poniedziałek, 29 marca 2010

Stek

















Na spotkanie z Kumami z Koszelewa narobiłem steków. O naszej balandze opowiem jak zgrabię siano w lewego sąsieka, a tera bedzie papu. Zachciało mi się dobrej wołowiny po tym jak Robert zwany Gutkiem pokazał u siebie stek z prawdziwej krowy stekowej typu limuzyna. Byłem akurat w gieesie, a tam wysprzedaż przedświąteczna i nie za drogo steki z krów argentyńskich były. No i powiem wam, że różnicy nie zauważyłem, czy taka zamorska, czy u rzeźnika albo na hali mięsnej kupiona mućka. Może to być, że swoje lata to mięso miało, przy uboju nie byłem. A może po prostu Argentyńczyk do Argentyńczyka powiedział „Juan, a słyszałeś, że podobno w Polsce jedzą mleczne krowy? Dawaj, puścimy im kilka ton, może wyjdziemy na tym lepiej, niż na karmie dla psów”. No ale jedziemy, bo stygnie, a niesmaczne to to nie było, o nie. Steki podałem z obowiązkowym masełkiem rozmarynowym, a także sałatą rzymską z mandarynkowym winegretem. Paluchy wylizywać!

Składniki:
steki z wołowiny,
sól, pieprz, oliwa.

masełko:
masło,
rozmaryn,
czosnek,
sól, pieprz.

sałata:
sałata rzymska,
pół czerwonej cebuli,
1 duża mandarynka,
pół cytryny,
0,3 szklanki oliwy,
pół ząbka czosnku,
pół pęczka pietruszki,
2 łyżki musztardy gruboziarnistej
2 łyżki kaparów,
parmezan,
tymianek, sól, pieprz.

[Listonic]

Jak zrobić masełko, to i Szuwaśko wie: posiekany i roztarty ząbek czosnku razem z pieprzem i posiekanym rozmarynem mieszamy z masłem, zawijamy w folię, formujemy kiełbaskę i schładzamy. Jak widać na zdjęciu, ja miałem zamrożone i za późno wyjąłem z zamrażalnika, więc kiepsko się rozpuszczało.

Winegret mandarynkowy przyszedł mi do głowy kiedy spróbowałem ryby w kapuście z poprzedniego wpisu. Robimy więc normalny winegret, tylko zamiast cytryny dajemy wyciśniętą mandarynkę albo pomarańczę. Świetny cytrusowy aromat. Teraz mandarynki są już kwaśne, ale jeśli trafi się słodka, zawsze można dobawić soku z cytryny. A więc miksujemy sok z oliwą, czosnkiem (druga połówka ząbka przyda nam się do smarowania mięsa), solą, pieprzem, do uzyskania białawej emulsji. Dosypujemy posiekaną pietruszkę, musztardę, mieszamy.

















Steki myjemy, osuszamy, skrapiamy oliwą i wmasowujemy pieprz. Sól można dodać teraz albo później. Nie jestem przesądny, ale wolę smak steku kiedy sól jest dodana po usmażeniu i jeszcze trochę chrupie. Kładziemy na potwornie rozgrzaną patelnię grillową i na podwójnym gazie smażymy z obu stron. Ja smażyłem po 3-4 minuty, bo lubię kiedy środek nie jest już surowy, ale ze wypływa z niego sok i krew. Odstawiamy mięso na kilka minut dla odpoczynku.

Na talerz wykładamy pociętą w paski sałatę rzymską zmieszaną z popiórkowaną cebulą, polewamy winegretem, posypujemy kaparami, gałązkami tymianku i struganym parmezanem. Za tym serem nie przepadam, ale chciałem żeby było bardziej śródziemnomorsko.

No i koniec, na mięsku układamy krążek masła rozmarynowo-czosnkowego, kładziemy obok sałaty i do roboty! Uch, nie ma to jak kawał krwistego, czerwonego mięsa.

sobota, 27 marca 2010

Ryba w kapuście

















Dzisiaj będzie ryba, bo ryba jest zdrowa i smaczna. Ryba będzie w kapuście, bo gdzie kulebiak robią, tam kapusta zostaje. Ryba będzie skradnięta żeby nie tuczyła w myśl znanego porzekadła, którego tu jednakże nie przytoczę ze względu na szczupłość miejsca, ale bardziej na fakt, że gdybym zaczął przytaczać to przysłowie, to — znając moją grafomańską płodność — zaraz zrobiłby się elaborat zanim bym jeszcze przystąpił do opowiadania o zapodawanym przepisie. Wiecie jak to jest: człowiek zacznie...

Wrrróć! Co miało być? A, ryba. To daję.

Składniki
75 dkg białej ryby,
1 kg ziemniaków,
0,5 kg kiszonej kapusty,
2 marchewki,
1 cebula,
1 jabłko,
1 garść suszonych żurawin,
1 pomarańcza,
pęczek pietruszki,
1 łyżka musztardy,
5 łyżek mleka,
2 łyżki masła,
sok z cytryny,
sól, pieprz, gałka muszkatołowa, tymianek.

[Listonic]

Ziemniaki gotujemy, tłuczemy, dodajemy mleko, masło, gałkę muszkatołową i musztardę, i miksujemy na piure. Doprawiamy solą i pieprzem. Rybę porcjujemy, solimy, pieprzymy, skrapiamy sokiem z cytryny, odstawiamy. Kapustę kroimy drobno i przesmażamy do półmiękkości na małej ilości tłuszczu z posiekaną cebulą i starkowaną marchewką. Przyprawiamy solą, pieprzem, tymiankiem albo innym ziółkiem, na które mamy ochotę. Kuba tego nie zaleca (smażenia kapusty, a nie dodawania ziółka), ale ja zawsze jak robię zapiekanki, to część jest gotowa, część jeszcze surowa i w ogóle kałabania. A że ryba dochodzi szybko, wolałem najpierw termicznie rozprawić się z kapustą żeby nie mieć zonka, bo bardziej pasowała mi w stanie duszonym, niż surówkowym.

Do kapusty dodajemy pokrojone w kostkę jabłko (nie obierałem, bo witaminy, ale i kolorek ładny), pokrojoną drobno pomarańczę (użyłem kilku mandarynek, bo do gieesu leniłem się iść) i posiekaną natkę.

















Na dnie naczynia układamy rybę, na nią wykładamy ziemniaki, na to kapustę, i do pieca na pół godziny — 45 minut w temperaturze 180 st. Jeśli kapusta z wierzchu zacznie się rumienić, przykrywamy naczynie.

Chcę powiedzieć, że to jest wyborna zapiekanka. Zrobiło mi się więcej, bo ryby był z kilogram może. Trzy dni pod rząd jadłem na obiad i nie znudziła się. Pomarańcza ślicznie łamie smak kapusty, dzięki czemu powstaje nowy smak: ani to kapusta, ani cytrus, znakomite słodko-kwaśne orzeźwienie. Ziemniaki dają smakowi miękkość a żurawina fantastyczny aromat. Może tylko ryba, przez to, że jest odizolowana od kapusty, nie przeszła jej smakiem i była sama w sobie, jakby osobno. Następnym razem — bo że będzie powtórka, to pewne — zamienię warstwy miejscami: najpierw dam kapuchę, a na wierzch kartochli. Zróbcie sobie taką rybkę, bo jest smakowita. Takie jedzenie do pojedzenia, nie do kontemplowania. W dodatku z rybą, a sycące.

Przepis ten skradłem od Kuby (który z kolei skradł go od Gosi). Wyszedł po mleko do sklepu, a ja hyc, i już moim aparacikiem szpiegowskim typu Smienka cykłem co trzeba. Kuba pichci i to hoho, światowo. Ale też swojsko. Taka zapiekanka chłopska... Oj, bo się rozwojażę! Kto jeszcze nie był, klika linkę. No i ten Kuba rozdaje ludziom jedzeniowe pisaki jak kto jego przepisa w życie wdroży. Wiecie, wlewa się polewę czekoladową i jak się pociśnie na zbiorniczek, to wychodzi napis „Baciuk jest świnia” albo cuś. Oczywiście można napisać, co kto chce, a nie tylko na Baciuka. Tyle że po prawdzie, Baciukowi należy się jak mało komu, bo to swołocz niesłychana. To jest kwestia, jak się pisaka ciąga, ale wy to już rozumiecie doskonale, moje wy sprytne technicznie i manualnie rosomaczki.

Pomyślałem sobie, że przy pomocy takiego pisaka to ja bym mógł sołtysowi naszemu, Szuwaśko Grzegorzowi — możliwe, że znacie — prezenta świątecznego niekiepskiego sprawić. Rozumiecie, przetarg w gminie na kombajna jest, a sołtys w komisji. Natopiłbym słoniny, co nią nasz sołtys tak się fanuje, wlałbym do tego pisaczka, i na plajstrze salcesonu wypisałbym dla niego laurkię: „Wesołych Świąt i smacznego salcesonu”. Samo rychtyk na Święta, czy nie tak, co? Słonina by się zetła i zbielała, wetkłoby się ździebełko rzeżuchy, i byłby taki lukrowy napis z rzeżuchą, a kombajnik jakby już u mnie na gumnie był.

No i ten, aha, żeby nie było, że ja tę rybę zrobiłem dla pisaczka! Noo, tego się po mnie nie pokaże. To by dopiero było, Czyprak Antoni przekupiony pisaczkiem. A ja na wójta startować zamiaruję, więc wiecie, sprawiedliwa ręka społeczeństwa spoczywa na czystym, choć klejkim, sumnieniu kandydanta. To było tak, że kilka przepisów od Kuby u mnie w pamiętniczku figuruje w dziale „do wykonania, nał!”. Uznałem, że jest dobra okazja żeby w końcu coś zrobić. Ale że pisaczek do napisów do zrobienia laurki dla sołtysa naszego, naszego ojca z matką i listonoszem w jednym by się przydał, to wiadoma to rzecz jest, jejbohu.

No to co, to teraz... Olaboga, to ja już tyle nasmażyłem? Tfu, grafomańskie nasienie. I co, nie skrócę pewnie? No pewnie! Nie po to pisałem żeby skracać. Trzeba iść z duchem czasu. Kiedyś mistrzowie dziennikarstwa mówili „nie da się skrócić tekstu jednowyrazowego — o ile nie ma krótszego symomimu”. Dzisiaj... A, dzisiaj dziennikarzy nie ma i każdy pisze jak chce, albo przynajmniej jak umie. A ja słowotok mam i basta. Śpijcie dobrze, bławatki rezolutne.

czwartek, 25 marca 2010

Tatowe biesiady: Kulebiak

















Myśleliście może, że to szarlotka? A to kulebiak — taki pieróg. Można go robić z różnymi farszami: z mięsem, z rybą, z warzywami. Na Podlasiu, a pewnikiem także w innych regionach naszego oszałamiająco pięknego kraju, kulebiak z kapustą i grzybami był tradycyjnym, obowiązkowym gościem na wielkanocnym stole. Trochę o tym zapominamy, a szkoda. A więc, ponieważ Wielkanoc coraz bliżej, przedstawiamy kandydata na talerze, mistera sytości przez delikatność, profesora aromatyczności stosowanej, drożdżowego miszczunia. Przed państwem kuuu-leeee-biaaaaaak!

Składniki
Nadzienie:
80 dkg kapusty kiszonej
3—5 dkg grzybów suszonych
5 dkg cebuli
3 dkg tłuszczu

Ciasto:
25 dkg mąki
2 żółtka
1 jajo, sól
2 dkg drożdży
łyżka cukru
3—4 łyżki śmietany
7 dkg masła
2 dkg masła do formy.

[Listonic]

Jak dobry to pieróg, wie każdy, kto go kosztował, a kto nie kosztował — niech se czym prędzej zrobi. Tym razem tatko wykonał nowopoznaną wersję ciasta, drożdżowo-kruchą. Dodatek masła sprawia, że jest ono delikatne, pulchne, nie takie gęste jak drożdżowe.Od zwykłego drożdżowego różni się tym, że każdy chce kawałek z brzega żeby było więcej ciasta.

Grzyby namoczyć, umyć, ugotować wyjąć z wywaru, posiekać. Cebulę obrać, drobno posiekać, usmażyć na jasnozłoty kolor,dodać kapustę, posiekane grzyby z wywarem, smażyć pod przykryciem, aż kapusta będzie miękka. Doprawić pieprzem, cukrem, ewentualnie maggi.

Blachę wysmarować masłem, posypać mąką. Drożdże rozmieszać z cukrem, zostawić na 2—3 minuty. Mąkę przesiać,włożyć masło, posiekać nożem, dodać całe jajo, 2 żółtka, szczyptę soli, rozczyn z drożdży i śmietanę. Ciągle siekać nożem, a następnie wyrobić na jednolitą masę.



















Rozwałkować w prostokąt odpowiedni do formy, nałożyć nadzienie, skleić ozdobnie. Nawet jeśli w cieście zrobią się dziurki, nie jest to powód do szukania żyletki. Można przed rozwałkowaniem zostawić sobie grudkę ciasta, którym uzupełni się rozdarcia.














Postawić w ciepłym miejscu. Gdy ciasto podrośnie, posmarować rozmąconym jajkiem i wstawić do dobrze nagrzanego piekarnika. Piec około 1 godziny. Upieczony zrumieniony kulebiak wyłożyć na półmisek, podzielić na porcje i w ciszy, w gronie rodziny lub przyjaciół, pod szklaneczkę czego dobrego kontemplować jego staropolski smak.














Oj, dobre!

To była normalna wersja przepisu. Poniżej wersja dla poczochranych. 

Runda pierwsza: Ciasto usieczone, ale knuje
W czerwonym narożniku trener Drożdż naradza się przez kilka minut ze swoim pomocnikiem Cukrem, bo ubiegłoroczny triumfator tutrnieju, Mąka Pszenny czegoś się sypie. Przesiewają informacje, wnikają w psychikę swojego podopiecznego i konstatują, że bez fizjoterapeuty, Masła Ześmietany, nie obejdzie się. Mąka się opiera, ma inną strategię na pojedynek, na szczęście masażysta, pan Nóż Blacha-Kuchenny łagodnie, lecz stanowczo namawia Mąkę na masaż. O dziwo, masaż odnosi świetny skutek, ciało zawodnika nabiera sprężystości, mięśnie nie są już takie zbite, mistrz nie jest już rozlazły, a bardziej pozbierany i ogólnie wypasiony. Czyżby uwierzył w sukces?

Jeszcze tylko dodatkowy masaż Jajkiem. Intendent Śmietana wachluje błyszczące od wysiłku ciało Mąki, a trenerzy Drożdż i Cukier udzielają ostatnich wkazówek. Żeby tylko za bardzo nie zamieszali mu w głowie.

Runda druga: Kapusta garuje i się sposobi
Przenosimy się do narożnika niebieskiego, gdzie pręży czuprynę mistrz wagi lekkiej, ale wielki zadziora, postrach blokowisk oraz niemieckich bazarów i garów, Kapucha „Czort” Kiszony. Jego trener, zasłużony dla boksu partyzanckiego pan Grzyb, choć zasuszony, jednak wciąż niezły prawdziwek, spocony z wysiłku, z emocji aż się polał wodą z cebrzyka. Na szczęście nieco zmiękł i już tak nie trzeszczy, więc do pracy może przystąpić masażysta ekipy, Olej Rzepacki. Drugi trener, Cebula Chlip, dwoi się i troi, a nawet pięciorzy. Wszędzie go pełno, ciągle wykrzykuje założenia taktyczne. Ostry gość. Wyskakuje poza ring, nie przerywając jednak perory. Do gorącej dyskusji dołącza się, choć mokry, pierwszy trener i wszyscy razem burzliwie naradzają się. Niestety, nie słyszymy, o czym rozmawiają, bo przykryli się ręcznikiem. Coś mi tu śmierdzi. A nie, to Cebula się piekli. Ale ale, nie rozumiem, co się dzieje, do rozmowy przyłącza się pomocnik trenera Mąki, Cukier! Czyżby jakieś machloje? Zawsze mówiłem, że ten Cukier to jakiś szemrany typ.

Runda trzecia: Klincz, czyli szczepa
Rozpoczyna się walka. Zawodnicy mierzą się wzrokiem. Kiszony, jako że jest mocno rozgrzany, natychmiast próbuje ataku ze znienacka, jednak Mąka jakby tylko na to czekał. Rozpłaszcza się na ringu próbując się weń wtopić, czeka aż Kapucha z całym impetem przypuści atak i, niebaczny na okrzyki trenera Grzyba gdzieś spomiędzy włosów swojego przeciwnika, jednym ruchem zakłada mu piekielny chwyt. Proszę państwa, co za emocje, Kapucha dosłownie zniknął w objęciach Mąki, ale nie jest to uścisk przyjacielski, o nie! Coś tam popiskuje, syczy, zawodnikowi z niebieskiego narożnika chyba nawet coś pociekło, ale nie poddaje się, jeszcze próbuje wyjść z tego zwarcia, choć są to już chyba tylko próby pro forma. Massakra!














Temperatura spotkania cały czas rośnie, widownia podgrzewa nastroje zgrzytając sztućcami i wznosząc okrzyki „na-stół-go” mając oczywiście na myśli, że Mąka powinien rzucić Kapuchę na deski, co byłoby fantastycznym zakończeniem pojedynku. Ale popatrzmy, coś tam się dzieje, Mąka poczerwieniał z wysiłku, jego mięśnie stwardniały, czyżby Kiszony podjął próbę wyjścia z uścisku? To już jest jazda na najwyższych obrotach! O k...piiiiik, trochę się zapiekli.

Runda czwarta: Nokaut przez rozkosz (koniec marzeń o obojętności)
Chyba zbliżamy się do końca tych pasjonujących zmagań. Do akcji przystępuje zblazowana część publiczności. Oto przed nami wielbiciele kuchni molekularnej, którzy nigdy na raz tyle jedzenia nie widzieli. Myślą, że to jakiś ogromny magazyn wojskowy, bo przecież jedna porcja obiadowa potrafi zgubić się pod paznokciem. Za nimi miłośnicy jedzenia, na które się patrzy, a nie je, którzy dotąd sądzili, że ziemniaczki robi się ze styropianu. No i oczywiście zagorzali mięsożercy. To ci, którzy nie jedzą niczego, co kiedyś samo nie biegało. Przyznajmy, piękne są ich stroje w rozmiarach plandeki, to robi wrażenie! Ach, przepraszam, nie zauważyłem, liczna reprezentacja wymoczonych fascynatów anoreksji schowała się za wiaderkiem. Cóż to, przecierają oczy, że żywność to nie tylko trawa i szczaw! Chwileczkę... tak, wóz, słyszę cię wyraźnie... proszę państwa, otrzymałem informację, że szczaw nie, bo ma w sobie coś, czego nazwy nie umiem powtórzyć.

Nie-prawdo-po-dobnee, jak oni wszyscy się opierają, jak się wzdragają, tu i ówdzie widać próby ucieczki, ale peleton jest bezlitosny, w końcu dlaczego ktoś miałby mieć lepiej. Służby porządkowe siłą przymuszają opornych do otwarcia ust i wpychają im wspaniałe, kruche, delikatne ciasto z kapustą... Co ja widzę?! Proszę państwa, to jest coś niesamowitego! Oniemienie! Wszyscy są zdezorientowani, wygląda na to, że im smakuje! Jeden, drugi, a tam, proszę tylko spojrzeć, cała grupa zblazowanych testerów wyrywa ochronie widelce z dłoni i zaczyna domagać się więcej! Przedstawiciel mięsożerców w walce o spory kawałek miota anorektyczką, która w locie próbuje jeszcze chwycić kawałek ciasta. Drodzy słuchacze, to jest nookaaaut!  Tego jeszcze w kompleksie Piekarnik Arena nie było. W czwartej rundzie Kulebiak Kapuściak wygrywa przez zdruzgotanie kubków smakowych.

Po tych emocjach musimy ochłonąć. Najlepiej przy reklamie na nutę ludową. Zostańcie państwo z nami.

  Tyrdrydindrildriri! Reklaamaaa. Trindyndrylindry!
 
  Łoj dana, łoj dana, rzecz to niesłychana, 
  Maciaszczyk pracuje od nocy do rana. 
  Pracuje, pracuje, drożdży nie żałuje, 
  jak mu się zapieni, pięknie zdestyluje. 
  Hej hej! Hajda! 
  Wnet się gąsiorkami piwniczka napycha, 
  świat cały się cieszy, woła „Pycha, pycha”! 
  Hej, hej, hola!
  Koszelewska śliwowincja. Niech się łosie pochowają.
  
  Tyrdrydindrildriri! Reklaamaa to byłaa. Trindyndrylindry!

I ty możesz mieć taką reklamę. Zgłoś się do Studia Antonio&konsortes i złóż zamówienie. Koszt to tylko litr gazu do kucheneczki gazowej. Uwaga, promocja! W przypadku przedpłaty do chałupy, litra rozwala się zaodraz pod słoninkę.

wtorek, 23 marca 2010

Wieczorek poezji gadanej

Cisza! Ciiszaa! Jak gęby nie rozedrzesz, to i nie posłuchają. Siadać mnie tam, tera ja gadam. Witam ja was wszystkich, drogie wy moje sąsiedzi i was, panie wójcie... a dzie on zapodział się, a? Co za podśmiechujki tam z tyłu? Że co? Ot, kołowate, jak żonka dla niego zakazać mogła kiedy on tu służbowo miał być, wstążkę nożycami rezać, szampionem ruskim delektować się? A co Kazberuk Leokadia ma do tego? Aaa, widzisz, to takie buty!

 No dobra, ja wstążkę potnę. Jak by nie patrzeć, sołtys też szycha. Sam jesteś szyszunia, Kownacki. Wyszczekane to, a ledwo wąs puścił się. Jak ja już napomkłem uprzednio, witam ja was, drogie moje sąsiedzi, na dokulturalniającym spotkaniu poetycznym pod hasłem „Uniesiona poezja gadana w służbie rolnictwa”... Kultury wy tu przyszliście zażywać, a nie z gwinta pociągać! Czyprak, Radziulis, jak wy myślicie, że ja nie widzę, oo, to wy srogo mylicie się. A i gąsiorka poznaję, wszakże to ten sam, a o ło, szyjkę ubitą ma, co my jego razem na spółkę u Maciaszczyka zakupiliśmy ażeby delektować się, ale po wieczorku poetycznym, a nie w trakcie, wy szmajduny jedne, wy! Za moją krwawicę wy się tam teraz chichracie. Żeby nie publiczny obowiązek, inaczej ja bym was wyfasował.

Cieszę się ogromnie, że wy tak licznie do przybytku sztuki garniecie się, bo dzięki temu w województwie poważanie większe ja mam, że kulturalność rozkrzaczam. Wiem po prawdzie, że żeby nie zapowiedziałem ja, że jak kto marchew i kartochli zakontraktować na przyszły rok chce, obecnością swoją potwierdzić tu to musi, to wy byście teraz z czerwonymi nosami przy trzecim gąsiorku rozśpiewywali się. Zeszłej niedzieli, jak dobrowolność ja nieopatrznie dopuściłem na podwieczorku prozy siermiężnej, to tylko Filipiak Władysław i Kucia Stefan przyszli, a i to bez to tylko, że w karty grać nie mieli gdzie, bo w klubokawiarni kredyt zaufania wyczerpali. Dobrowolność nie dla was jeszcze, pomorki. A tak, ja na ordera zasługi wyrabiam, wy kontraktację uzyskacie być może, a wszystkie razem jak jeden mąż z babą odchamimy się ździebko.

Tak mi się tylko powiedziało, Samusikowa, że być może. Już kto jak kto, ale wy dostaniecie na pewno, bo wasz Jasiek dla mnie ładnie nowy dach zrobił, to ja wywdzięczyć się muszę. No ale co z tego, że ja jego do tego dachu szantażem przymusiłem, co? No powiedzcie, Samusikowa, co z tego? Zrobił? Zrobił. Szantaż pożyteczny bywa o ile w sprawie słusznej stosowany. A tak, tak. Moja sprawa słuszna była, bo żebym ja nie kazał dla niego ten dach robić, tylko do posterunkowego Guzika zawiadomienie złożył, to wasz Jasiek z ciurmy za swojego życia nie wyszedłby. Toż wszystkie wiedzą, że zadusił on buciorem wiciołuszka drabiniaczka, w obronie którego te okologi z kołtunem na łbie trzy niedzieli w przyczepach keńpingowych do sosen poprzypinane siedzieli i tylko na noc do hotelu Relax do Gliniewic albo do menikiurzystki jechali. A ten szast-prast, i wiciołuszek co? W trypiz... Znakiem mówiąc, na marmeladę rozduszony. Dobro narodowe, Samusikowa, dziedzictwo nasze i wasze!

Ale dajcie wy mi już spokój! Co wy, myślicie, że dla mnie przyjemnie siedzieć tu kiedy bibiokarka machorki kurzyć nie kazała? W książki dym wchodzi, moiściewy! Dawajcie, odbębnim prędziutko i na mecza do bufetowej Danuty pójdziem. Na początek, koszelewska ty, wyrafinowana inaczej publiczności, dziecki z pierwszej B klasy z paździerzownickiej szkoły podstawowej powiedzą własną twórczość ludową. Marysia, Witoldzik, a pójdźcie tu.

Na góze lóze, na dole konicyna,
nie chcemy sela, tylko wina.
Na góze poksywa, na dole ldest,
pan wójt z Gliniewic to bałwan jest.

Oj, jak dobrze złożyło się, że wójt zaniemógł i Kazberuk Leokadia nalewkami ziołowymi jego leczy w alkierzu. Toż ja by popłyynąął, że i Wisła tak nie płynie! No, biegnijcie dzieciaczki i powiedzcie pani uczycielce, że pogadankę ja dla niej zrobić muszę obświadamiającą. No, a tera, na zakończenie uroczystości... no gdzie lezą do drzwi, nie koniec jeszcze, no więc teraz kościelny nasz, Koszelewski Zygmunt, jako że w całej naszej wiosce najbieglejszy w dukaniu, przeczyta poemata Grzegorza Psubrata z tomiszcza „Obornik i zgliszcza”. Tytuł jego to Szwożere... Szlowieżo... Szwożeżeżewo... No kto to widział nazwanie takie durnowate nadawać! Bez tytułu ta poemata jest. I nie gadać mnie tu o cenach na skupie, bo nie pora po temu! No, Zygmuncie, przyjacielu mój, zapodawaj, ale nie wczuwaj się zanadto tylko rach-ciach — tak jak ty psalm na roratach śpiewasz, że ksiądz proboszcz, bywa, nie zauważy, że zacząłeś, a nawet już skończyłeś — bo jak ty zwlekać będziesz, to tamte dwa bejce w tylnim rzędzie wysączą śliwowincję do samego denka i przyjdzie mi spędzić wieczór przy herbacie. No, jedziesz, jedziesz.

Dotyk się wtulał w oczu nisze,
W żyłach się krew wzburzona wiła,
Zmierzchy czerwienią cięły ciszę.
I były świty. Młodość była.

Paliła żądza w noc szeptana,
Serce o zachwyt grało z głową,
Błyszczała myśl nieskołatana
I każde się żarzyło słowo.

Było jak wcześniej nic nie było,
Wciąż nowe słońca grzały skórę,
W nurt coraz nowy się wchodziło.
W olśnienia pierwsze, potem wtóre.

Nie było jeszcze nic stracone,
Horyzont malał, coraz bliższy.
A teraz... włosy przerzedzone
I człowiek bledszy, jakby niższy.

Żądze odeszły w inne strony,
Sieć zmarszczek jak sieć ulic gęsta,
W tym labiryncie żar stłamszony
Lecz tli się jeszcze, nie chce przestać.

Wszak czas nasz wciąż niedokonany,
Choć się przydawek ogon pręży.
Przedrostków naszych nie poddamy.
Tryb warunkowy nie zwycięży.

Jeszcze nie przyszedł czas, co rani
Bruzdami smutku trakt pamięci.
Przybędą w sukurs zawezwani
Szwoleżerowie w snach zaklęci.  1 

No i co zacichli tak, a? O masz, toż i ja nie pojąłem nic, ale to tak ma być! Na to poetyczność wymyślona została, żeb zrozumieć nie dała się. Żeby ona zrozumiała była, to by się nazywała instrukcja obsługi ciągnika, a nie poetyczność. Ot, niewyrobione wioskowe społeczeństwo. No dobra, możecie iść. Na następną niedzielę po sumie przyjdźcie znoweś kto dopłatę do opału na zimę chce dostać, będziem szanty śpiewać. Radziulis, zamknij dziób! Za tydzień, powiedziałem! A idźcie wy z moich oczów, wy kulturalna posucho, wy.

  1  Andrzej Gryczan, „Szwoleżerowie”

niedziela, 21 marca 2010

Pasta z pieczonych warzyw
















Dzisiaj będzie o pasztecie, a może bardziej paście z warzyw i sera. Nie pamiętam jeszcze żeby jakieś danie tak bardzo poprawiło mi humor. Aż się prawie roześmiałem w głos po skosztowaniu tej pychy, bo ma tak rozanielający słodki smak, tak się tam te marchewki i pietruszki mizdrzą, oczka mrużą, nóżki do słonka zalotnie wysuwają. A jak pachną! Roboty niewiele, efekt godny pierwszego dnia wiosny. Widzieliście? Gąsi przylecieli.

Jak wy, łasiczki zwinne, dobrze wiecie, żeby tam zaraz samemu wymyślać to ja nieskory. A o ło, wystarczy wyczekać jak Ania na ten przykład wyjdzie kurkom zadać albo i do gieesu po coś wyskoczy, zakraść się i przepisik przysposobić. Ania zakradła się wcześniej do Tatter, Tatter z kolei... I tak się tworzą najfajniejsze łańcuszki świata. Ciutkę ten przepis zmodyfikowałem, ale mimo to wyszło pysznie.

Składniki
0,5 kg marchwi,
0,5 kg pietruszki,
1 ząbek czosnku,
30 dkg serka mascarpone,
1 łyżka mąki ryżowej lub kukurydzianej,
pęczek kolendry,
3-4 łyżki sosu sojowego,
sok z cytryny,
curry, kmin rzymski, sól.

[Listonic]

Marchewkę i pietruszkę kroimy byle jak, skrapiamy oliwą i sokiem z cytryny, i wstawiamy do piekarnika żeby się ładnie przypiekły i zmiękły. Kiedy się pieką, rozmyślamy, dlaczego u nas nie sprzedaje się pasternaku, z którym w oryginale tę pastę wykonywac należy. Co by komu ten pasternak szkodził? Ot, leżałby sobie na straganie. Mówią, że podobny on w smaku do pietruszki, ale najchętniej sprawdziłbym to sam.

O, już się upiekły. Szybko. A jak pachną! Pieczone warzywa mają w sobie jakąś magię, jejbohu. No ale dobra. Kiedy troszkę przestygną, miksujemy je, choć niezbyt dokładnie. Małe kawałeczki, które pozostaną, będa ładnie wyglądały. Do zmaltretowanych jarzyn dodajemy posiekany ząbek czosnku, serek, przyprawy (ja akurat nie miałem kolendry, bo uważam, że żądanie 5 zł za trzy ździebełka to objaw poważnego uszkodzenia mózgu), zamiast niej dałem pietruchę i czosnek niedźwiedzi, który wyszperałem na zapleczu pewnego sklepu. Nie powiem, którego, bo zaczną zamykać drzwi od zaplecza i z buszowania wyjdą nici. Mąki ryżowej natomiast nie dałem, bo ten, tego, mam inne zalety, niż dobra pamięć. Doprawiamy sosem sojowym i sokiem z cytryny. Marchew i pietruszka po upieczeniu są szalenie słodkie — może aż nazbyt — więc obecność soku dobrze im robi i dramatyzuje ich zalotność. Sos sojowy w towarzystwie curry i kminu daje natomiast świeży powiew orientu, który bardzo lubią nasze przyzwyczajone do boczku i salcesonu podniebienia. Jeśli curry nie zanadto pikantna, dosypujemy chili albo pieprzu.

Przed nami najtrudniejsze zadanie. Z miski robota trzeba naszą pastę-pasztet przełożyć do jakiegoś bardziej reprezentancyjnego naczynia. I teraz tak: jeśli obliżecie łyżkę, którą przekładacie pastę, już po was. Ja oblizałem i od razu zjadłem połowę, pomrukując, mrużąc oczy i uśmiechając się błogo jak Konopacki Włodzimierz na widok Kuściuk Marioli. Gdybym tego nie zrobił, być może miałbym ją do dziś. A tak co, nulki!

To ja już dłużej nie zawracam dla was instrumentu, bo wiem, że świątek czy piątek, żywinie zadać mus i obrządek sam się nie zrobi. Gdyby jednak po zarzuceniu do parnika pokazało się, że zostało wam trochę marchewek i pietruszek, polecam zrobić taką orzeźwiającą, rozweselającą pastę warzywną.

piątek, 19 marca 2010

Knedlik! A je to!
















Uuch, jak on nasiąka! Jaka to klucha! Miękka, a sucha w środku. Mówią, że im cięższa, tym lepsza. Ale nawet jak ciężar swój ma, zawsze delikatna, jakby nie kluszczane gotowane ciasto, a najlżejszy, na bawełny mchu spowity chleb to był. I czy na świeżo mięciuchny, czy na oliwie, na maśle podsmażany — zawsześ wobec tej kluchy skuszony i nienasycony. Do zrobienia ponownie tej pyszności zainspirowała mnie Baśka Buruuberaśka, skarbnica wiedzy o kuchni czeskiej i nie tylko. Zajrzyjcie do niej koniecznie kto jeszcze tego nie zrobił, bo to jeden z lepszych i ładniejszych blogów.

No to chwilowo to by było na tyle zachwytów, bo trzeba tego knedlika zrobić. Wszyscy, którzy już kiedyś tę kluskę wykonywali wiedzą, że wbrew pozorom robota nie jest trudna ani marudna. Od rozpoczęcia pracy do podania obiadu mija co prawda trochę czasu, ale jest to czas kiedy ciasto rośnie albo się gotuje, a my możemy wtedy zająć się pieleniem marchewki albo zarzuceniem kartochli do parnika. Miska w dłoń! Aha, kopyrajty, czyli skąd podkradnięte. Przepis pochodzi z programu Roberta Makłowicza. Miał on jakiś tytuł, ale nie powiem, jaki, bo nie pamiętam.

Składniki
0,5 kg mąki (z krupczatki knedlik będzie cięższy, z wrocławskiej lżejszy, bardziej puchaty),
1 jajko,
1 dkg drożdży,
1 szklanka ciepłego mleka,
1 bułka,
1 łyżeczka soli.

[Listonic]

Jajko bełtamy z drożdżami, dolewamy ciepłe mleko, sól i wyrabiamy ciasto dosypując tyle mąki, żeby odchodziło od ręki. Bułkę kroimy w drobną kostkę i grzankujemy na maśle. Siłą woli powstrzymujemy się przed zjedzeniem od razu tych pięknie pachnących grzaneczek, tylko troskliwie wmasowujemy je w ciasto. Odnoszę wrażenie, że jeśli robi się to kiedy grzanki są jeszcze ciepłe, ciasto potem ładniej wyratsa. Posypujemy mąką i odstawiamy w misce przykrytej ściereczką na 20-30 minut do wyrośnięcia.

Jak już opielimy grządkę (czy odgartniemy śnieg z dróżki do furtki, zależy co kto tam sobie wymyśli na czas wyrastania knedlika), dzielimy ciasto na dwie części, każdą formujemy w ładny bochenek i wrzucamy do garnka z gotującą się wodą. Trzeba pamiętać żeby wody było dużo, a garnek miał znacznie większą średnicę niż knedlik, bo klucha zwiększy nam objętość dwu- albo i trzykrotnie.

Gotujemy 15-20 minut, co jakiś czas obracając żeby ugotował się równomiernie z każdej strony. Wyjmujemy z wody i gotowe. Z wierzchu mamy krochmalowo-kluszczaną, śliską i klejącą się lekko powierzchnię, a w środku suchą masę przypominającą biały chleb. Kiedy spożywamy knedlika na świeżo, koniecznie potrzebujemy mieć dużo sosu. Robimy więc gulasz szegedyński (a o, na przykład taki, jaki niedawno zrobiła Majka, tylko może bez ziemniaków) albo sos grzybowy, albo szpinak z fetą i śmietaną. Co tam chcemy, byle sosu było dużo, bo sos w połączeniu z miękkim knedlikiem daje niepowtarzalne wrażenia.

Po wystygnięciu knedlik nie stoi na straconej pozycji, a wręcz przeciwnie. Jest doskonały podsmażony na masełku albo oliwie, chrupiący — taka grzanka z chleba bez skórki, ale delikatniejsza. Dalej może służyć do spożywania z sosem albo gulaszem, ale polecam używać go jako grzanki na śniadanie. Po przewróceniu na patelni na drugą stronę, na już podgrzanej i zrumienionej układamy plasterki żółtego sera albo odrobinę wędliny, a potem spożywamy, koniecznie z jakimś pysznym warzywkiem albo kapustą kiszoną. Po knedlikowym śniadaniu, które jest zaskakująco sycące mimo że delikatne i lekkie w smaku, zasuwamy jak małe samochodziki i żadna podorywka nam niestraszna.














Ostatnio spróbowałem też zrobić knedlika na słodko. Przed dodaniem grzanek oderwałem kawałek ciasta, do którego dodałem brązowego cukru, cynamonu, wanilii. O, fajne cynamonowo-waniliowe ciasto. Odsmażone na maśle, podane na ciepło polane syropem klonowym, mniam. Ciekawe, co by było, gdyby zamiast bułki dać do środka pokrojone w kostkę jabłko...

PeeS. „A je to” to tytuł mojego ulubionego serialu animowanego o Pacie i Macie, dwóch wyczesanych, choć pogiętych ponad miarę nieudacznikach, którzy jak chcą zrobić ciasteczka, od razu wiadomo, że wyjdą im płytki chodnikowe. W Polsce serial ten nosi tytuł „Sąsiedzi”. „A je to”, to po naszemu „I to tyle”, „I to wszystko”. Czyli że właściwie do wpisu o knedliku nie pasuje ani trochę, bo knedlik to może być „aż tyle” albo „ohoho”. Ale dodałem ten wykrzyknik do tytułu, bo to jedyne słowa po czesku, które znam. Może jeszcze poszukam innych ;D

Słonina pas part tu

Słonina doszła. Ołwer.



















Tylko kiepsko prezentuje się. Blado jakoś, i umyka...



















Co z nią?! A nu jej. Zjem pęcak i popiję śnieżynówką.

wtorek, 16 marca 2010

Fillologia

















O cieście fillo dzisiaj będzie. Pomysłowe ono jest że hej, jak — nie przymierzając — sieczkarnia, co ją Garłuszko Witold pobudował zeszłej wiosny, tylko że ona jedynie wybujale wyglądała, ale pracować czegoś nie pracowała. Kto by pomyślał, takie niewinne cieniuśkie płatki. Ot, posmarować każdy płatek oliwą, połączyć, zawinąć i włala. Farsz można dać jaki kto chce: mięso, mięso z oliwkami, mięso z oliwkami i pomidorami, mięso z olliwkami, pomidorami i serem, mięso... wrrróććć! No więc można dać misz-masz mięsny, albo szpinakowy (o, szpinakowy dobry jest!), albo jaki sobie kto zażyczy. Takie demokratyczne ciasto to jest, a nawet anarchistyczne, bo dajta co chceta. Co by nie dać, wychodzi coś delikatnego, pysznego, co najmniej jak wyśmienity placek Rybaczko Wandy, bufetowej w naszej klubokawiarni, znacie może. A nie, bufetowa nie z ciasta fillo, tylko z francuskiego robi swój placek, i nie mięso w środku, tylko śliwki. Ale poza tym podobnie.

W cieście fillo największą trudność sprawia zdobycie go. Znalazłem w jednych tylko delikutasach. Nie mogę napisać, w których, bo jak do nich poszedłem ażeby u mnie na blogu reklamowali się, to obaj właściciele za głowę złapali się i Piotr przez Pawła krzyczeć zaczął, że może to i lepiej żebym ja nie pisał, bo to czort jeden wie, co ja tam naczmonię, a oni nie chcą przeze mnie zębami i oczami przed klientelą błyskać. Nie to nie. No ale dobra. Jak już tę największą trudność pokonamy, to już jesteśmy w domu. To znaczy będziemy jak nam ostatni pekaes nie ucieknie i ktoś przed nocką do chałupy podrzuci.

To żeby po porządku było, to ja dla was teraz, mgiełki lipcowe, opowiem, jaką to ucztę fillową zafundowałem sobie z okazji tego, że jeszcze przed wiosennym pól nawożeniem za dobrą cenę zakontraktowałem marchew i ochrę na jesień. To będzie tak:

Pierożki kurczakowo-oliwkowe

















Kiedyś jadłem takie pierożki w jednej fajnej knajpie w naszej stolicy, czyli tam, gdzie letnicy mieszkają, jak to u nas we wiosce mówi się. Zapłaciłem ja wtedy za te pierożki tyle, że od Maciaszczyka mógłbym tydzień nie wychodzić. Ale dobre były: grillowany kurczak, oliwki, pomidory, wszystko otulone roztopionym serem topionym. Że to był ser topiony wiem, bo zapytałem. Jak być może widzicie, moja wersja nie za bardzo wygląda na pierożki, bardziej na krokieciki albo gołąbki. Cóż, Pan Bóg dla jednego dał zdolności manualistyczne, dla drugiego garba, i tak to życie się toczy na tej planecie trzeciej od słonka. Trzeciej, prawda? Bo kiedyś jak Szuwaśko na święty Jan popił suto, to z osim naliczył zanim do Ziemi z wyliczanką doszedł.

Do tych niby że pierożków — pozwólcie, że powyobrażam sobie jeszcze, że wyszły mi śliczne trójkąciki — używałem kawałków wielkości 1/6 arkusza. 4 warstwy są okiej. Każdy płat smarujemy oliwą, nakładamy farsz, zawijamy, po wierzchu jeszcze suto oliwą i wkładamy do pieca na 15—20 minut aż się zrumieni.
















Składniki farszu są tak proste, że i nie ma co dokładnie pisać (zresztą, każdy może zrobić dowolną własną mieszankę): kurczak pocięty w małą kostkę, zgrillowany solidnie z kminem rzymskim i chili, do tego wypestkowane i odskórkowane, pokrojone w małą kostkę pomidory, papryka, posiekane grubo oliwki. Na to po kawałku sera topionego. Ja dałem taki normalny, zimny, ale nie do końca zmieszał się on z resztą składników farszu. Myślę, że lepiej by go było najpierw nadtopić w rondelku, może z dodatkiem jakiegoś zepsutego sera.

Do maczania zrobiłem sos na wzór tych chińskich czerwonych sosów w butelkach. Paprykę słodką i chili, czosnek, imbir, odrobinę cynamonu gotowałem przez dłuższą chwilę w wodzie, tak z pół godziny. Zmiksowałem, zaprawiłem mąką ziemniaczaną, solą, dużą ilością cukru i soku z cytryny, i wyszedł niezły słodko-kwaśny paprykowy sosek do maczania.

Nie-wiem-jak-to-się-nazywa ze szpinakiem

















Mogę się założyć, że taka zapiekanka ma swoją nazwę. Ale cóż, prosty chłop jestem z prawie zdaną maturą i chamskim podniebieniem, nie wiedzieć prawo mam. Kuchnia grecka, więc pewnikiem jakieś jajcarskie nazwanie to-to ma. No więc tym razem bierzemy większe płaty, z całego arkusza. Osiem warstw najmniej, lepiej dziesięć. Ja dałem cztery i to było za mało. Każdy płat, jak poprzednio, posmarowany oliwą. Na jedną połowę nakładamy warstwę szpinaczanej pasty (ot, na przykład takiej), przekładamy fetą i gorgonzolą, przykrywamy wolną częścią płata, robimy zakładkę żeby farsz nie poszedł na spacer, smarujemy po wierzchu oliwą i do pieca. Też proste, co nie? A jakie pyszne! Dla mnie co prawda samego młodego szpinaku dasz i będę szczęśliwy, ale trzeba tu jasno powiedzieć, że szpinak, feta i ciasto fillo lubią się bardzo. I oliwki do kompanii z nimi też.

Fajne jest to, że masy szpinakowej nie musimy starać się wysuszać. Nawet mocno wilgotna nie przechodzi przez warstwy ciasta, a za to po zrobieniu mamy chrupiące płatki na zewnątrz i wilgotny środek. Mlasku.

Deserowe ciasteczka krówkowo-jabłkowe

















O, to dopiero paśnik, jak mawiają podlotki! Słodkie w cholerę, ale aromatyczne, ale wyborne! Może lepiej by było zrobić coś w rodzaju gęstego budyniu karmelowego (może z dodatkiem serka typu mascarpone, hm?), ale kiedy wpadłem na pomysł, piekarnik był już gorący, więc wyjąłem puszkę z masą krówkową, którą trzymałem na ciemne chandrowo-deprechowe dni, posypałem brązowym cukrem pokrojone w kostkę jabłka, które zaraz potem potraktowałem bardzo rozgrzaną patelnią. Dodałem cymamonu, soli (słodycze kochają sól!) i zrumieniłem. Kiedy cukier zaczął się przypalać, dodałem ciupkę masła, które rozprowadziło ładnie karmel po owocach. I teraz na kawałkach fillo układałem te jabłka, dodawałem masy krówkowej (mmmm!) i zawijałem jak pierożki kurczakowe. Uważajcie, nie ma się tego dość, a kalorie wyciekają na podłogę. Lepiej zrobić mniej, bo i tak zje się wszystko.

O, i tak to zaprzyjaźniłem się z ciastem fillo. Znaczy się że osobiście, bo wcześniej jadałem tylko jak ktoś inny zrobił. Teraz będę fillował, czy gdzieś go nie rzucili, i się będę dalej zaprzyjaźniał, czego i wam, wy moje fillutki, z serca życzę. Jak wy byście znali jakieś jedzenie z fillem, dawajcie znać. Chfillowo zaś się oddalam się.

A jeszcze w formie PeeSa: daję tu linka do strony Majki, która zrobiła takie oto cudeńko z ciasta fillo.

czwartek, 11 marca 2010

Rdestówka


















Wywołany do tablicy przez urocze blogerki, dokonałem stanięcia na uszach ażeby zdobyć przepis na nalewkę na rdeście, co o niej onegdaj nieopatrznie napomkłem ja tu. Skaranie boskie z tymi dziewczętami. Twarde są. Zbywanie ani krygowanie się na nic się zdało. Ohoo, to nie Ludwiczak Jadwiga. Nie popuściły ani o piędź. Wiłem się, kluczyłem, a one nic tylko rdestówka i rdestówka. Ugłem się, bo przecież przewierciłyby na wylot. Aha, wiśta wio, łatwo powiedzieć! Receptura na taką rdestówkę w oknie gieesu nie wisi wszak.

Najsamwpierw poszedłem byłem do Bazyluka Kazimierza, bo ostatecznie to jego wypusk rdestowy był, a on do mnie, że a idź ty w kibieni, jaka receptura, jaka rdestówka, oczadział ty ze wszystkim, czy może trochu jeszcze nie do końca puknięty. Obśmiał się jak mysz z nietoperza i mówi, że nieźle nabąblowany musiałem ja być skoro dla mnie zdawało się, że na rdeście nalewkę piłem. Pić to owszem, piliśmy tęgo, ale wytrawną waniliową ryżówkę. No bo kto by, sapał majtając orczykiem, bo z targu wrócił właśnie i ogierka wyprzągał, kto by rdestu do dobrej samogonki dodawał, to chyba pomylony jakiś tylko. Nasłuchałem się, nie powiem. Dobrze, że choć uraczył tą ryżówką. Nu, może to i to samo, czym my wtenczas delektowaliśmy się...

Maciaszczyk, do którego poszedłem zaraz potem ażeby maluśki gąsioreczek na myślenie zanabyć i któremu przedstawiłem kłopocik, zdjął czapkę, podrapał się po łysinie i, przymrużywszy dociekliwie oczy, swoim zwyczajem powolutku produkując słowa wycedził, że on dla mnie może zwiększyć zniżkę, co ja ją na śliwowincję u niego posiadam jak dla mnie za drogo, ale żebym więcej nie pił barbeluchy na karbidzie od Grzegorczyka Józefa, bo na mozgi rzuca się ona.

No a Pałąkowa to i patrzeć na mnie nie chciała po tym, jak my z Radziulisem Czesławem podczas ostatnich rozgrywek w durnia i we wojnę przywiązaliśmy dla niej bronę do nogi, ona tego nie zauważyła i wróciwszy do chałupy narobiła tą broną bałaganu. Zduna wzywać musiała, że o szklarzu nie wspomnę. Przebłagałem ja ją później nowymi workami jutowymi na kartofli i karczochy, ale o rdestówce to my wtenczas nie pogadaliśmy.

Ostatnią deską ratunkową stał się tatulo, który, jak wy może wiecie, światowy jest człowiek i z niejednej gospody chyłkiem wymykać się musiał. Myślę, kultywatory po całym Sowieckim Sojuzie rozprowadzał, a radziecki człowiek to pewnikiem ze wszystkiego toczył jakie dobro oprocentowane należycie. Widzi mi się jednakowoż, że rodziciele moi nie pojęli, o co dla mnie rozchodziło się, bo mamula zaraz rękę do czoła dla mnie przyłożyła, rumianku z melisą parzyć chciała i kazała wodzić oczami za palcem.

Tfu, psia jucha, przepisa nie zdobyłem, a Baśka, Monika i Oczko zapalczywe są i nie popuszczą, mowy nie ma. Wiecie, jak to z kobitami. Lepiej już komornika pod swój dach przyjąć, niż z babą na udry iść. Ot, popadł ja w kałabaniu a czort karty rozdaje. Zostałem zdany na siebie i własny pomyślunek. No ale z drugiej mańki, podumać niby że możno, podumałem; wspomaganie u mnie jest, a i koncept pojawić się potrafi ze znienacka... No bo na ten przykład, kto zeszłego lata do budyniu z malinami dodał przyprawy do ogórców, rozmarynu, kaparów, otrębów i surowego śledzia? Jeść nikt tego nie chciał, ale nowatorsko było, że cie nie mogie. Modestyamary miękną normalnie.

Podrapałem się po głowie i po klacie, i poczłapałem do kościelnego Koszelewskiego. Żywiny dużo on trzyma i ma we workach różnego ziela nasuszonego moc. Najpierw mówi, rdest kiszony tylko ma, ale na co dla mnie kiszony kiedy ja nalewkę robić zamiaruję. Pogmerał w stodole i znalazł kilka worków nienapoczętych. Opróżniliśmy zatem gąsiorek, co ja go na wymianę przyniosłem, ale tylko jeden, bo Koszelewski na mszę na szóstą szedł, to rozwojażyć się nie mógł ażeby księdzu proboszczowi barbeluchą w nos nie chuchać. O, nasz ksiądz proboszcz silnie wyczulony na aromaty spożywcze i jak co od kogo poczuje, dawaj pogadankę obświadamiającą rozpoczynać, a gadane ma jak mało kto.

No to co było robić, poszedłem do domu, na chwilkę tylko wstępując po drodze do Szuwaśki, bo coś dla mnie w gardle utkło, jakiś kłaczek czy cuś, i przepłukać chciałem żeb zakażenie nie wdało się. Następnego dnia z samego rana jak tylko doszedłem do chałupy, rozpocząłem eksperymenta. Próbowałem i tak, i tak, ale najwpierw musiałem sprawdzić, czy samogonka w każdym jednym gąsiorku smakuje tak samo. Olaboga, co tam dla mnie powychodziło! W jednej miednicy ta rdestówka pyrkała i pryskała na fitalowo, ta z wiadra znoweś wysunęła macki i zapytała, którędy na Galapagos. Trochę bieganiny miałem, bo walało się to dziadostwo po całej chałupie, a suszony rdest chrzęścił pod gumiakami.

Nieudane wersje wylałem do głębokiego dołu z dala od studni i przywaliłem kamieniami żeby psy nie dorwały się i nie świeciły potem oczami jak te badyliszki. A tę, która najwięcej udała się, zapodaję ja tu i z wrodzonej przekorności życzę smacznego.

Składniki
miska suszonego rdestu,
gąsiorek barbeluchy,
wanilia i trzy laski... a nie, trzy laski wanilii,
7 łyżek wody różanej,
50 dkg boczku wędzonego,
chleb albo kartochli.

Do gąsiorka dodajemy 5 łyżek wody różanej i wanilię, zmniejszy to ogólny caping. Odstawiamy na dni kilka. Rdest namaczamy we wodzie z dodatkiem 2 łyżek wody różanej. Wody tylko tyle, żeby rdest namókł i się rozbył. Odstawiamy na godzinę. Boczek kroimy w plajstry, chleb albo kartochli jakkolek.

I teraz tak: o ile ktoś koniecznie musi, garstkę tego rdestu wrzuci niech do gąsiorka, ale nie za dużo, bo hadki okrutnie i trawą daje. Resztę namokniętych badyli wwalamy do parnika i zadajemy świnkom, a zawartość gąsiorka sączymy przegryzając skwarkami boczkowymi i kartochlami albo chlebem, i wydłubując zielsko spomiędzy zębów, jak kto ma.

A na przyszłość pizgnijcie mię w łeb jak ja durnoty z sufitu o wymysłach bimbrowniczych pisać znoweś zacznę, pomorek.

środa, 10 marca 2010

Śtyrdziesty pierwszy

Ojojoj, jak ciężkoo! Cie nie mogie, ojojojojoj! Jaka męczarnia dwadzieście i śtyry godzin w dobę, dni pięć w tygodniu, bo łykend rzecz święta. Aajajajaj! Giehenna i ta, no, orka na ugorze. Zmiłowania, dobrzy ludzie, ojojoj! Toż gdzie rozum żeb w trzecim tysiącleciu najnowszej ery takie termina na człowieka nastawali! Gdzie nie ruszysz się, mordęga i utytłanie. Aż przyczepki do traktorka nima kiedy załadować, takie drylowanie. Ooo, nieletko na tym padole łez, ciemięskości i patroszenia prosiaków. Umęczenie takie, że i w Sudanie takiego nie ma raczej. No, jakieś może i jest, ale to nasze tutaj, to hoho!

Nu, Dzień Meńczyzny dziś, śtyrdziestuch męczenników znaczy się. A ja śtyrdziesty i pierwszy, jejbohu. No to co, Dzień Chłopa Bez Karoryfela uważamy za nastały. Się u Maciaszczyka obkupiłem na taką okoliczność. A dzie mnie z pyralgoniami i paprotkami lezą! Pić ja tego nie piję! O, kalisony nowiuśkie w grochi, jak miło! Przymierzę zaraz. Siadajcie, siadajcie. Dla kogo miejsca na zydelku nie stało, na parapetach albo gdziekolek przycupa niech, aby nie na piecu, bo kluszczanicę warzyłem. Żeby z fajerką na dupie wypaloną nie trzeba było paradować. Pałąkowo, no ale nie pod stołem, niebogo, toż pokopią was niechcąco! A, radło zapodziało się. No dobrze już, kto polano nie ma? Nie do was to było, sołtysie, babom wprzódy. Zresztą, i tak własne macie; widzę, że cholewki gumofilców wypchane solidnie. Słoniny nastrugajcie i salcesonu nakrójcie lepiej, tamój jest. O, i Radziulis Czesław przykulgał się. Patrzajcie, jaki wymizerowany cierpiętniczo.

Oj, jak tak z gąsiorków ubywać będzie, to cierpiętników jutro nie zabraknie, widzi się dla mnie. Powiem coś dla was. Żeby jutro to święto było, to ono prawdziwsze by byłoby, ot co. Albo lepiej dwudniowe żeby było. Dzień pierwszy: degradacja. Dzień drugi: reanimacja. Nie, trzy dni. Dzień trzeci: rekonwascelencja i reaktywacja. Smacznego.

poniedziałek, 8 marca 2010

Dzień Kobiet, Dzień Kobiet, niechaj każden jeden się dowie...























Szczególnym zwolennikiem świąt typu Dzień Ślusarza i Spawacza Łukowego albo Dzień Kobiet może nie jestem (poza, oczywiście, Dniem Rolnika i Dniem Hodowcy Oziminy), ale co tam, każda okazja jest dobra żeby skoczyć do piwniczki po gąsiorek. Jedna taka gazeta odwołała Dzień Kobiet. Zrobili Dzień Faceta z Karoryfelem, a dla Dnia Kobiet powiedzieli, że nie przysługuje. My się wszakże tym nie przejmujemy, tylko składamy życzenia dla wszystkich kobietek: dużych, małych, młodych, mądrych i tak dalej. Rośnijcie duże i okrąglutkie. Oj, bo w papę wyrwę! Znaczy się chciałem powiedzieć, że wszystkiego najlepszego, sto lat, zdrowie wszystkich pań, aby nam się, za spotkanie, na zdrowie, i jeszcze jeden i jeszcze raz, no, rozchodniaczka, strzemiennego, to jeszcze hołoblowego, o mój ty rozmarynie.

niedziela, 7 marca 2010

Kurczak w maślance

















Kilka razy widziałem w telewizorze jak pan albo pani maczali mięso w maślance, zachwalając, jakie wychodzi soczyste, mięciuchne i wogle. Przymierzałem się do tego, przymierzałem, ale było to przymierzanie typu pies do jeża albo Szuwaśko Grzegorz do comiesięcznej kąpieli. W końcu jednak zerknąłem w lustereczko, rzekłem do siebie „Basta, chaliera” i poleciałem do sąsiadki mojej, Pałąk Haliny ażeby wymienić trochę suszonej koniczyny na tę maślankę. 

Pozostało znaleźć przepis, co już nie było trudne, gdyż blogi kulinarne są liczne i dobrze zaopatrzone. Sporo osób robiło według przepisu niejakiej Nigelli, a że ta zacna niewiasta zaskakuje często efektownymi pomysłami, więc i ja postanowiłem popróbować. Ideę w sensie pomysł podkradłem z wyszukiwarki Durszlakowej od Rogatka, Leszczynki i Ewy (zostawiam sobie na zaś fajne udka w jogurcie od Chochelek Dwóch), choć nie mógłbym ich uznać winnymi ewentualnej porażki, ponieważ trochę zmieniłem proporcje dodatków i czosnek sypał się z wszech stron. Na szczęście udało mi się nie zepsuć tej świetnej receptury i z przyjemnością mogę przedstawić: kurak, co pieczony bez przykrycia wręcz przejawia chęć do życia — tak soczysty i skruszały, choć po wierzchu zbrązowiały. Uuuch, powiało częstochową, łojeju. Do dzieła.

Składniki
kurczak dowolnej wielkości, ale najlepiej mniejszy, niż 5-kilowy, bo żylasty będzie,
pół litra. Maślanki, a co się dla was tak oczy zaswieciły!,
pół szklanki oliwy,
1 główka czosnku,
sok z cytryny,
2 łyżki syropu klonowego, 
2 łyżki sosu sojowego,
3 łyżeczki kminu rzymskiego,
2 łyżeczki garam masala,
rozmaryn, tymianek, oregano albo co kto lubi lub ma,
sól, pieprz albo inna czili.
[Listonic]

W misce mieszamy wszystkie składniki marynaty. Czosnku nie należy się bać, po upieczeniu nie dominuje. Cytryny ile kto lubi. Zioła — wedle uznania, ale tych egzotyczności: kminu i garam masala spokojnie można wrzucić więcej. Mówią, że zamiast syropu można dać miód. Oliwy natomiast można wlać mniej. Ja dałem pół szklanki, bo Radziulis Czesław wrócił właśnie z Cypru z XVIII Plenum Europejskich Hodowców Rzepaku i Producentów Gumowych Uszczelek Fi7, i przywiózł dla mnie całą beczkę, i jakoś tak się lujnęło. Swoją drogą, konsystencja wyszła niekiepska, gęstawa, aksamitna.

Zrobiłem, jak mi te miłe blogerki za Nigellą radziły: włożyłem kuraka do worka do pieczenia, zalałem marynatą, spuściłem powietrze i mocno zawiązałem otwór sznurkiem. Teraz mogłem już masować, podrzucać, bełtać, szeleścić, memłać, więdlić, pociskać, masować, uklepywać i nic a nic się nie wylewało, za to mięso cały czas było w marynacie. O, gdybym w jakiej misce chciał przykryć ptaka (kurczaka, żeby mi tam podśmiechujek nie było) marynatą, to nie wiem, czy bym koniczyny na wymianę za maślankę nastarczył. Z pięć litry by zeszło, znaczy się jakby gąsiorek od Maciaszczyka przytargać.

Drób poleguje w lodówce przez noc, po czym wyjmujemy go z zalewy, układamy na blasze na papierze do pieczenia, wkładamy do piekarnika i pieczemy, w międzyczasie obracając żeby z drugiej strony też się przyrumienił. Podajemy z czym lubimy. U mnie była to zielenina ze szpinaku, radicchio, cebuli i oliwek w winegrecie, posypana płatkami parmezanu.

Najfajniejsza jest pierś. To znaczy tak w ogóle też, ale tą razą wyjątkowo rozchodzi się dla mnie o pierś kurczaczą. Jeszcze takiej soczystej nie jadłem. Zazwyczaj, kiedy ktoś proponuje mi pierś z pieczonego kurczaka, natychmiast tracę apetyt i udaję, że przez trzy godziny szukam czegoś pod stołem, by w dogodnej chwili wymknąć się po albańsku drzwiami dla służby. A tu, proszę proszę. Kiedy się ją kroi, sok wycieka. W dotyku delikatna, w smaku aromatyczna, ale tak zwiewnie. Radziulis Czesław może potwierdzić, bo jadł i ciamkał z zadowoleniem. Szkoda, że po wystygnięciu ten sok się wchłonął.

Miła jest okoliczność, że przy tej ilości czosnku, przez miesiąc maślanka nie zacznie wznosić niepodległościowych okrzyków, więc po wyjęciu z niej ptaka, można włożyć inne mięso i ten, tego, wykorzystać ją powtórnie. Ja miałem nogi z baranka. Wyszły równie olśniewająco, co ich odpowiedniczki drobiowe, o czym opowiem wam jak tylko przymocuję krapetnik szlejbachu do redlonga w siewniku. Nu, bywajcie.

piątek, 5 marca 2010

Miała baba dżem




















Zaskoczył mnie Czerpak Dżon, pociotek mój, o którym onegdaj przepowiadałem ja dla was. Przysłał on do mnie z Hameryki ekspresem paczkę, a w paczce babę. Wywdzięczyć się on chciał, że ja czasem do jego chałupy zaglądam, czy nie wali się. Dodatkowo radość chciał pokazać, bo w robocie awansował z kierowcy taczki na zastępcę ślusarza co toczy zaślepki do bambulatorów (tych bez kapsztyfikatora) i półśrubki z gwintem obustronnym w takiej fabryce, w której robią wielkie kontenery do szmuglowania Meksykaninów przez granicę. Dobra ta baba, pierwszorzędna. A pomysłowa jaka, i w transporcie nieuszkodzona. Dzisiaj będzie o niej właśnie, bo przepisa drogą emaliową zdobyłem. Oto relacja Dżona.

Składniki
ciasto: 
225ml (1 szklanka) mleka, 
1 jajko, 
500g (4,5 szklanki) mąki, 
1/2 łyżeczki soli, 
75g (6 łyżek) cukru, 
50g (4 łyżki) masła, 
1 łyżeczka suszonych drożdży.

nadzienie:
25g (2 łyżki) masła, 
1 łyżeczka cynamonu, 
200g (pół słoika) dżemu truskawkowego.

lukier:
 
50g (1/4 szklanki) cukru pudru, 
60 ml (4 łyżki) wody, 
sok z połowy cytryny.

[Listonic]

Drożdże rozrobić z niedużą ilościa ciepłej wody lub mleka i łyżeczką cukru. Zostawić, aż zaczną rosnąć.

Letnie mleko, cukier, jajko, sól, masło wymieszać. Przesiać mąkę, dodać drożdże, dokładnie wymiesić. Zostawić do wyrośnięcia. (Uwaga! Mąki może być za mało, musiałem dodać sporo więcej, żeby ciasto nie było zbyt luźne).

Gdy ciasto podrośnie, należy uformować kwadratowy placek (około 30x30cm). Rozpuszczone i następnie ostudzone masło rozsmarować na placku. Posypać cynamonem i posmarować dżemem. Zawinąć jak roladę. (Żeby ułatwić sobie sprawę, placek można położyć na folii. Folia nie przylgnie do blatu tak jak ciasto i unosząc ją będzie łatwiej zawinąć roladę.) Następnie pokroić na 12 części i układać w prostokątnej blasze wysmarowanej masłem lub olejem. W przypadku braku kwadratowej blachy można przeklepać okrągłą albo użyć tortownicy i blaszek innych kształtów. Tak przygotowaną formę zostawić na około pół godziny w ciepłym miejscu - ciasto musi zwiększyć dwukrotnie swoją objętość. Piec 15-20 min. w piekarniku nagrzanym do 200 stopni. Gdy buła jest już rumiana, wyjąć z pieca.

W międzyczasie przygotowujemy lukier. Wodę mieszamy z cukrem i sokiem z cytryny. Gotujemy około 3-5 minut na wolnym ogniu, następnie na 1-2 minut zwiększamy płomień maksymalnie. Następnie zanim lukier zgęstnieje powlekamy nim bułę - najlepiej użyć do tego celu pędzelka.

Baba ta jest najlepsza lekko ciepła i zapijana mlekiem.

To na koniec jeszcze raz ja, bo to być nie może żebym ostatniego słowa nie miał. Szykuję się do kandydatowania na wójta w Gliniewicach, to i muszę nauczyć się przegadywać wszystkich jak nasz sołtys. Każdy głupi wie, mówi on do mnie — Szuwaśko znaczy się — że nieważne, czy mądrze gadasz, czy swoim zwyczajem głupkowato. Bylebyś bałbotał jak najwięcej i jako ostatni się odezwał, a czy powiesz „naturalną koleją rzeczy, ewidentnie konkludując w tym aspekcie sprawy, problem wydaje się być bezprecendensowny”, czy „nu, i znoweś flaszka pęknęła”, to mało ważne jest. Tak on mnie uświadamiał. Co przytoczywszy, oddalam się z ostatnim słowem. Ha!

czwartek, 4 marca 2010

Jak w 10 minut stracić pół kilo i zrobić komuś dobrze

 
Dzisiaj wykonam agitkę. Wbrew tytułowi, nie będzie to opis diety cud, dzięki której do południa stracimy brzuchola, co się za nami ciąga po ziemi. Właściwie to w ogóle nie będzie to opis żadnej diety (o masz, i czytelnictwo poszło na łeb oraz na szyję!). Krwawo będzie, ale o kaszance także nie będzie mowy, ani o filmie klasy U, w którym trup ściele się pokotem nawet jak nikt nie szczela.
Będzie krwawo, bo będę dziś gadał o utaczaniu krwi szast prast.
 

Spokojna mandolina: żadnych pijawek, żadnego średniowiecznolecznictwa — tylko i wyłącznie altrujastyczne, bezinteresownościowe oddawanie krwi dla tych, którzy akuratnie gorzej brykają. Bo nigdy nie wiesz, jak skończy się dzień, jak mawiał wieszcz, wchodząc do oberży z napisem „okowita do woli za 2 talary”. Czyli że i do ciebie, Matysku, przyjść może Kryśka. Cy cuś.

No to lecimy z tą agitką. Oddawanie krwi jest lekkie, łatwe i nie nieprzyjemne. Boli tyle, co wkłucie igły, czyli nic; trwa z 10 minut (oddaje się ok. pół kilograma, więc wydało się, skąd te liczby w tytule), a przy okazji zrobią morfologię (jak się poprosi, to i chonesteror i cukier, choć po prawdzie, to cukier wolę ze sklepu, niż z bambumblatorium), dadzą kawy, soku, słodką bułkę, a mili i uprzejmi wszyscy! a nowiuśkie kachelki wszędzie! komputryzacja, telewizory, muzyczka, normalnie jak w Leśnej Górze albo i u samego Hausa. Przy wyjściu torba z czekoladą (ten, tego, i zwolnienie z roboty na ten dzień...) i możesz już dumnie obnosić się z plajstrem na zgięciu łokciowym. Ha, są tacy, co trzy dni chodzą z takim plajstrem, tak się chcą przed całą wioską pokazać. Bywa, że i słoma się popod ten plajster dostanie, kawałek boćwiny albo wykałaczka z oliwką od martini, bo trzy dni to szmat czasu, a roboty na gumnie — moc.

Po wszystkim człowiek dumny z siebie jak indor po udanych zalotach, że się na coś przydał i nie pobiera tlenu nadaremno; duma go rozpiera i ma zapewniony euforyczny nastrój do końca dnia (no, chyba że w chałupie pokaże się, że w gąsiorku śliwowincji na trzy palcy a Maciaszczyka nie ma w obejściu, bo pojechał do miasta po drożdże). Dlatego seans wampirowy jest dobry na czas chandrowy. Krewka luj i praszczajcie, smutki, gdyż oto nadchodzi wielki i nieugięty Bolo, co się igłom nie kłania.

Tycając Maciaszczyka, tycłem ważny minus ujemny tego całego donatorstwa. Wystawcie sobie, trzy dni pić uprzednio nie można. Całe trzy dni, o matuchno! I to nie na spółę, że jak my się w trzech zaweźmiem z Radziulisem Czesławem i Pałąkiem Kazimierzem i bez jeden dzień nie popijemy hardo, to wyjdą dni trzy; ściepa i jeden do stacji krwiodawczej udaje się z misją specjalną typu „Rambo w bunkrze pełnym japońskich skrytobójców”. Nic z tego. Trzy dni każdy jeden, dodatkowo nic a nic leczniczych kropli przyjmować nie można. Żeby pacjent na stole nie intonował potem „O, mój jedyny ty rozmarynie, a nie rozwijałbyś się może ździebko?” i nie domagał się ogóreczka w trakcie resekcji jelita grubszego, rozumiecie. Twarde i ciężkie termina stawiane są na drodze ku uszczęśliwianiu ludzkości, czort.

Piszę ja to wszystko, moje ździebełka łachotliwe, bo wczoraj byłem u tych kłujów i się nakłułem, i najszła mnie refleksyjna zaduma kiedy policzyłem szybciutko na paluszkach moich smukłych jak u pianisty, że dałem se już wytoczyć więcej krwi, niż mam w sobie. Nieźle, co? Więcej mojej krwawicy zaiwania gdzieś po świecie w żylnych arteriach, niż we mnie. Czary z mleka. Znaczy się z człowieka.

Tych, którzy dotąd nie posnęli, ani — wątek utraciwszy w meandrach przygłupastycznych wywodów — nie klkli na link do streszczeń seriali, chcę namówić na wycieczkę z upustem do wampirowa. Zachodu niewiele, a można dać komuś trochę więcej czasu ażeby doznał jeszcze smaku świeżego chleba z oliwą albo muśnięcia zwiewnego kochaną dłonią. Pomyślcie o tym.

Na koniec — żeby nie było, że ani to kulinarne, ani koszelewskie chcę powiedzieć, że wkrótce tematem Tatowych biesiad będzie kaszanka krwista jak piekło i zbocza Monte Cassino. Do uwidzenia państwa. Niech wam buraki skiełkują. A jutro przyprowadzę tu ze sobą fajną babę.

wtorek, 2 marca 2010

Słonina























Było ekskluzywnie blinowo, to teraz schodzimy na padół ażeby powiedzieć, że słonina już nie taka, jak kiedyś. Prosiaki pędzone na sztucznej paszy, czy jaka cholera. Nie zdanżają obrosnąć tłuszczem zanim pójdą pod nóż. U rzeźnika, nawet na hali mięsnej połcie na palec grube. Co to było?! Dlatego jak się uda znaleźć dobry, gruby, z dziesięćcentymetrowy kawałek, jest to okazja żeby napisać o tym na blogu. A taki właśnie do opisania dostałem od Pałąk Haliny, bo świniobicie przedświąteczne uskuteczniła.

Taka słonina to jest dobra rzecz. Bieluśka, aksamitna. Mówią, że choresteror uszami wycieka jak się jej podje. A niech se gadają. Człowiek dziewięciuch żyć nie ma jak kot, więc trzeba nadogadzać sobie póki sztuczna szczęka nie wylata. Obtacza się ją (ale słoninę, sztuczna szczęka niechaj odmaka w szklance) w dużej ilości soli, tłuczonego pieprzu, czili, tymianku, rozmarynu albo innego zioła, które się nam uwidzi, obkłada się plasterkami czosnku i zostawia na trzy dni w lodówce. Potem na tydzień do zamrażalki. Jak przyjdzie kto na rzeczy znający się (a do chałupy wpuszczamy tylko konesrów wszak), wyjmujemy ją i nożem strugamy cieniutkie, skręcające się płatki, które kładziemy na chleb, najlepiej razowy własnej roboty, i szamiemy pod szklaneczkę czystej zmrożonej tak, że w zęby zachodzi. Można posypać pieprzem, dać ogórca i jest normalny czad. Ooo mój ty rozmarynieee, ty rozwijaj dla mnie się natentychmiast...

poniedziałek, 1 marca 2010

Tatowe biesiady: Bliny
















 
Bliny kojarzą się często z ekskluzywnym jedzeniem. Kawior, łosoś, elegancka restauracja w centrum Moskwy, zmrożona wódka, te rzeczy. Z drugiej strony, gdyby nie te kawiory, można by powiedzieć: ot, placki. Może i tak, ale jakie! Pięknie szarobrązowe od mąki gryczanej, w przekroju chlebowe, no i świetnie pasujące do tych wielkopańskich kawiorów. Można je zresztą podawać z różnymi dodatkami. Odsmażane na masełku także są świetne, więc można zrobić więcej. Podarujcie sobie odrobinę luksusu.

— Przyjdź ty, synek, w sobotę, blinów narobim — zagaił w tygodniu tatko. — Przy okazji drewek narąbiesz, bo zima długa i skończyli się. Zajdź ty tylko do Maciaszczyka ażeby pragnienie nam nie doskwierało, gdyż jak ty sam może już życiowo nauczyłeś się, okrutnie niekorzystnie jest dla organizmu w stanie odwodnionym przebywać.

Tatko kazali, nie poradzisz. Zajrzałem po drodze do naszego przełamywacza monopolizacji państwowej, w gieesie kupiłem łososia, śmietanę i niemiecki kawior (najlepszy jest prawdziwny, ruski, ale te pajace z sejmowego cyrku granice zamkli z nieodpowiedniej strony i teraz dobrego kawioru nie uświadczysz: albo sztuczny, albo hamerykański o rozmiarze i smaku ziarenek piasku). Te bliny robi się dość czasochłonnie, ale za to są to takie bliny, które dostaniecie jak w Jewropiejskoj Gastinicy powiecie „Bliny, pażałsta”. Tatulo wie, co mówi, bo w świecie bywały. Gotowiście? To posłuchajcie.