No i znowu wyszło mi coś, co kwalifikuje się do cyklu „Smaczna kupa”. Nie żebym specjalnie tak zrobił, tak jakoś samo wyszło, czyli czytaj kiepskie umiejętności. A co mi tam, u nasz we wiosce ja jako jedyny wiem, co to flambimbryzacja. A może to już jesień, nie ma takich fajnych świeżych warzyw, robi się zimno, to i człowiek zaczyna robić przytulaste jedzenie. Miałem ochotę na fasolę, a fasola kojarzy mi się z kuchnią meksykańską. Wziąłem małą czerwoną i zacząłem kombinować.
Z książkami kucharskimi mam taki problem, że jak je przeglądam, to się zachwycam, że i to, i to fajowe, trzeba będzie kiedyś zrobić. Ale jak przyjdzie co do czego, nie potrafię znaleźć niczego ciekawego w temacie, który mnie pili. Często także na miłych blogach nie znajduję niczego na temat, który akuratnie mnie interesuje. Tym razem się nie dałem i się zadumałem. Aż mnie łeb rozbolał, bo dumałem chyba ze trzy minuty.
W takim jednym hipermarkiecie kupiłem szponder, czyli po naszemu wołowe żeberka z przyległościami. Nawet świeże były, i tłuszczyk miały biały. Duszone wołowe żeberka z fasolą, podumałem mimo bólu czachy. M-hm. Posłuchacie?
Składniki:
1 kg wołowych żeberek,0,5 kg czerwonej fasoli,
0,5 kg małych czerwonych cebulek,
0,7 l soku pomidorowego,
100 ml brandy,
100 ml octu słodowego,
4 łyżeczki kminu rzymskiego,
1 łyżeczka cynamonu,
pęczek pietruszki albo kolendry,
1 główka czosnku,
sól, chili.
Fasolę moczymy na noc, po czym gotujemy w tej samej wodzie. Jedni mówią żeby w tej samej, drudzy żeby zmienić, mnie od tego wszystkiego już głowa boli.
Kiedy fasola półmiękka, wyłączamy gazowanie, a wywar od gotowania wlewamy do garnka, w którym się będzie dusiło. Dolewamy sok pomidorowy i podgrzewamy.
Na mocno rozgrzanej patelni z oliwą podsmażamy żeberka. Znowu: niektórzy mówią, że to zbędna czynność. Może i tak, może i tak. Ale jaka przyjemna! Przyrumienione solidnie mięso wkładamy do garka z sosem pomidorowym i wywarem od fasoli, stawiamy na maluśkim gaziku. Takim, powiedzmy, na dwa kelyszeczki. Na patelnię zaś wrzucamy obłupione cebulki, ale w całości, będą potem uroczyście słodziuchne. Pozwalamy się im przypiec w smaku po żeberkach, na koniec wrzucamy całe ząbki czosnku. Kiedy czosnek zacznie się brązowić, wlewamy 50 ml brandy i walimy ognicho. Uuch, jak to pachnie!
Cebule w całości podpatrzyłem u któregoś kuchennego magika w telewizorze. Myślałem, że lepiej robi pokrojona, bo się zespala z resztą, a tu wcale bo nie. Jemy sobie tę ostrą, słodką kwaskawość, ale trafiamy na cebulkę. I to jest dopiero emanacja słodyczy!
W temacie brandy to ja jestem laicki więcej, bo jakoś nie każda mi smakuje. Ale mam swojego typa, w dodatku nie za drogiego. Węgierski Budafok, delikatny jak na brandy, ale o zdecydowanym smaku i wyraźnym aromacie tokaju. Niezła rzecz, a w gieesie stoi po 19 zł za pół litra.
Obrandowioną cebulę dodajemy do mięsa, dolewamy resztę brandy, i rozpoczynamy 2-3-godzinny proces powolnego duszenia. Jeszcze tylko kmin rzymski, którego obawiać się nie należy. Dajmy go dużo, po gotowaniu nie będzie już taki wyrazisty. Tylko skupcie się, powiedziałem kmin. Nie kminek, jak chcą tłumacze programów kulinarnych. Gościu mówi "kjumin", a lektor beztrosko czyta "kminek". No ludzie, toż gdzież! Ja tam z angielskiego umię tylko "gutmorgen" a także "dijo elenikos kafedes parakalo", ale i tak wiem, że kminek u nich chodzi inaczej. Pomylić kminek z kminem rzymskim, czyli kuminem, to jest coś jakby pomylić rzepkę w kolanie z rzepą, co ją dziadek ciągł. Albo kultywator z kultywowaniem.
Kiedy mięso dochodzi, a cebulki robią się uroczo mięciuchne, możemy rozpocząć wykańczanie. Solimy, sypiemy cynamon, chili albo posiekaną świeżą papryczkę (ja dałem suszoną i plastry marynowanej jalapeno), dodajemy ocet. Ocet wymyśliłem dlatego, że danie było słodkie od cebuli i fasoli, ale jakieś takie bez jaja. Cytryna dodałaby chyba nastroju, na którym mi nie zależało, więc ocet. Mógłby być balsamiczny, ale ja wybrałem słodowy. Ocet słodowy jest robiony ze słodu jęczmiennego, ma posmak łyskaczowy i znakomicie pasuje do aromatu brandy. Co więcej, uzupełnia się z kminem rzymskim i cynamonem tak, że ojejuniu, tworząc ślinotokową kombinację. Papryczki czili, fasola, cebuleczki, sok pomidorowy dopełniają radości i osiągamy luz na zawiasach.
Napisałem, że octu 100 ml. Ocet słodowy jest bardziej jak balsamiczny, nie ma ostrości octu winnego czy - Panie Boże broń - spirytusowego. Ja nie lubię kwaśnego smaku, po prostu dolewałem po trochu i kosztowałem, i wyszło mi coś koło 100 ml kiedy słodycz zrównała się z kwaskiem i pikantnością.
Po dodaniu octu dodajemy też półtwardą fasolę i dalej gotujemy aż wszystko zmięknie, przemiesza się i przejdzie sobą nawzajem, a także odparuje tworząc głęboko czerwoną guzkowatą od fasoli strukturę. Ja chyba odparowałem za bardzo. Jestem przekonany, że ktoś bardziej zdolny albo posiadający wiedzę zrobiłby z tego coś, co wygląda ładnie, ale powiem wam, że nawet sołtys Szuwaśko jadł i chrumkał, choć słoniny w tym nie było.
Na koniec zrobiłem błąd, sypiąc, co widać na focie, tymianek. To nie ta bajka. Lepiej było wwalić pęczek pietruchy albo kolendry. Ale i tak, biorąc pod uwagę, że był to obiad z palca, wyszło nieźle. Taka kupa czerwonych różności, która smakuje fantastycznie i trudno się od niej oderwać. A jeszcze mi jej zostało, aha! I widziałem jedną kostkę, która wyglądała jakby szpik w sobie miała, aha!
Podjedzcie dobrze, moje pustułeczki, i pamiętajcie: las płonie szybko, ale szybciej bierze w łapę wójt.
fajny pomysł :) wykorzystam
OdpowiedzUsuńPowiem Ci Antoni, że aż mi tutaj pachnie ta twoja ekhem... Smaczna Kupa :).
OdpowiedzUsuńAntoni
OdpowiedzUsuńJa myślałam, ze umiem gotować i umiem gadać o jedzeniu, ale jak czytam, co piszesz, to robię się miękka w kolanach i jeszcze cieńsza w miejscu, gdzie jestem najcieńsza :)
A taką wołowine to sobie zrobię :) Ufam, ze kuminu z kminkiem nie pomylę, brandy moze zakupię w przypływie szaleństwa, ale octu słodowego to nie widziałam nigdzie. A posiadam różne, bo kombinowanie różnych dressingów na bazie octu mnie kręci...Mam aromatyzowane własną ręką octy: różany, malinowy i pigwowy, mam ocet na bazie wina musującego, ocet sherry, cydr, jabłkowe, winne, ryżowe,balsamico...
Gdzie zakupić?
O, no, ja też tak mam. Dlatego jak przeglądam książki to zaznaczam (nie wszystko mi pasuje), jak znajduję coś ciekawego w internecie to zaraz sobie wysyłam na maila i tak jakoś zbieram moją to-do-list, która jest dłuższa niż prawdopodobnie zostało mi dni życia, żeby móc to wszystko upiec i ugotować :P
OdpowiedzUsuńFajny pomysł na te żeberka, nawet jeśli nie jest to mój ulubiony skrawek mięsa :)
Co Tam książki kucharskie, jak Ty Antoni coś wymyślisz, to aż ślinka cieknie...
OdpowiedzUsuńJa też już mam ochotę na "przytulaste" dania. Może nie ściągnę kropka w kropkę, ale jakąś wołowinkę z fasolką na pewno zrobię !
A co do wójta, to może zamiast dać w łapę, to go kiedyś nakarm?
Ta cebula brzmi niezwykle kusząco. Może by tak jeszcze jakieś wariacje z cebulek? niekoniecznie z żeberkiem ;)
OdpowiedzUsuńTo ja dla Elżuni życzę smacznego!
OdpowiedzUsuńKucharze, no fakt, aromaticzne to silnie było, jejbohu! ;) Ta kupa :)
Agik, spokojnie, ja tylko udaję ;D Nie mogę powiedzieć, gdzie kupiłem ten ocet, ponieważ nie chcieli oni u mnie na blogu wykupić reklamy mikstury do smażenia kury. Mogę tylko powiedzieć, że nazwa tego sklepu zaczyna się na "Li", a kończy na "dl". ;)
Arven, tego też próbowałem, ale się gubiłem w tych zaznaczankach :)
Grażynko, karmić ja jego nie zamiaruję, żeby sobie nie pomyślał, że ja jego lubię, bandziuka nienachapanego jednego ;)
Cebule, Magento, to ogólnie takie wariatki są. Najwpierw zmuszają do płaczu największych twardzieli, a jak się je podusi, to się robią słodziutkie. Ot, fokuśniki ;)
Nooo i zrobiła, upichciłam, uwarzyłam... jak zwał tak zwał, ale jedno jest pewne... smacznie było, przepysznie... a co do sosu... nie odparowywać go Antoni za wiele ... musi go zostać tak by fasolka i mięsko swobodnie w nim się przetaczały, bo ten sos to jest pychotka, to normalnie kwintesencja smaku :D, a na niedzielę już mam upatrzony jeden z Twoich przepisów :D A na dowód, że upichciłam, to fotką się pochwalę :)
OdpowiedzUsuńhttp://sphotos.ak.fbcdn.net/hphotos-ak-ash2/hs136.ash2/40138_1489343032676_1206973221_31120381_63538_n.jpg
Pozdrawiam
Bożena S :)
Jak patrzę na Twoje zdjęcie, to wiem, że rzeczywiście nie trzeba było tak bardzo odparowywać. I byłoby smaczniejsze, i i nie taka kupa ;) Przepięknie Ci to wyszło! A fota na Fejsbuku - cudo!
OdpowiedzUsuń