Zagapiając się w dal, znakiem mówiąc na przystanek pekaesu i oborę Kapucia Anatola, kontestowaliśmy dobre tanie wino marki „Szalony Iwan” na schodkach gieesu. Słonko świeciło, śnieg się skrzył, szutrówką przebiegł w podskokach stary Pałąk ze sztucznym tulipanem w zębach i w obcisłym różowym kombinezonie, który nałożył na strój roboczy, dzięki czemu wyglądał jak bałwan Plejboja. Radziulis Czesław zamyślił się, pacnął się w czoło i zarzucił koncepta, że kiedy Pałąki mogą, to może i dla nas zdałoby się walentynki obejść. Ja tam takie cuda obchodzę szerokim łukiem, ale co tam, napić się dla zdrowotności zawsze można. Ale mój sąsiad miał większego plana, a nie żeby tylko barbeluchy skosztować. Naoglądał się on amerykańskich filmów i zamarzyło się dla niego abyśmy podczas obchodów prowadzili biznesowe gadki sącząc łyskacza i ćmiąc cygara.
— A jaka z tobą gadka biznesowa, czort? — zdziwił się Ancioszko Stanisław. — Toż ty nawet jak buraki kontraktujesz to wychodzi, że dopłacić musisz.
— Ot, gada jak mokre się pali — odpowiedział Czesław. — A kto latoś najwięc na owsie zarobił, a? Czy nie ja, a co?
- Hihi - zaśmiał się Ancioszko. - Boś się pierwszy do wagonu na bocznicy popod Gliniewicami dobrał i siedym razy traktorkiem żeś obrócił zanim się kolejarze ockli, że szaber odchodzi.
— Nie licytuj się mnie tu, bo zara wydać się może, kto bufetowej Danucie podprowadził skrzynkę ostryg przed Tygodniem Owoców Morza i Pasztetowej. I nie wadźmy się, tylko radźmy. Spotkanie towarzyskie nikomu wszak nie poszkodzi, nieważne, czy to Dzień Melepety, czy walentynki.
— Walę z dyńki? Walę z dyńki? — zakrzyknął sołtys Szuwaśko, wyłaniając się całą swoją obłością zza winkla. On głuchowaty z deczka i zawsze jak się mówi „walentynki” to on słyszy nazwę swojej ulubionej dyscypliny sportowej, w której ma poważne sukcesy podczas zabaw w remizie. My to nawet myśleliśmy aby naszego sołtysa wystawić w Gminnych Zawodach Główkowania, tylko okazało się, że tam o rozwiązywanie krzyżówek chodziło i on nie wygrał.
Ale ja nie o tym. Od słowa do słowa umyślilim, że Wieczór Angielskiego Gientlemana dla nas należy się jak dla konia obrok, bo raz, że ja nową fufajkę kupiłem; drugie raz, że Szuwaśko jak raz onuce przeprał; a trzecie, że Radziulis dokonał comiesięcznej kąpieli w balii. Ancioszko Stanisław zaś świeżo dwie niedziele temu nazad z wesela pociotka wrócił, więc jeszcze mu brylantyna z włosów nie zeszła. To było czwarte raz, więc zatem my byliśmy jak te kinematograficzne mafiozy: śliczne i przylizane, jedynie letko niedogolone. Nu, trochę też oczy jakby więcej przekrwione u nas były i oddech nie upajał świeżością, ale uznaliśmy to za detale do zaniedbania, podobnie jak ugnojone gumofilce zamiast lakierków.
Przy okazji postanowiliśmy popełnić dobry uczynek i wymalować dla Baciuka chałupę na burdelaste, iście walentynkowe barwy przy pomocy ruskiej olejnej farby. Sztynksiło jak szuwaśkowe onuce przed przepierką, ale my bardzo chcieliśmy okazać dla tej gadziny swoją życzliwość, więc w tym smrodzie pracowaliśmy ławkowcami bez słowa skargi. Przy okazji podebraliśmy mu z piwniczki kawałek wołowiny z tej mućki, co dla niego na liszaj padła. O tym, jak polędwicę Wellingtona naszykowaliśmy, ja tutaj dla was, ma się rozumieć, przepowiem, ale to jutro, jutro.
Następnie za cygara wzięliśmy się. Za Gliniewicami, jak się jedzie na Krzywosiółki, jeden chłop tytoń hoduje. My do niego smyk, liści nakupiliśmy i daliśmy dla Ludwiczak Jadwini i Kościuszko Wacławy aby na udach zwinęły. Mówią, że cygara najlepsze kiedy skręcane na spoconych udach sikorek. Teraz zima, zimno, to my dla nich kazaliśmy śnieg przerzucać z jednej strony płotu na drugą i dopiero jak one się zziachały, mogły rozpocząć zwijanie.
Z łyskaczem było gorzej. Po prawdzie letniki nazostawiały u mnie trochę, ale nikt tego tycać nie chce, gdyż silnie rozduszonymi pluskwiakami i drożdżami wania, jakby niedopędzone. Zresztą, było tego ze trzy litry może, nie więcej. Poszliśmy do Maciaszczyka i on radę znalazł. Jak dla niego czasem jakaś produkcja nie wyjdzie, to on to zlewa do cysterny i potem wywozi do lasu dla dzików. No i miał taką raz przepędzoną samogonkę, która samo rychtyk jak ta letnikowa myszata śmierdziała, tylko więcej mulista była. Wzięli myśmy gąsiorek i z zadowoleniem ruszyliśmy w stronę sołtysowej chałupy aby się w luksusie mordować. Doszedłszy, cygara odpaliliśmy i zapodaliśmy trunek, co to się nim angielska artystokrancja rozkoszuje. Musieliśmy potem dla kościelnego Koszelewskiego wytłumaczyć, żeby zbyt pochopnie straży ogniowej nie wzywał kiedy tylko smużkę dymu zobaczy, ponieważ my założyliśmy klub cygarowego konesra i takie rzeczy mogą się zdarzać. Całe szczęście, że strażaki powiedziały, że nie honor takie badziewie siorbać, bo wiadomo, strażak mało nie może. Żeby one więcej obyte były i wiedziały, że takie cuś się na salunach pija, po dolewkę my byśmy musieli biegać, a jak się drzwi odmyka to dym ucika.
Kiedy Pałąkowa przyskikała zobaczyć, do kogo „iii-ooo iii-ooo” przyjechało i skosztowała tego, co my mieliśmy w gąsiorku, pokiwała tylko smutno głową i powiedziała, że my nic a nic gotówką obracać nie umiemy kiedy w pół miesiąca całą zapomogę przeputaliśmy i takie niedorobione cukrówy musimy pić. Nijak przetłumaczyć sobie nie dała, że to światowo jest i że my nową wartość zaprowadzamy, a nawet ciemnogrodowe Koszelewo na szerokie wody towarzyskiego obycia wywodzimy. Pluła, prychała i poleciała zaraz morelówki z wanilią na miodzie zanabyć dla zresetowania smaku. Eech, powiadam, nie jest łatwo protagonistem hajlajfowej awangardy być. Cokolwiek to znaczy.