie. Cały czas mieszając podgrzewamy go na dość silnym gazie aż straci surowość, nabierze głębokiego, wyśmienitego smaku i stanie się leciuśko chrupiący. Właściwie nie chrupiący, tylko taki mniej miękki. Podobno jak się podgrzewa za długo, robi się gorzki. Taki podsmażony jarmuż już jest rewelacyjny. Wystarczy posypać odrobiną soli, może kapka soku z cytryny i jesteśmy szczęśliwi. Tym razem jednak idziemy na bogato.

Na talerki wykładamy jarmuż, polewamy serowo-cebulowym, pachnącym rozmarynem sosem, układamy kawałki wędzonego łososia, kropimy sokiem z cytryny i już. Muszę zapamiętać, bo to niezłe danko na lekką letnią kolację. Zamiast łososia, tak mi się przynajmniej wydaje, dobra by była kiełbasa chorizo. Może z lekka przyrumieniona?

Teraz wam, życzliwości wy moje, powiem, dlaczego ta sałatka nazywa się dla pani Kasi. Ano bo na Durszlaku jest taka akcja, że szykujemy papu dla pani Kasi Cichopek, która uczy się gotować, gdyż tańcować i aktorzyć już umie. Ta sałatka jest taka prosta (przygotowanie zajmuje ok. 15 minut) i taka smaczna (a jednocześnie zdrowotna), że świetnie nadaje się jako wprawka przed nauką przyrządzania skomplikowanych dań w rodzaju faszerowana gęś po polsku czy te nowomodne specjały, co to człowiek nie wie, czy dostał je do jedzenia, czy ma się tylko pogapić. Kojarzycie te śmichotki, które Modesty Amary robią: obcharkają śledzia czymś w rodzaju spienionej śliny i są z siebie nie wiedzieć czemu zadowolone.

Wam wszystkim i pani Kasi życzę smacznego i spadam. Bazyluk Kazimierz z małżonką proszą dziś na kosztowanie nowej nalewki na rdeście. Zajrzę tylko po drodze, czy u Maciaszczyka wszystko w porządku. Pogadamy z Bazylukami o życiu, może zaśpiewamy jakieś ziołowe pieśni... A głosy nasze czyste przejrzyste pójdą po rosie jak radziulisowa kasztanka do koryta z wodą. Co ja gadam, po jakiej rosie, toż minus pitnaście, to chyba po grudzie raczej. Nu, bywajcie. Sprawdźcie, czy kurnik domknięty.

piątek, 15 stycznia 2010

Oj, dobrze, że w polityce mataczą

Od rana jakoś tak ciężko dla mnie było. Ledwo wstałem. Do kuchni doczłapałem resztkami sił. Bez mocy byłem i przytłoczony jakby mi ktoś powiedział, że Maciaszczyk produkcji zaniechał. W ramionach na dodatek silnie mulało jak na reumatyzm. Proza życia albo zatwardzenie, dumałem szykując herbatę i kanapki z salcesonem. Ale żeby tak od samiuśkiego raniutka? Ani ta swołocz Baciuk mnie jeszcze dziś nie wnerwił, ani nie dostałem kolejnej bumagi z urzędu skarbowego, że nadal czegoś tym hienom nie zapłaciłem. A za co miałem płacić? Nic dla mnie one nie dały, a chcą żeby im pieniędzy słać jak Walerczyk Janusz nieślubnemu potomkowi. Kołowate te ludzie, jejbohu.

Po śniadaniu polazłem na gumno zadać żywinie, ale z ledwością się ruszałem, tak mnie dopadło. Aż na kamuszku przysiąść musiałem, choć zimno było że dupa odpadała. Patrzajcie, jakie terminy nastali. Może dostałem ja tej choroby, co na nią do tej pory tylko królowa angielska chorowała? Chimera czy deprencja, nie pomnę. W każdym razie globus jakiś. Może to być, panie, ten tego ten, może to być.

Aż tu nagle jakby piorun mnie pizgł. Przypomniałem, że w nocy trzy razy sturliwałem się z barłogu, a raz, jak chciałem przewrócić się plecami do okna, to szyba poszła w drebiazgi i mam ja teraz w całej chałupie świeże powietrze. Zaodraz przed oczami stanęło mi, jak przed Gromniczną w przeszłym roku gadałem z Ancioszko Stanisławem o polityce. Powiedziałem ja wtenczas dla niego, że garb mi wyrośnie albo ręcy uschną jak polityk przyzwoity u nasz trafi się. No i masz babo placek ze śliwkami posypany cyjankiem, toż przecież jak nic któryś mataczyć przestał i na uczciwość nawrócił się, a ja politycznie naznaczony będę za niewyparzony jęzor. Oo, z garbem to ja u Kazberuk Walerii szans żadnych mieć nie będę.

Ustawiłem się bokiem do słonka i popatrzyłem na cień na śniegu. Olaboga! Żesz w mordę, wielki jak czort, a równiutki jak gdyby hebelkiem ciosany. Co to, w pięciu te politycy do zakonu żebraczego we włośnicach się najęli, czy jak? Niech to borsuk obszcza. Pokuśtykałem do chałupy i wygrzebałem w sionce lusterko, co ja przy nim dwa razy w rok golę się i strzygę. Zaglądnąłem i wydało się. Toż wczoraj ropę szmuglowaną od Ruskich kupowałem. Beczkę nieść niewygodnie, więc z postronka uprząż uprzędłem i na plecach ją uwiązałem. Zaś popod drzwiami do chałupy list od Radziulisa Czesława leżał. Zacząłem czytać, o baniaku zabyłem. Ot, pomorek.

Jakie to szczęście, że nasze polityki heroicznie niezmienne są jak rozchodzi się o uczciwość życiową, bo byłbym przepadł z kretesem. I szczęście, że dobrych sąsiadów ja mam. Szuwaśko jak o moim zestresowaniu dowiedział się, zaraz na wieczór zaprosić się pozwolił. Mówi, z gąsiorkiem ja do ciebie, kochanieńki, zaglądnę i prędziutko dla ciebie durnoty ze łba wywietrzeją. Damy radę.

czwartek, 14 stycznia 2010

KoKa













Pałąk Halina zjawiła się wczoraj z samego rana z dwoma kaczymi cycami. Biła kaczki i przyniosła, bo mówi, że osłabłem ja pewnikiem od tego końkursowania. W zamrażalniku czekają na swoją kolej przepiórki i śliczne żebra baranka, ale odmówić Pałąkowej się nie da. Jak co umyśli, to i czołgiem nie odciągniesz. (Gdyby ona żyła we wojnę, to te czterej pancerni z Szarikiem w ogóle by swojego tanka nie potrzebowali. Wzięliby Pałąkową i hajda na faszystów, jeszcze Ruskim by przy okazji nadojedli.) Nie przyjmiesz kaczki, to na dach się wgramoli i kominem wrzuci albo przez okno. A wiecie, w zimie u mnie dubeltowe okna założone i zamknięte. Szyb szkoda.

Kacze piersi lubię bardzo bardzo, a najlepsze najprostsze, bo cały smak czuć. Ot, nacinamy skórę w kratkę, wycinamy imię ukochanej albo i olimpijskie koła - jak kto woli, solimy, pieprzymy i już. Potem na silnie rozgrzaną patelnię z olejem skórą do dołu. Przysmażamy solidnie aż skórka ślicznie zarumieni się i schrupczeje, przewracamy i znowuż przypiekamy. Kiedy stopień przypieczenia powoduje ślinotok i oczopląs, zlewamy nadmiar tłuszczu i wstawiamy ptaka do piekarnika na 120 stopni. Mówiąc „ptak” miałem na myśli kaczkę. Żeby mi tam który krzywdy sobie nie zrobił.













Piersi trzymamy w piekarniku minut kilka w zależności od grubości i od tego, jak bardzo krwiste mięso lubimy. Ja nie lubię przypieczonego z wierzchu a surowego w środku, bo jak mam ochotę na surowiznę to jem tatara albo jabłko. Ale fajnie jak jeszcze trochę krewki wypływa, wówczas mięsko jest fantastycznie soczyste.

No dobra, wyjmujemy z piekarnika, odstawiamy na trzy minuty, potem kroimy w plastry uważając żeby sok nie trysnął nam w oczy. Ach, jak ja lubię odgłos noża chroboczącego o chrupiąca skórę! I wyjadanie „dupek”, czyli krańcowych, niekształtnych plastrów. Specjalnie kroję trochę grubsze, że niby samo tak jakoś wyszło.

Do tej kaczuchy zrobiłem sos śliwkowy: podsmażyłem na oliwie cebulę i czosnek z gałązkami rozmarynu, dodałem prawie czarne konfitury śliwkowe (też od Pałąkowej), trochę wody i poddusiłem aż wszystko zrobiło się mięciutkie i odparowane. Doprawiłem solą, pieprzem i sokiem z cytryny, dałem łyżkę czy dwie masła i dawaj blenderować. Wyszedł delikatny, gęsty, słodko-kwaśno-rozmarynowy sos, który bardzo polubił się z kaczką. Tak sobie myślę, że imbir też by się dobrze czuł w tym towarzystwie.

Dołożyłem jeszcze po kilka plastrów buraczków, które dwa dni temu namoczyłem w oliwie z czosnkiem i sokiem z cytryny. Ziemniaki wyszły gotowane, żeby nie powiedzieć rozgotowane. Miały być pieczone, ale samo wtedy kiedy miałem je już wyłączać z blanszowania i wkładać do pieczenia, wpadł kościelny Koszelewski z nowiną, że dla bab z kółka różańcowego oznajmił, że jak na mojego bloga nie wyślą sesemesków, to mogą się modlić na mrozie. Przykazał im, żeby na następną niedzielę bez komórek z informacją o wysłanej wiadomości nawet się nie pokazywały. Dobrych mam sąsiadów, i gadać nie ma co. Mam tylko nadzieję, że te święte baby nie zrobią mi przed chałupą protestacyjnej modlitewnej pikiety o szóstej przedświtaniowej godzinie.

Na cześć kochanych koszelewiaków, którzy tak dzielnie mnie wspierają w konkursowaniu, czyli moich sąsiadów i was, wy moje ciuściuchne karbążki, nazwałem to danie Koszelewska Kaczka. Ażeby młodzieżowo więcej było, zrobiłem skróta, wiecie, jak „nara” albo „tera”, i wyszło dla mnie „KoKa”. Niekiepsko, co nie? Jakie to szczęście, że my w Kaszelewie nie mieszkamy...

Najgorzej, że do fotografowania Smienką całkiem zacięcie straciłem. Niedługo bezzdjęciowe przepisy zamieszczać tu będę, bo coraz częściej kiedy patrzę na jakąś fotę, myślę „fuj, tego to ja bym nie zjadł”, po czym przypominam sobie, że i owszem, zjadłem, ciamkałem i mlaskałem z radości, tylko zdjęcie zepsułem.

No, smacznego, i pamiętajcie, że żywina wodna pływać musi. Kaczucha, ach, kaczucha! Jędrna taka, taka krucha... Tindiriri...


Na koniec przypomnienie jak kto może nie wie jeszcze, że w takim jednym konkursie na najabsurdalniejszego bloga, oponki do traktorka rozdają. Wiecie, moje łyse jak dziadźko Baciuk, smołowanie przestaje pomagać...



Tutaj jest moje zgłaszanie (kod I00267).
A tu cała kategoria z rańkingiem. Fajne blogi tam są.



Żeby ja dostałem te oponki, słać trzeba sesemeska o treści „I00267” (tam jest duże „i”, a nie cyfra 1; dalej cyfry) na numer 7144. Kosztuje tyle co setka u Maciaszczyka, znaczy się 1,22 zł. Szczegóły są tu.

wtorek, 12 stycznia 2010

Czyprak staje w szramki















Wiecie co, zgłosiłem ja tę tu moją bazgraninę do kuńkursa. Blog roku się nazywa, a dział to „Absurdalne i offowe”. Tak wybrałem, bo absurdalne to znaczy musi, że procentowe silnie, no bo zawsze jak kto do Maciaszczyka gada, że śliwowincja słabowata jakby wyszła, to on się zapienia, wrzeszczy „Absurd” i goni rurką do destylancji. Offowe to raczej że od komarów. Widzieliście może w gieesie tego aerozola, co go sołtys nasz zamiast odekolona używa. A że u nas na tych naszych koszelewskich bagnach komarów od zaj... ten, tego, od zajęcy więcej (ufff), to zarówno dla mnie przypasowało.

Czad jak od smoły, czy nie tak, co? Wygrać możno nowiuśkie opony do traktorka, to pomyślałem: a, co będę co roku stare smołował. Ze starych zrobię, ale skupcie się teraz, donice na agawę i sekwojowiec patagoński, i na gumnie ustawię. Paśnik normalnie, jejbohu. Ten potarganiec Baciuk rozpuknie się z zazdrości.

Tak po prawdzie to mnie Arek zmotywował. Mówi, co się będziesz, chopie, podszczypywał. Zgłoś, wójt z Gliniewic może przeczyta i jaki przetarg wygrać da cichaczem; bo że sołtys Szuwaśko dotancje unijne dla ciebie za to przydzieli, to nie widzę inaczej. Za życzliwość gąsiorek dla Arka razzz!

Ot i tak to ja kilka pieczeni na jednej kucheneczce mojej gazowej upiokę. Czego i wam, sarenki kawookie, życzę. A kto głosa sesemesem odda albo kciuki trzymać będzie, zaraz niechaj ze szklaneczką do mnie biegnie. Ale nie za małą, nie będę każdemu co i rusz dolewał. Będę na dole tego posta dopisywał aktualności (np. „awansowałem na 159. miejsce” albo „plegry nie przyjęli się”; a nie, o plegrach to nie tu). Ostańcie się w zdrowiu, a ja oddalam się zadać kiszonki Łaciatej.



Tutaj jest to moje zgłaszanie (mój kod: I00267).
A tu cała kategoria. Fajne blogi tam są.



Edycja 1: Można już głosować. Ażeby ja dostałem te oponki do traktorka, słać trzeba sesemeska o treści „I00267” (tam jest duże „i”, a nie cyfra 1; dalej cyfry) na numer 7144. Kosztuje tyle co setka u Maciaszczyka, znaczy się 1,22 zł. Szczegóły są tu.

sobota, 9 stycznia 2010

Gliniewice lodowice

Byłem dziś w Gliniewicach. Zaspy, lód, co tylko. We w samym centrum chodniki oblodzone. Co i rusz jakaś baba albo chłop fik! i wykopyrta się. Żeb wiedzieli, że tak będzie, pewnikiem łyżwy by z chałupy ze sobą wzięli. Zadaremne lodowisko, niezła miejska promoncja. 

Widać od razu, że nikt w mieście nie odśnieżał nic a nic, a to bez to, że służby miejskie nie wyjeżdżają minimum 4 godziny od ustania opadów śnieżnych. Rozumiecie wy coś z tego? Jak pada, to się nie odśnieża. A co, piaskarki i pługi przez zaspy jechać boją się, to czekają aż osobowe rozjeżdżą? Toż gdzie rozum, to właśnie wtedy kiedy pada, odśnieżanie i sypanie piaskiem ze solą najwięcej przydatne jest. A gdyby padało bez całą zimę z króciutkimi przerwami, to nie wyjechałyby one ani razu, i byłoby gites, tak?

Ciekawe, czemu się nie odśnieża jak przestaje padać. Oj, nie dojdę ja tołku z tymi mondziołami.

Szedłem na pekaes żeby do chałupy wrócić i dumałem, gdzie ta ichnia obsławiona straż miejska jest, że mandatów nie wystawia. Już wychodziłem z tego miasta powiatowego, i wtedy zobaczyłem. Przy jednym z ostatnich domów, że i pies z kulawą nogą nie zagląda, stało dwóch w czapkach. W koleinach stali, bo droga oczywiście nieodśnieżona. Wypisywali mandata dla staruszki o kijku, że nie odśnieżyła pobocza wzdłuż posesji. Pomyślałem, no tak, w centrum musieliby dla burmistrza upomnienie wystosować. A burmistrz ich szef przecie. To by było tak, jakby same na siebie karę nałożyli. Aż takie durnowate to one nie są. Wiadomo, nie ma mandata, nie ma odśnieżania. To się dopiero nazywa letko zarobiony pieniądz. Sprytnie to sobie wykombinowali.

A żeb ich poczochrało. No to my w nich krotochwilą, albowiem satyra kłuje pomorków swym żądłem jak Szuwaśko słoninę widelcem, i wtedy one kajają się i kruszeją. No dobra, poniosło mnie, oni mają to w zupie. Że rym częstochowski? Jaka władza, taki rym.

Gliniewice się szykują,
grać z Orkiestrą zamiarują.
Będą trąby i fanfary,
sztuczne ognie, flesze, flary.
Wielka scena rozstawiona.
Grupa „Boysi” zaproszona.
Wójt nakazał żeby w rynku
błysk na każdym był budynku:
by świeciło to i owo,
bo to ładnie i światowo.

Nie ma rady, wójt kazali.
Lecz się wspinać nikt nie pali.
Zarządzono losowanie.
„Miał pan pecha, panie Janie”.
Westchnął Jan, na dach się wdrapał,
ale rynny się nie złapał.
Spadał, jęczał i pomstował.
Farciarz, w zaspie wylądował.

Służby miejskie rozum miały
kiedy śniegu nie zbierały.
Teraz wiemy, że celowo
w mieście śnieżnie jest, lodowo.
Ma to służyć temu, aby
się nie potłukł wspinacz słaby.

Niech się wam wiedzie, jaskółeczki podniebne. Pamiętajcie, lód nie lód, a kto na dobry cel piniondza da, temu w niebie oddadzą z oprocentowaniem.

piątek, 8 stycznia 2010

Fasolka szparagowa, ale prędziutko!













Pozawczoraj jak z witania Trzech Króli wróciłem, strasznie zimno mi było. Kościół ludźmi napchany jak tłusta gęś kaszą, stać na dworze trzeba było, a ja szarmancko w letnich gumiakach poszedłem, gdyż myślałem, że kościelny Koszelewski zajmie mi miejsce na chórze. Nie zajął, bo ksiądz proboszcz naganę jemu wtuchlił za kupczenie miejscami siedzącymi. Po prawdzie, trochę racji miał, bo co innego kurtkę albo czapkę na siedzeniu położyć, a co innego bilety sprzedawać. Tak, czy siak, wróciłem szczękając zębami i musiałem szybko się rozgrzać. Zrobiłem przegląd kuchni, a tam boczek i zamrożona fasolka. Fajnie.

Składniki
0,5 kg fasolki szparagowej,
3 plastry boczku,
2 ząbki czosnku,
natka pietruszki,
sól, pieprz, ziółka.

Z racji zmarźcia, musiało być szybko. Żadnych slołfudów. Minut siedem i jemy. Jak kto lubi fasolkę oczywiście. I boczek. Czosnek też. Znaczy się jak kto lubi wszystkie te składniki, bo przecież gdyby któregoś nie lubił, na przykład fasolki... oj, bo się zapętlę i będzie!

Zrobiłem ją w woku, bo było jej sporo, a mój wok jest wielki jak balia Szuwaśki. Fajny on, żeliwny, a kiedy się rozgrzeje to za koksiak w stanie wojennym mógłby robić. Po rozgrzaniu i poolejowaniu wkładamy fasolkę. Ciągle mieszając na silnym gazie, doprowadzamy ją do aldentości. Dodajemy oddzielnie podsmażony boczek, zmiażdżony czosnek, ulubione zioła, sól, pieprz i natkę. Jeszcze chwila żeby czosnek nie był surowy i silnie waniający, i już.

Ot, szybkie chłopskie pożywienie. Smakowe musiało być, bo wyjadłem do denka. Jak Grzyb Waleria przyszła kowadło pożyczyć, to już tylko zapach został. No, idę. Sprawdzę co jest, że nie oddaje. Niech się nie przyzwyczaja. Co ona tam na tym kowadle, replikę bramy oświęcimskiej wykuwa na handel?

czwartek, 7 stycznia 2010

Nieplumkający plumtop

Ambitny ten nasz sołtys, jejbohu! Napatrzył się jak ja tu po klawiszkach przebieram i dla niego zachciało się komputera mieć. Służbowego on - nie powiem - ma, ale ustawił go w sionce dla podparcia worka z burakami, bo do tego najwięcej nadaje się. Tak się namolił, że nabył wczoraj w supermarkecie „Turkuć podjadek” w Gliniewicach takie nowoczesne maleństwo. Telewizorek i komputerek, dwa w jednym; nawet pisadło tam jest. Szuwaśko mówi, że „palmtop”, czy „plamtop” na niego w tym sklepie gadali. Znaczy się na tego plamtopa, a nie na Szuwaśkę. Słyszeliście wy coś o tym? A skąd taka nazwa, że i do czorta niepodobna?

Kościelny Koszelewski, który u nas za wykształciucha robi, ponieważ za piątym razem zdał on maturę w Technikum Rehabilitancji i Ondulancji... czy może Rekonwalescencji i Ortodoncji... oj, nie pomnę, dawno temu to było; no więc ten nasz kościelny, poliglotem wioskowym będąc, mówi, że gdyby tego plamtopa bez „u” napisać, to „plum” by wyszło, znaczy się po hamerykańsku „śliwka”.

- Dla mnie zdaje się, kochanieńki, że oczadział ty ze wszystkim - zahuczał przyjaźnie Szuwaśko, wywołując drżenie szyb pocieraniem łapy o niedogoloną brodę. - Jaka śliwka kiedy tu, o, patrzaj się, masz jabłko namalowane, i to nadgryzione. Musi bez to wysprzedaż była, że niekompletne ono.

- Oczadział nie oczadział, ale swoje wiem - naburmuszył się Koszelewski i pociągnął łyk ze stakańczyka.

W końcu, po dwóch gąsiorkach czasu i burzy mózgu, ustaliliśmy, że „plum” w nazwie dali temu plumtopu z tej przyczyny, że na wilgotność wytrzymały może on być. Że niby jak plumknie we wodę, to nic a nic dla niego nie dzieje się. Coś jak absolutnie wodoszczelny zegarek firmy Plum Elektroniks, co to wójt z Gliniewic bez niego do kibla nie idzie. „Albo jak kaczka, co pływa, a jednakowoż nie namaka”, rozpromienił się stary Pałąk, ale dostał w ucho.

Szuwaśko się ucieszył, że będzie mógł stawiać pasjanse podczas comiesięcznej kąpieli w balii, jednak testów nie wykonaliśmy, gdyż ponieważ akuratnie drelichy robocze w tej balii odmakali. Szczęściem wiadro z wodą stało w sionce, tak i wrzucili myśmy tam sołtysowy nabytek.

PLUM.

Jutro Szuwaśko pierwszym pekaesem jechać ma do Gliniewic z zażaleniem, że plumtop aktywność utracił i kopie prądem przez wiadro. Mam nadzieję, że ludzie w „Turkuciu podjadku” jakiś instynkt samozachowawczy mają. Olaboga, przecież jak go wnerwią, gotów im zrobić to samo, co inkasentowi Boruszko Anatolowi, który odmówił zeszłej wiosny przestawienia licznika na zero!

środa, 6 stycznia 2010

Wesołych Świąt!











   



Myśleliście może, że skołowaciałem po rozgrzewaniu jednego takiego traktorzysty i wszystko się dla mnie pomieszało? Nic z tych rzeczy. Toż dziś prawosławna Wigilia! Chcę więc z tego tu oto zydelka wam, moi sąsiedzi, znajomi i nieznajomi wyznawcy prawosławnego wyznania życzyć wszystkiego, co dla was dobre i niechaj na was Dziecinka łaskawie spogląda. Co ja tu będę po próżnicy gadał, przecie życzę wam tego samego, czego już tu życzyłem onegdaj.

Dziś nawet sołtys nasz, Szuwaśko Grzegorz we własnej osobie, aby powagi sobie i urzędowi swojemu dodać, od spożywania maciaszczykowego dobra odstąpić zamiaruje i w chałupie ogarnąć z grubsza. I dobrze, wbrew jego obawom, zaszkodzić to dla niego nie zaszkodzi, a szacunek innym okazać to rzecz ku spolęgliwości wiodąca. Zdążym jeszcze poradować się z naszymi sąsiadami jak przystało na prawdziwnych koszelewiaków z dziada i baby. Czego i wam, jemiołuszki szczebiotliwe, życzę.

Nu, nic tu po mnie, biegnę sprawdzić, czy Kościanko Barbara kutii już narobiła, to se podkradnę, prowadząc dyskurs o ontycznych aspektach dywersyfikacji tradycji, wierzeń i religii współczesnego świata. Albo jakoś tak. Wesołych Świąt.

niedziela, 3 stycznia 2010

Kurczak winny! Śliwka widziała!



















Gapiłem się dzisiaj w telewizora w naszej klubokawiarni, dumie naszej i chlubie, do której wstąpiłem po drodze od naszego przełamywacza monopolu państwowego, gdyż ciężko dla mnie niosło się to całe dobro, które ja u niego zanabyłem drogą wymiany za pietruszkę i brukselkę. Rozumiecie, jak wczoraj Szuwaśko wrócił traktorkiem od Grażyny (trzeba wam wiedzieć, że w drodze powrotnej sypało nieźle, u niego w traktorku kabiny nie ma, więc całą gębę miał obśnieżoną), to ja jego musiałem troszkę rozmrozić, a mało wypić to on nie może. Ma przy tym taką manierę, że nie jeździ kiedy wypije więcej, niż litr. Z grażynowym mężulem spożyli małowiele, więc po drodze rozgrzewać się Bolsem, co jego na drogę dostał, nie mógł. To co, gorąco dla niego nie było, czort, no sami powiedzcie. 

Tak my jego rozgrzewaliśmy, że cały zapas śliwowincji dla mnie wyszedł, o zajączkowym Bolsie nie wspomniawszy. Rano, jak tylko rozpluszczyłem oczęta amarantowe i wydoiłem Łaciatą, gdyż ryczała najgłośniej z całej żywiny, musiałem zaraz pobiec do Maciaszczyka, alebowiem czego jak czego, ale czosnku, rozmarynu, bumagi na rozpałkę i śliwowincji zabraknąć u mnie w chałupie nie może. I nagrań Trija Egzotycznego. Ot i tak się znajszedłem się w klubokawiarni, w której to stoi jedyny w naszej wiosce telewizor. Rozumiecie na razie? Bo coś dla mnie się widzi, że kołowaty ja jeszcze po tym rozmrażaniu naszego sołtysa jestem i nieskładnie myśl moja biec może.

No i tego, co ja tam miałem. Aha, siedziałem w klubokawiarni, poprawiałem kondycję i widziałem w tym telewizorku jak jeden gościu pływał se po Francji barką i gotował. Zrobił on jedno fajne danie, a że sporo rozmarynu do niego wrzucił, który to rozmaryn kocham niemalże jak maciaszczykową śliwowincję, to ledwo dokończyłem delektować się szklaneczką przepalającego przełyk „Tchnienia teściowej”, czyli wina marki wino zaprawianego ruskim spirtem, zaraz wybiegłem z naszego przybytku kultury, sztuki i dziedzin pokrewnych nie wyłączając kataleptycznych nurtów onomatopeicznych w poezji Oświecenia, i pobiegłem na poszukiwanie wina. Wywlokłem za fraki gieesową sklepową z piernatów i kazałem sobie dać najlepsze greckie albo hiszpańskie winiucho. Wiecie, francuskiego nie pijam, bo kwasem wali i zgaga po nim silna. Znalazła ona Imiglinkosa cypryjskiego za całe 12 złotych, to wziąłem, choć takiego drogiego winka to ja musi jeszcze nie piłem. A co mi tam, karczochy w tym roku dla mnie udali się, stać mnie na rozpustę.

Co ja chciałem... A, przepis miał być, a ja tu durnoty gadam i nawet nie powiedziałem, co u mnie na kuchni pyrka. Ten gość, co ja o nim dla was przepowiadam, to zrobił królika we winie ze śliwkami na modłę prowansalską ole! A nie, jak na prowansalską, to nie „ole”. Jak na prowansalską, to może „merde”?

Króllika nie dostałem, bo Baciuk, swołocz, przy klatce ustawił budę z psem, więc nijak podkraść się nie mogłem. Ale durnowaty on, jak przestawił tę budę od kurnika, to droga do kurczaków roztworzyła się zaraz. Głupi ten Baciuk, mówię ja wam, aż mokry! Kurczaki więc udało się dla mnie zdobyć, to zrobiłem kurczaki.

Wrrróćć! Przepis! Aha, no dobra.

Składniki
8 udźców kurczęcych albo 1 królik,
20 dkg wędzonego boczku,
15 dkg suszonych śliwek,
pół butelki, albo i więcej, czerwonego wina,
3 marchewki,
3 łodygi selera naciowego,
2 cebule,
kilka gałązek rozmarynu i tymianku,
4 ząbki czosnku,
garść otrębów,
2 łyżki słodkiej papryki w proszku,

sól, pieprz, a jakże.














Użyłem ud, bo podudzia będą na karnawałową zabawę, a z reszty kuraków zrobię pulemarengo (hehe, poczęstuję Baciuka i zapytam, czy dobre). Jak kto ma królika, porcjuje. Mięso układamy w garnku i przygotowujemy warzywa. Na patelni podsmażamy dość grubo krojony boczek. Przez chwilę myślałem, że to dekadencja używać boczku z własnego wędzenia, ale kiedy po kuchni rozszedł się aromat taki, że aż Pałąkowa przykulgała się sprawdzić, co tak pięknie daje, zmieniłem zdanie. To nie dekadencja, to przemożna potrzeba.










 
Na zrumieniony boczeczek wrzucamy warzywa: krojoną nazukos w trzycentymetrowe kawałki marchew, tak samo krojonego selera, cebule poósemkowane, a czosnek przekrojony na pół. Na mocnym gazie podsmażamy niedługo, dolewając odrobinę zieloniutkiej oliwy, ale żeby brzeżki się przypaliły z lekka.

Warzywa dorzucamy do kuraka/królika, a to, co przywarło do patelni, deglasujemy odrobiną wina. Nie wypijamy tego, choć smaczne, tylko wlewamy do garnka. Dolewamy wina ile wola, ale przynajmniej jeden kieliszek ma zostać dla kucharza, stara francuska zasada. (Ja zostawiłem więcej w butelce, gdyż w gieesie znalazłem z tyłu zamrażarki udźce z daniela, które przy okazji nabyłem za niedużą opłatą, bo były prawie przeterminowane, i postanowiłem zalać je ładnie tym winem z octem balsamicznym, kupą rozmarynu i jarzynami, i upiec za kilka dni.) Dokładamy gałązki rozmarynu i tymianku, sól, pieprz i wstawiamy na minimalny gaz.

Po półtorej godziny albo i dwóch, kiedy zawartość garnka z całą pewnością nie jest aldentowana, wyjmujemy składniki stałe i redukujemy winny sos. To moja wydumka, pan w telewizorku podawał na rzadko. Za zagęszczaniem mąką ze śmietaną nie przepadam, bo spłaszcza smak wielu potraw. Naszego polskiego gulaszu wołowego to może nie, ale takiego winnego królika, to i owszem. Samo odparowanie nic nie daje, bo po prostu zmniejsza się ilość wina. No więc kiedy chcę mieć prowansalskie danie o silnym aromacie, ale z gęstym sosem, dodaję - tylko się nie śmiejcie - otrębów i sproszkowanej czerwonej papryki. Otręby same w sobie smaku nie mają, nie zmieniają więc ani koloru, ani smaku dania, a po kilku minutach znikają i mamy zgęstniały sos o konsystencji śmietany z mąką, który możemy wybierać bułką, czy czym tam chcemy. Ja podałem z razową pitą, którą poczęstował mnie wczoraj mój tatulo, i którą ładnie się ten sos nabierało.

Gdybyście robili, to powiem wam, że brakło mi tam czarnych oliwek, których po raz pierwszy od wielu lat zabrakło mi w piwniczce, i odrobiny soku z cytryny, bo wino nie było wytrawne. Ale ogólnie - zdrowo, przepysznie i samo rychtyk po świątecznych i sylwestrowych odjazdach. Szuwaśce nawet nie zaproponuję, bo mnie obśmieje. Dla niego jutro za przysługę nasmażę panierowanej słoniny. Czy mnie się zdaje, czy rozpisałem się znoweś? Czort, grafoman jeden.

piątek, 1 stycznia 2010

Faceci w rajtuzach niosą pomoc

Wzruszyłem się kiedy tylu sąsiadów i znajomych zaoferowało mi swoją pomoc po niefortunnym zakończeniu zabawy sylwestrowej w klubokawiarni w Przypławkach, na którą trafiłem sam nie wiem, jak. Posterunkowy Guzik chciał służbową paralotnię wysłać żeby dla mnie w cierpieniu ulżyć; sołtys Szuwaśko zaczął organizować grupę pościgowo-ratunkową; a Grażynka syna swojego czerwoną szewroletą naumyślnie po mnie wysłała. Inne dobre duszyczki też pomagać chciały, o czym wy możecie poczytać w komentarzach. Telefon urywał się i przegrzewał po prostu. Dziękuję ja wam za to, pszeniczki wy moje złociste. Szczęściem poradziłem i Szuwaśko nie musiał przypławskiego komendanta kłonicą szturchać.

Stałem ja akuratnie na poboczu drogi, kiedy czterech miłych obywateli zatrzymało swojego samochoda i zabrali mnie ze sobą. Śmiesznie, wracali oni musi z maskowego balu, bo wszyscy jak jeden mąż przebrane byli za baby. Rozumiecie, cekiny, falbany, rajtuzy siatkowe. Może tylko trochę nie za bardzo zorientowane oni byli, bo gadali, że paradować jadą. Toż gdzie w Nowy Rok! W sylwestra paradne bale się odprawują przecie.

Dla mnie tam ciepło było, bo ten waciak pomylony całkiem grubaśny okazał się, ale oni faktycznie, w ciulach i koronkach, to po schabach dla nich ciągnąć mogło, więc ci dwaj, co na tylnim siedzeniu siedzieli, silnie się do siebie tulili dla rozgrzewki. Jakby nie mogli pociągnąć z gąsiorka, czy nie tak, co? A trzeci, ten co nie kierował i który miał tika, że brew unosił, strasznie chciał mojego numera telefonu poznać i gadał o prawdziwej przyjaźni, że ja piękne oczy mam, i o obiadokolacji ze świecami. Nie wiem sam, może dla nich na tym balu maskowym jeść nie dali? Tak czy siak, chcę ja dla nich z tego mojego tu zydelka podziękować za podwiezienie.

Na koniec powiem ja dla was, że synek Grażyny to dobry dzieciak. Znalazł mnie on już w Koszelewie i zaprosiłem ja jego na obiad. Smak dobry ma, musi po mamusi. Prosi coby przekazać mamuli, że wróci się w poniedziałek, bo jutro i pozajutro do samochodu zbliżać się boi, żeby samozapłonu nie było, khekhe. Uprzątłem nieco w alkierzu za sienią, będzie miał wygodnie. To co tam, pójdę drew narąbać.

Pomocy! Albo ratunku, czy ja wiem...

















Wybaczcie, że tak o świtaniu. Zaodraz przechodzę do rzeczy, bo czas pili. Znacie mnie? No przecież znacie, to ja, Czyprak Antoni, ten od kultywatorka, mamienia muflona i szmuglowania grempliny. Chaliera, gremplina miała być tajemnicą!


Bądźcie swojakami, powiedzcie temu debi... panu taksówkarzowi, że mieszkam ja w Koszelewie, i że jak mnie zawiezie do mojej chałupy, to ja dla niego spopod parnika wyciągnę mamonę i dodam gąsiorek czego dobrego. A nie lećcie mi tam do parniczka zaraz, bo ukryte niekiepsko.

Wiecie, on mówi, że nowy rok nowym rokiem, ale od Przypławek do Koszelewa  kawałek jest, a zadaremno to i kasztanka nie pociągnie. Fakt, ze dwieście kilometry będzie.

Co zrobisz, sylwester się okazał wybujały nad wyraz, żeby nie powiedzieć że wybuchowy, i jak ja z klubokawiarni w Przypławkach wychodziłem, to tak się stało, że nie swoją fufajkę zabrałem. W tej, co ubrałem, to tylko jakieś obligancje byli. Papier nienadający się nawet do kurzenia machorki. Tak i wyciepłem, bo z pińć kilo tego było. A kaski na taksę, popatrzcie sami, ani grosza. W mojej fufajce jak nic dwadzieścia złotych było, bo lubię sikorkom zaimponić.

I teraz ten piździuch, znaczy się taryfiarz, mnie nie chce wieźć, że niby ja bezwalutowy. Wróciłem się do klubokawiarni, moja fufajka znikła, policji moc, i utkłem w nieswojej fufajce, w nieswojej wiosce.

To co, pomożecie?

(A choćby do Gliniewic kto dowiózł, to już dojdę.)