poniedziałek, 31 maja 2010

Tarta z porami i botwinką

















... a właściwie tarta z porami, botwinką, serem pleśniowym i boczkiem, żeby było dokładniej. Trochę składników jest, ale — choć wolę prosto i bez siedmiuset elementów, po przygotowaniu których dzięki moim zdolnościom kuchnia wygląda jakby szalał w niej tabun rozjuszonej młodzieży w strojach sportowych — tutaj wszystkie składniki ładnie się uzupełniają. Tak, jak jest w tytule, wynalazłem w newsletterze z ugotuj.to (nie podaję linka, bo go nie było, a w serwisie — nie uwierzycie — nie mają takiego dania, albo mają kiepską wyszukiwajkę; no to linka czort ogonem nakrył). 

Właściwie miało być bez boczku, tylko z niebieskim serem, który świetnie ożywia delikatny smak pora i natki buraka, ale kiedy kończyłem przygotowywać tę tartę przed wstawieniem do pieca, do kuchni wściubił nos Szuwaśko i zapytał, czy to aby nie zapiekanka z boczku ze stopioną słoniną. Ponieważ zza paska u roboczych spodni wystawały mu dwie nie za cienkie szyjki od butelek, skwapliwie przytaknąłem i czym prędzej przykryłem dowód zdrady plastrami boczku. Opłaciło się, nowa nalewka Maciaszczyka na kwiatach bzu smakuje wybornie, a sołtys zjadł podwójną porcję tarty i nawet nie za bardzo stękał. Wyszło na to, że i Szuwaśko syty, i buteleczki puste, czego i dla was życzę. To znaczy nie tego, żeby puste, tylko żeby najwpierw pełne, a puste dopiero potem.

Składniki:
1 opakowanie ciasta francuskiego,
3 pory,
pęczek botwinki,
4 jajka,
300 ml śmietany,
3 łyżki masła,
10 dkg niebieskiego sera pleśniowego,
gałka muszkatołowa, tymianek, sól, pieprz.

[Listonic]

Ciasto rozwałkowujemy na jaką kto lubi grubość. Wykładamy nim formę tartową, zawijamy brzegi odcinając jego nadmiar i wstawiamy do lodówki.

Teraz farsz. Białe części porów kroimy i dusimy na maśle z solą i tymiankiem na niedużym ogniu pod przykryciem aż będą całkiem miękkie, z 15 minut. Wtedy dorzucamy posiekane buraczane liście i dusimy jeszcze z minutę albo dwie (nie dopuszczamy do puszczenia czerwonego soku). Rola gazu w kucheneczce gazowej emailowanej na tym się kończy, niestety, choć jeszcze by się pogazowało, co nie?

W misce bełtamy jajka, dodajemy śmietanę (w oryginalnym przepisie była 36%, ja dałem 18%, a spokojnie mogłaby być dwunastka; daleko mi do drobiazgowego liczenia każdej kalorii, ale nie trzeba przesadzać w żadną mańkę), gałkę muszkatołową, odrobinę soli (ser i boczek są słone), pieprz, i wkładamy do tego podduszone warzywa. Masę tę wlewamy do formy wyłożonej ciastem, wkruszamy ser, obkładamy cienkimi plastrami boczku (można go pominąć bez szkody, choć fajnie robi, taki nieuczesany, droczący się z  zamyślonym porowo-buraczanym towarzystwem) i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 220 stopni. Pieczemy 15 minut. Zmniejszamy temperaturę do 170 stopni. Ponownie zostawiamy na kwadrans. Wyłączamy piekarnik. Czekamy 10 minut i wydajemy.














sobota, 29 maja 2010

Wiosna, wiosna! Ach, to ty!

















Bocian ją przepędził,
zgasła z pierwszą burzą;
poszła zima w czorty.
Wiosna pachnie różą.

Słonko świeci mocniej
i tak bardziej z góry
- można wypić flaszkę
na łonie natury.

Kurki wciąż ganiają
w kółko bez przyczyny.
Zdjęły już barchany
niektóre dziewczyny.

Motyl wnet się skradnie
zza łanu kaczeńcy
i nawet ciut ładniej
śmierdzi gnój krowięcy.

Wszystkim czytelnikom tego bloga przekornie życzę smacznego obiadu.

środa, 26 maja 2010

Naleśniki z paluszkami krabowymi

















Znalazłem w zamrażalniku paluszki krabowe. Pewnie gdyby nie temperatura, obmyślałyby właśnie sposób ucieczki na wolność. Tak po prawdzie to lubię mieć we wzanadrzu paluszki, bo ponieważ je lubię. Maczane w oliwie z cytryną i chili są superowe na kolację. Wczoraj natomiast otworzyłem przepastne czeluśnie lodówki z zamiarem zrobienia naleśników. O, nawet miałem mleko i jajka.

Czasem dobrze mieć w lodówce czy zamrażalniku jedzenie, które można nieoczekiwanie dla samego siebie wykorzystać, a jak jeszcze z dobrym skutkiem, to hoho! Ot, takie paluszki, czy — niechże raz jeszcze zajrzę — a o ło, pierś kurzęca, żabie udka, gaźnik od skuterka... O masz, a ja jego szukałem w stodole.

Składniki:
1 opakowanie paluszków krabowych,
3 rzodkiewki,
0,5 ogórka,
0,5 opakowania kiełków,
3 łyżki majonezu,
1 łyżka keczupu,
1 łyżka sosu sojowego,
2 łyżki natki pietruszki,
0,5 pęczka szczypiorku,
sól, chili.


Ciasto naleśnikowe:
125 ml mleka,
2 jajka,
125 ml wody gazowanej,
200 g mąki,
sól.

Mleko, jajka, wodę i sól wymieszać, stopniowo dodawać mąkę aż do uzyskania konsystencji... no, ciasta naleśnikowego. Odstawić na pół godziny aby bąbelki z wody poganiały mąkę, dzięki czemu placki będą sprężyste i nabąblowane. Znaczy się nie że nietrzeźwe, tylko napełnione bąbelkami powietrza czy też dwutlenku węgla. Nietrzeźwość to dla nas może się zdarzyć, bo przez te pół godziny trzeba coś robić, co nie? No, chyba że marchew opielić.

Ogórki i rzodkiewkę kroimy w słupki albo jak komu wygodniej, szczypiorek siekamy, ale tak żeby nie postradać paluchów bo żniwa za pasem.

Do majonezu dodajemy keczup lub sos pomidorowy, sos sojowy, posiekaną drobno pietruszkę, chili i sól (jeśli potrzebna, ale teraz wszędzie walą tej soli jak durnowate, więc ja tam zachowuję ostrożność). Paluszki kroimy w kostkę. Razem z sosem (ale w oddzielnych miseczkach, ma się rozumieć) wkładamy do lekko nagrzanego piekarnika żeby nie były zimne. Większość składników jest zimna, a nie wymyśliłem lepszego sposobu żeby nie podawać dania w stanie lekko letnim. Z kolei nie chciałem podgrzewać całości, bo jednak szczypiorek i ogórek po przypieczeniu w piekarniku lub na patelni gotowe skapcanieć. Puścić sok, stracić ostrość i takie tam, wiecie. Ale myślę, że już wy mi, omnibusiaki prymusowate, zaraz podpowiecie, co z takim fantem można począć.

Co? A, dobra myśl. Fakt, jak człowiek popije nieco, mało wrażliwy na niedogrzanie jedzenia robi się i wtenczas podgrzewanie niekonieczne. Radziulis Czesław dla mnie tu bez ramię podpowiada, że naleśników też można nie podgrzewać, ale to, zdaje się, za daleko idące uproszczenie procedury, bo wszelako naleśnik w stanie płynnym chrzęści mąką w zębach i daje surowym jajem.

No dobra, nawracam się do tematu. Smażymy naleśniki, maestrią podrzucania i przerzucania na drugą stronę wprawiając w obsłupienie całą wioskę i bufetową Danutę i odklejając te placki, które przykleją się do sufitu, podłogi albo wypadną przez okno na kompost, o ile macie pryzmę zaraz pod oknem od kuchni, co taki sołtys Szuwaśko na ten przykład praktykuje, bo mówi, że na co dla mnie ganiać za chlewik ze skórą od słoniny albo łupiną cybuli, kiedy mogę siup bez okno (byle otwarte, żeby się kompost w chałupie nie zrobił), i już. Nu, widać że nie każdy sołtysować może, bo do tego tęgi łeb potrzebny.

Ale co ja tam gadałem? A, że naleśniki. Jak już usmażone i pozbierane po obejściu te, które robiły za latające talerze albo zapadły na szafę w domenę pająka Józefa, wkładamy je do piekarnika aby nie stygły, wyjmujemy po jednym, smarujemy sosem majonezowym i układamy po trochu wszystkich przygotowanych składników. Można polać ociupinką soku z cytryny i oliwy. Zawijamy. Abo i nie, szkoda czasu.

Dobre przełożenie stopnia skomplikowania do smaku. Że smakowite, chciałem powiedzieć. No to tego, idę zajrzeć do kurek, bo czegoś zdezorientowane po gumnie latają. Z Bogiem.

piątek, 21 maja 2010

Szprotowe ciasteczka oraz... a, już nic























Znoweś będzie o rybie, bo się jakoś tak rozwojażyłem przy dorszu z poprzedniego wpisu i chodzą za mną ryby i chodzą. Nawet pomyślałem, że może czegoś mi brakuje, jakiejś witaminy, czy cuś. Może G12. To by znaczyło, że nie do końca prawdą jest, że śliwowincja posiada cały arsenał witamin, mikro- i makroelementów, jak utrzymuje nasz sołtys, Szuwaśko Grzegorz, który spożywa wyłącznie śliwowincję, słoninę i wodę ze studni, i jakoś żyje. A, i jeszcze dobre tanie wina z gieesu, ale tylko jak podkradnie, bo — jak mówi — skradnięte nie utucza. To może w tych winach ta witamina jest...

Jak było powiedziane ostatnim razem kiedy ja tu do was pisałem (i potem w komentarzach), przykładanie kurczaka do czoła jest domeną ludzi przeczochranych psychicznie... a nie, to gdzie indziej było. Dalej nie wiem, o co dla tego dochtora się rozchodziło. Ale zaraz, na blogu... a, szło to tak, że w prostocie siła, i że ryba wie to najlepiej. Sam nie wiem, tamten dorsz to już raczej nic nie wie, ale czort z nim. Co się rzekło, to się nie odrzeknie, ale że te pływające gadziny dręczą mnie, to autentyczna prawda. Mam ja za pazuchą ze dwa albo i trzy danka jagnięce, ale sporo ostatnio tu o tym gadałem, więc nie chcę przynudzać. No to ryba, bo koźliny pieczonej w glinie jeszcze nie zrobiłem.

Aha, znowu ryba. Ktoś mówi, że nie przynudzam?

Z przepastnych archiwów zdjęciowych przedstawiających Radziulisa Czesława ziejącego w rzepak, Ludwiczak Jadwinię przybierającą lubieżne pozy podczas porannego udoju, potraw, z których niektóre nawet-nawet wyglądają, ale za cholerę nie pamiętam, co to było i z czego zrobione, no więc z tych archiwów wyłowiłem jedną rzecz, i nie dlatego, że rybka, a dlatego, że smaczna i prosta do bólu.

Kupiłem onegdaj szprotki wyglądające prawie jak sardynki, które prawdopodobnie jedliście gdzieś na brzegu Morza Śródziemnego, moje wy globtrotuarki wszędobylskie. Fakt faktem, jakieś porównanie w kształcie rybek jest, choć przyznaję, że to kwestia wyobraźni. Smak także przywołujemy siłą pamięci i natentychmiast przenosimy się na basen, Morza Śródziemnego, i wcinamy. Wuala.

Składniki
sardynki (w zastępstwie: szprotki),
mąka kukuruźniana,
cytryna,
olej,
sól, pieprz.

Z rybek wyjmujemy to, co zdołały przełknąć przed śmiercią (niby można nie, ale gorzko), obtaczamy w mące kukurydzianej, smażymy w głębokim tłuszczu. Na chrupko, bo to są ciasteczka. Frytki takie. Coś jak wysmażony boczek, co piszę na wypadek gdyby nasz sołtys kiedyś przymusił się do włączenia służbowego komputerka, który teraz podpiera worek z burakami w sionce.

Kiedy rybki chrupą jak szkło po zabawie w remizie, wrzucamy je do miski (dobrze uprzednio osączyć na ręczniku papierowym; można i na kąpielowym, ale potem po wyjściu z balii będziecie letko błyszczeć i waniać), posypujemy solą i pieprzem, skrapiamy cytryną i wcinamy. Delikatesiki przez godzinę oporządzają każdą sztukę, wyjmując z niej ostki i odrywając najczulej chrupiącą główkę, a my zjadamy w całości i szczerzymy się jak Puć Przemysław, który ma cukrzycę, do lizaków na odpuście.

No i już.

środa, 19 maja 2010

Ryba pieczona w folii




Z tą rybą to było tak. Wyjazd Maciaszczyka przedłużał się, widać powodzenie miał w polowaniu albo u sikorek. Jedno sobie dobre, drugie sobie, ma się rozumieć, byle nie oba na raz, bo może być kałabania. W każdym bądź razie jak się na wiosce ludziska zwiedzieli, że zapasik do wykorzystania zostawiony w szopce jest, jeden po drugim schodzić się zaczęli. Najsamwpierw chłopy, a jakże, ale i bab trochę też było, choć po większej części takich, co chłopów szukać przyszły, i dawaj kosztować specjałów. Prawie że jak coroczny festyn wioskowy zrobił się, tylko festyn nie trwa tydzień i jedzenie zawsze jest dowożone przez kateringową firmę Pałąkowej na spółkę z bufetową Danutą (znacie może, to ta, która w klubokawiarni winiucho polewa), a u nas tu nie było papu ani ani. Bo, rozumiecie, Pałąkowa była z nami i winszowała dla rozmaryna nie gorzej niż Bardziaczyk Józef, a ten to potrafi. Jedynie sołtys Szuwaśko jak zwykle za pazuchą słuszny połeć słoniny miał, ale co to było na tyle luda.

Jakoś przed niedzielą poczułem, że musi pora już na mnie. Zachciało się dla mnie zjeść czegoś letkiego, wiecie, jak tiule Psubraty Beaty, bo ta śliwowincja ciężkostrawna musiała być, gdyż jakoś tak mnie w żołądku mulało. W Krynicy Morskiej dają świetnego sandacza pieczonego w folii z mozarellą i się dla mnie zackniło. Padło więc na rybę, zwłaszcza że akuratnie miałem dorsza kupionego prosto z kutra od rybaka w Kątach Rybackich. Oj, bo zaraz się wyda, że ja tu straszliwie naoszukiwałem, w rzeczywistości bawiąc nie w szopce u Maciaszczyka, a całkowicie gdzie indziej. No to jadę z tą rybą zanim się mi tu pokapujecie, wy moje przenikliwe szerloki.

Składniki:
filet z dorsza,
4 plastry cukinii,
garść starkowanej marchewki,
2 plastry mozarelli,
odrobina soku z cytryny,
sól, pieprz, koperek.

Nie dawałem żadnych ziół poza koperkiem, bo chciałem żeby ryba miała nieskalany smak. Taka prosto-z-morza ryba potrzebuje jedynie odrobiny soli i soku z cytryny. Oj, jaka szkoda, że w sklepach nie ma naprawdę świeżych ryb. Toż to czysta poezja! I cena dobra — 8 złotych za kilogram pięknego mięsa pachnącego morzem i solą.

Dorsza wyfiletowałem, z resztek zrobiłem prosty a pyszny rosół na bulionie warzywnym. Na kawałku folii ułożyłem plastry cukinii (oddzieliła mięso od zbierającego się na dnie soku, dzięki czemu ryba się piekła, a nie gotowała, a cukinia ładnie miękła i napawała się aromatem ryby). Posoliłem, popieprzyłem, położyłem filety, posoliłem, popieprzyłem, pokropiłem sokiem z cytryny, posypałem koperkiem, rzuciłem nieco marchewki starkowanej na grubych oczkach tarki, położyłem ser, posoliłem, popieprzyłem, lekko zawinąłem brzegi folii, ale tak, żeby pakunek nie był zamknięty, żeby mógł odparować nadmiar płynu. Do pieca pod grill nastawiony na maksa na jakieś 10 minut. Jak się ser zbrązowi, wyjmujemy, bo rybie starczy mało wiele, a jak się ją przetrzyma, to wychodzi pulpa celulozowa abo cuś.

Ojojoj, soczysta rybka, delikatniuchna cukinia, słodka marchewka i na to wszystko nie za ostry ser. Nie da się prościej. Smakowało mi że hej. Podjadłszy, poszedłem sprawdzić, co tam w szopce słychać, ale spotkanie towarzyskie miało się ku końcu, ponieważ denko wanny się odkryło i kubki nieprzyjemnie zgrzytały o blaszanne dno. Jedynie Paragon Witold przeliczał drobniaki zgromadzone w puszce jako podziękowanie za poczęstunek. Zaraz pojechał po śrutę żytnią ażeby nasz pogromca monopolu śpirytusowego po powrocie miał z czego nową produkcję dla asymilacji wioskowego społeczeństwa uskutecznić. A o tym, co było jak Maciaszczyk wrócił i okazało się, że ktoś składzik na narzędzia z bardaszką pomylił, opowiem wam jak tylko odstawię do punktu skupu bławatki.

niedziela, 16 maja 2010

Maciaszczykowe biwakowanie

Wybrałem się do Maciaszczyka, gdyż pustkami w piwniczce ziać zaczęło, a płyny mus uzupełniać, jak powiedział prelegent na pogadance w domu kultury w Gliniewicach. Człapałem z przyczepką do rowera i obmyślałem plan zakupów. Nasz przełamywacz monopolizacji państwowej ofertę porozszerzał i teraz to hoho! W Peweksie tyle nie było, co u niego. Najwięcej dla mnie smakuje śliwowincja letko podsładzana karmelem. Wanilią silnie daje i jest samo rychtyk na wieczorek przy torcie od bufetowej Danuty.

Kiedy przechodziłem mimo gieesu, z krzaków wygramoliła się Pałąkowa, wracająca z procą z polowania na zająca, a zza gieesowego baraku wychynął Radziulis Czesław, który niósł butelkę po winie „Koszmar abstynenta” na wymianę. Namówiliśmy my jego ażeby kwasiora nie łykał tylko z nami poszedł celem zanabycia czego dobrego. Pałąkowa koniecznie chciała gruszkówki kupić, bo spodziewała się w sobotę koleżanek z Koła Gospodyń Wioskowych.

Kiedy myśmy dochodzili do maciaszczykowej zagrody, wzięło nas niedobre przeczucie, albowiem na gumnie stał traktorek i wyładowana po brzegi przyczepka z fotelami, stołem, paprotką, balią i innymi sprzętami. Jak się dowiedzieliśmy się, podbiegłszy do furtki, Maciaszczyk zatęsknił za młodzieńczymi latami kiedy to z całą klasą z Technikum Rolniczego jeździł na biwaki. Zabrał więc kapę z łóżka i żerdkę ze stodoły aby wykonać namiot, i wybierał się właśnie popod Paździerzownicę biwakować.

— Wacławie, bójżesz się Boga — zaczęła lamentować moja sąsiadka. — Toż przecie ty misję społecznie pożyteczną wypełniasz! Jak lekarz albo i lepiej jeszcze jesteś, na posterunku dla ciebie stać trzeba, a nie dekadentyzować się. Jakże to ma być, mój panie, gieesową obrzygliwą  z proszku barbeluchę pić mamy?

— Jak nic parcha albo zapalenia od tego można dostać — wtrącił Radziulis. — Mówił dla mnie jeden chłop na targu w Gliniewicach, że sąsiad jego trzy niedziele pił samą sklepową gorzałkę, aż wypryszczyło jego dokumentnie, a dodatkowo obrzydzenia takiego na alkohol doznał, że na abstynencję przeszedł i bez pół roku tylko francuskie winiucho łykał.

— O Najświętsza Panienko! — załkała Pałąk Halina i załamała ręce. — Francuskie winiucho!

— A na co to tak jazgotać — wyszeleścił Maciaszczyk, międląc w ustach niedopałek biełamorca. Oparł się o przyczepkę i swoim zwyczajem bardzo powoli oświecił nas: — Naszykowałem ja dla was zapasik większy ażebyście nie zatracili się jak mnie tu nie będzie. W szopie w lasku za Mogiłkami jest wanienka, a w niej samo najświeższa produkcja. O masz, może i ognia nie wygasiłem. Zajdźcie w te pędy i rozsuńcie drewka, bo na mnie już czas. Przed nocą obozowisko rozłożyć mi trzeba, a może i uda się jeszcze zapolować na kozice. Pod wanienką zostawiłem puszkę na mamonę. Jak sobie nalejecie do gąsiorka, wrzućcie kilka groszaków żebym na nowy zacier fundusze miał.

Odwrócił się, odpalił silnik i poturkotał wypoczywać.

No, to ten, tego, ten, teraz wiecie już, dla jakiej przyczyny mnie tu tyle czasu nie było. Ooo mój rozmaryyynieee...

czwartek, 6 maja 2010

Faszerowane pieczarki

















Przekąska bez przepisu — z tego, co było w lodówce. Ale że smakowita, to tu zapodaję ażeby o niej pamiętać jak znoweś z pólka wracawszy natknę się na takie niebrzydkie grzybki. A nie, widać chyba, że coś ja tu przyciemniam: przecież one, te pieczarki, zdaje się jeszcze nie rosną, co nie? No dobra, w gieesie kupiłem, bo przecena była.

Składniki:
4 spore pieczarki,
2 gałązki selera naciowego,
1 cebula,
4 małe plasterki boczku,
pół opakowania fety,
opakowanie serka topionego,
1/2 szklanki mleka,
curry, sól, pieprz, cząber.

[Listonic]

Plasterki boczku (szynki, kiełbasy; oczywiście z mięsa można zrezygnować) podsmażamy lekko na patelni, po czym układamy je na dnie kapeluszy, z których wyjęliśmy trzonki. Odjęte trzonki siekamy, podobnie jak selera i cebulę. Podduszamy na niewielkiej ilości oliwy z cząbrem, pieprzymy. Solimy ażeby szybciej puściło sok. Kiedy płyn odparuje, napełniamy grzyby masą warzywną i układamy po kawałku fety i sera topionego. Ser można dodać na patelnię podczas smażenia , wtedy wytworzy się sos, ale ja chciałem sprawdzić, czy te fetopodobne wyroby, które kupuje się w sklepach, rzeczywiście się nie rozpuszczają. No, przestały się rozpuszczać. Kiedyś się rozpuszczały, czort. Może wtedy były jeszcze z mleka... Niezadługo powyrastają nam macki i dodatkowe odnóża. Będziemy myśleć, że to ewolucja, a to będą polepszacze z poprawiaczami i E-cośtam.

Pieczarki wstawiamy do piekarnika do zapieczenia i bierzemy się za sos, bez którego moje życie byłoby... no, mniej serowe. Dlaczego ja go jeszcze nie wklepałem jako oddzielnego przepisu, to i nie wiem. Nie musiałbym po raz siedemdziesiąty się powtarzać. No więc w garnku podgrzewamy mleko, wrzucamy resztę sera i mieszamy. Kiedyś to wystarczyło, teraz trzeba zblenderować. Dodajemy curry i mamy piękny, pachnący sosek do zadań wszelakich. Można dać też pleśniaka dla wzbogacenia aromatu.

Pieczarki układamy na talerzu, dodajemy resztę pysznej masy warzywnej, polewamy sosem i już mamy świetną przekąskę, którą dla spokoju sumienia możemy nazwać lekkostrawną i prawie pozbawioną kalorii. Ja pozwoliłem sobie na zrobienie z sosu takiego długaśnego robaka, bo ostatnio wszystko, co półpłynne przepuszcam przez Decopena, którego wygrałem w konkursie u Kuby. Jak widać, jak się nie ma manualistycznych uzdolnień, najlepiej nie decopenować nic, ale tak mnie to mazanie bawi, że ciągle coś maluję. Z pozdrowieniem.














A nie, jeszcze nie koniec. Na zakończenie mam prośbę do osoby lub osób, które wchodzą na mojego bloga z IP 212.106.177.xx (zgłasza się jako AM w K.; nie piszę dokładnie, bo kto stamtąd wchodzi, ten się domyśli). Co minutę, półtorej następuje przeładowanie strony, co skutkuje zliczaniem dodatkowego tysiąca wejść dziennie przez system statystyki odwiedzin. Czegoś nie wierzę, że to jakiś fanatyczny wielbiciel z taką niecierpliwością czeka na kolejny wpis. A wiecie, ja lubię popatrzeć, z jakich stron ludzie włażą do mnie. Na ten przykład że w Guglach wpisują "plon z hektara czosnku", "grzebanie w dupie" (tak, tak) albo "bałakanie z popultaniem", Gugle im pokazują różne strony, a oni wybierają Gotowanie na gazie. I te najzabawniejsze wyniki ja zapisuję i kiedyś się z wami nimi podzielę, bo niektóre są zaskakująco absurdalne, więcej jeszcze, niż te moje bajania. No i tego, jak co chwila na liście mam kolejne wejście z jednego IP, to żeby wyhaczyć cokolwiek, musiałbym nie odchodzić od mojego komputerka, a sami rozumiecie, że to spory wysiłek tak dymamo napedałowywać ażeby elektryfikacji do akumulatorków komputerkowych narobić. To ten, tego, ja by wolałem żeby tego pikania nie było, a jak kto niecierpliwi się, niechaj napije się śliwowincji. Czego i sobie życzę. Śliwowincji, nie niecierpliwości.

O, i tak to. Ostańcie się w spokoju, moje wy rydzyki rumiane. Ups, co ja gadam, co ja gadam, jakie rydzyki?! Ooo, teraz to w wynikach szukania bedą wejścia od włóczkowych czapuń i jak one poczytają, co tu się opowiada, i że ze śliwek Maciaszczyk nie kompot robi, to jak nic odbędzie się protestancja przed moją chałupą i będę musiał dziadźkową flintę ze stryszku wyciągnąć. Czego nie życzę nikomu, bo zamek wylata.

poniedziałek, 3 maja 2010

Pochwała jagniątka

















Myli się ten, kto myśli, że to zdjęcie Azora po tym, jak był niegrzeczny na spacerze. Nie jest to mały chart afgański, wiecie, taki jakiego ma wójt z Gliniewic. Jest to połowa baranka, a właściwie jagniątka, bo i pachnie jeszcze mlekiem, i cały ważył 10 kilo, czyli tyle, co nie za duży pies. Piszę ja dla was o tym nie po to, żeby wzbudzić w was litość i szlochy z okazji utraty życia przez to zwierzątko, choć ten maluśki ogonek i mnie lekko poruszył, ale żeby pochwalić się, jakie to u mnie frykasy zagoszczą. Ooo, nad jagnięcinę i baraninę to ja nawet ryby nie przedkładam. Poczciwina na zdjęciu pozawczoraj jeszcze hasała po łące (a właściwie poczciwina z futrem na wierzchu, ponieważ samo mięso z kościami raczej nie hasa, a jeśli już, to potem o tym horrory kręcą), więc jest świeża jak zapach odekolona bufetowej Danuty.

Jagnię dostałem od Bazyluków Luby i Kazimierza, znacie może, bo pisałem ja dla was o tych dobrych moich sąsiadach, a przez ichnią rdestówkę, co się potem ryżówką okazała, miałem przepaździochę z pewnymi dociekliwymi blogerkami. Dobre te ludzie, same zamiarując mięsko zakupić, zaraz dali dla mnie o tym znać i masz, już je mam. Tanie bardzo nie było, ale dla tego smaku jestem gotów zrezygnować z poziomkowego ponczu i ruskiego szampana. Miałem podzielić się z mamulem i tatulą... wrrróććć! z mamulą i tatulem (wybaczajcie, ale na okoliczność porcjowania tego pięknego baranka siorbnąłem szklaneczkę rozmarynówki i się dla mnie literki wygibaszają). Z podziału nie będzie nic, bo maluśko tego, większość to kości, ale umyśliłem, że zaproszę moich rodzicielów na obiad, na który upiokę udo, a zaniedługo weźniem całego baranka.

A, właśnie, ostała się nereczka. Widać rzeźnik nie przyuważył. Namoczyłem ją w wodzie żeby utraciła zapaszek wiecie czego, a jutro usmażę na oliwie, posypię solą i zdegustuję na uduszonym na oliwie selerze naciowym z rozmarynem. Uch, będzie pysznie, podroby jagnięce są świetne. Najlepsze chyba są serca. Serce rzeźnik przyuważył i wyciął.

Sam nie wiem, może ja i wolę baraninę od jagnięciny? Na myśl o smaku mięsa baraniego dostaję ślinotoku. Jak mnie wczoraj Wylęgałki Aleksandra i Józef nawiedzili ze swoimi pięknymi córami: Walerią i Krystyną, to zrobiłem dla nich kebabczetki z jagnięcego mięsa nadziewane fetą (kradzione, a jakże!), o czym nie omieszkam napisać jak tylko wywołam kliszę, ale ta jagnięcina to tylko napis taki miała na opakowaniu, a jak na mój gust, to była baranina, bo zapach silnie barankowy, i tłusta niezwykle, co nie jest okolicznością negatywną, ponieważ cały smak jest właśnie w tym tłuszczu. No cholerka, jak to dla mnie smakowało! Jagnięcina jest delikatniejsza i ma mniej wyraźny aromat, a baranina bardziej zdecydowana, cięższa.

Jutro zrobię łopatkę pieczoną z rozmarynem i czosnkiem. Do tego sos miętowy, polenta i będę w dziewiętnastym niebie. Czego i dla was winszuję, moje wy rozmarynki umajone.

sobota, 1 maja 2010

Taco z indykiem i czarną fasolą











 





A miały być naleśniki... Naleśniki to są jedne z lepszych placków, czy nie tak, co? No i patrzajcie sami, jak na złość kurki nieść się przestali i w piwniczce w dziale „jaja, homary i kawior” pustka u mnie wyzierywała — samo rychtyk jak w domu kultury podczas prelegencji o kryzysie wartości w modernistycznej poezji albańskiej. Nawet odkładam tam lucernę dla Łaciatej żeby miejsce nie marnowało się (w piwniczce, nie w domu kultury, bo w domu kultury to by tej lucerny weszło oohoohoo!). Do gieesu wtenczas nie było co iść, bo akuratnie Dzień Wiolonczelistów odprawował się i wszystkie sklepy dookoła Koszelewa zamknięte były na cztery spusty ażeby po wioskach świętowanie zbytnie nie odbywało się. Bo to, rozumiecie, ja dzisiaj tych naleśników robić nie zamiarowałem, tylko czas jakiś temu nazad to było.

Musiałem prędko coś wykombinować, bo zachciało się dla mnie tych naleśników, aż w oczy szczypało. A nie, to dym z pieca szczypał, bo kawki łajdaczki gniazdo założyli na kominie. Odwdzięczyłem się ja dla nich pięknym za podobne, ale niesmaczne jakieś były. Może bez to, że pióra się do gęby brali i w gardło łachotali?

Ale przecież nie o tym ja. No więc poszperałem po chałupie i znalazłem łódeczki tortillowe. Sklepowe. Nawet niestare jeszcze, ledwie dwa lata po terminie. Podgrzewa się je w piecu i są uroczo chrupiące. No dobra, pomyślałem, mogą być. I okazało się, wyobrażajcie sobie, że jak podumałem, tak zrobiłem! To dopiero konsekwencja i przewidywalność przyszłości.


Składniki
naleśniki, papier ryżowy, fillo albo cokolek żeby fasola nie wysypywała się,
40 dkg czarnej fasoli,
0,5-1 serek topiony,
40 dkg indyka (ale nie skóry),
3 łodygi selera naciowego,
2 garści czarnych oliwek,
1 cebula,
4 ząbki czosnku,
1 łyżeczka cynamonu,
2 łyżeczki kminu rzymskiego,
sos sojowy,
sok z cytryny,
pikantność,
2 pozbawione skórki i pestek smaczne pomidory albo mała puszka koncentratu pomidorowego.

Fasolę moczymy na noc w wodzie, odlewamy, wrzucamy do dużej ilości zimnej wody, gotujemy na małym gazie do miękkości. Na patelni z oliwą podsmażamy krótko seler, dodajemy cebulę, posiekany czosnek, chwilę dusimy, zdejmujemy z patelni.

Zamarynowanego w sosie sojowym, oliwie, połowie kminu i soku cytrynowym indyka wkładamy na mocno rozgrzaną patelnię, dodajemy oliwki, przysmażamy.

Kiedy przyrumieniony, ale jeszcze nie zacznie się pocić, dajemy resztę kminu, cynamon i pikantność. Podlewamy sosem sojowym, przyrumieniamy, dodajemy ugotowaną fasolę, warzywka, wyłączamy gaz. Tak, ten podwójny też, ale na chwilkę tylko. Dokładamy pogrudkowany paluchami serek topiony, mieszamy. Ser powinien zmięknąć i otulić lekko całość, ale nie rozpuścić się do końca, tylko błyszczeć białymi perełkami smaku, bo taki niedotopiony będzie pięknie angażował kubki smakowe. Oczywiście zamiast topionego można dać fetę albo i niebieski zepsuty. Jak kto światowy i ma, kolendra siekana niezła byłaby. A jak kto tutejszy, pietruszka też pójdzie.


No to co, koniec. Powinno to być lekko płynne, coś jak sos chiński. O ile konsystencja za sucha, można dobawić łyżkę wody z odrobiną mąki kukuruźnianej, która to mąka jest najzaje... najwyczesańszym zagęszczaczem. Zaraz po otrębach.

Czyli podajemy, nie? Jak kto ma Decopena, to kwaśną śmietaną posmyra, a kto ma dobry wzrok i cierpliwość, to nawet ostrość może ustawi... Albo zrobi budyń na karmelu z czarnuszką i jabłkiem lub ananasem. Byle nie z puszki, bo odór blachi po gębie dwa dni chodzi.