sobota, 31 października 2009

Odkrywanie dyni: sałatka ze szpinakiem i indykiem












 



Jest to spokojna sałatka, żadne tam mecyje, ale ładnie wygląda, bo miesza się w niej soczysta zieleń szpinaku z żółciuchną pieczoną dynią, czarnymi oliwkami, czerwoną cebulą. Jest to też moje pierwsze podejście do tematu „dynia”, a zostało sprowokowane przez Festiwal Dyni. Jakoś dotąd warzywo to kojarzyło mi się wyłącznie ze słodką zupą z kluseczkami i ze smaczną słodką marynatą do mięs. No i, rzecz jasna, ze źródłem pysznych pestek. A tu proszę, zaskoczenie, w dodatku jakie miłe. 

Trafiła mi się odmiana, której nie trzeba było obierać, bo skórkę miała miękką, o pięknym pomarańczowym kolorze, nieco bardziej intensywnym niż miąższ. Bardzo ładna.











 

Na początek polałem kostki dyni wyśmienitą oliwą z Kritsy, opieprzyłem i osoliłem, nasypałem rozmarynu i upiekłem na blasze. I to już było wspaniałe. Prosta upieczona dynia polana kilkoma kroplami soku z cytryny wprawiła mnie w błogostan i pomyślałem "jeszcze".


















Dalej zrobiłem pesto szpinakowe z resztek nibymarynowanej papryki i szpinaku, który został na durszlaku po przygotowanych dzień wcześniej kotlecikach drobiowych. Trzeba tylko było zmiksować je oddzielnie i wymieszać już zmiksowane, wtedy kolory by się nie wymieszały (ja zmiksowałem oba składniki razem i wyszło troszkę buro). Na kawałek dyni nakładałem szpinakowe, kwaskawe pesto, listek rozmarynu i kawałek smażonego indyka. I było to całkiem niezłe.

Na koniec wykonałem sałatkę. Z dyni oczywiście, szpinaku, indyka, czarnych oliwek, czerwonej cebuli, rozmarynu i polałem oliwą zmieszaną z sokiem z cytryny. Odniosłem wrażenie, że dodałem o jeden składnik za dużo albo o jeden za mało. Dynia i szpinak są raczej łagodne i pozostałe składniki nie zrównoważyły ich. Cholerka, może suszona żurawina? Może kapary? Dopiero poznaję dynię, więc mam jeszcze kłopot z doborem, ale może ktoś bardziej obyty zapoda jakąś sugestię, za którą zresztą będę wdzięczny, bo szkoda by było tej dość uroczo wyglądającej sałatki.

Teraz,  kiedy mnie to przepiękne warzywo zauroczyło, przysiądę do przepisów podanych w ramach akcji kulinarnej „Festiwal Dyni” na Durszlaku, bo widziałem tam mnóstwo wspaniałych potraw. Pamiętajcie, akcje Durszlakowe są bardzo fajowe. Oraz: jedzcie dynie. Kto je dynie, ten nie zginie. I tym optymistycznym akcentem, do usłyszenia się z Państwem wszelako.

Dynia w winie. Czerwona jak Twoje usta...






Zakochałem się. Można takie wyznania na blogu? A co, mój ci on. Moją nową miłość zawdzięczam Bei, a właściwie jej akcji „Festiwal Dyni” (zobaczcie, jak dziewczyna gotuje, a jak fotografuje!). O początkach tego uczucia będzie we wpisie jutrzejszym żeby nie było zbyt chronologicznie, hehe, a dziś... po raz czwarty wstałem z zydelka żeby skubnąć tej wspaniałości, którą przed chwilą wykonałem. Tak więc dziś... Dynia. Dobrze.

Składniki:
trochę dyni pokrojonej w trzymilimetrowe plastry, albo w pięcio (na jedną patelnię grillową),
1 cebula, może być czerwona, będzie więcej czadu,
3 ząbki czosnku,
1,5 szklanki czerwonego wina,
1 łyżka masła,
rozmaryn. Dużo,
kolorowy pieprz.  

Piórkujemy cebulę, podsmażamy z posiekanym czosnkiem na złoto na oliwie, aż prawie rozpuszcza się, ale się nie przypiecze. Taki, wiecie, jasny karmel z cebuli. Wlewamy wino, ziarna różnokolorowego pieprzu, łyżeczkę cukru, redukujemy aż płyn zniknie. No, zniknie, zostanie tylko czerwona od wina cebula. Chwilkę to trwa, bo wina sporo. Jak ta cebula znów zacznie się przypiekać, dorzucamy kilkanaście listków rozmarynu (im więcej, tym lepiej). Dokładamy uprzednio zgrillowaną dynię (pokapaną oliwą i wstrząśniętą, nie mieszaną, usmażoną na suchej patelni grillowej). Chwilę pozwalamy im razem z sosem pobyć aż dynia się zawstydzi, czyli przejdzie winem. Wtedy ją wyjmujemy, a na krwawy gęsty sos wkładamy łyżkę masła. Jak tylko masło zdradzi chęć puszczania farby i zdeglasuje nam nasze wyczyny, dynia z powrotem. Ach.


Przepis znalazłem w prezencie, z którego bardzo się cieszę. Prezentem była wyborna książka pani Katarzyny Rozmysłowicz „Kuchnia wegetariańska”. Wydawnictwo publicat.pl. Wydanie dobrze zaprojektowane i po prostu ładne, a mówię to ja, naczelny grafik Koszelewa. Foty piękne, bieszczadzkie klimaty, koty, o jaaaa! Pani Katarzyna prowadzi z mężem gospodarstwo agroturystyczne, a w międzyczasie gotuje. Podobno gotuje tak, że jak gong na śniadanie zabrzmi, to wszyscy mieszkańcy zlatują się na dół żeby choć po odrobince skosztować. Ja tam nie byłem, ale była tam moja kochana przyjaciółka, Wodziłko Jadwiga ze swoją córką, a moją chrześniaczką, Alicją, którą z tego mojego pniaczka całuję i utulam za ten sad jabłonny, który mi pięknie wymalowała.


Taką dynię autorka proponuje podawać jako dodatek do dań. Moim zdaniem jednak jest ona tak smaczna, że powinna niepodzielnie rządzić na talerzu.

środa, 28 października 2009

Kotleciki drobiowe z marchewką






Głowy nie dam, ale być może to są najlepsze kotlety, jakie jadłem. Mówię to jako kotletożerca i pochłaniacz kotlecisków wszelkiej maści. Przepis znalazłem na świetnym blogu Majki, której z tego zydelka dziękuję pięknie za inspirację i wyszperanie tej receptury. Wyszło coś szalenie delikatnego, a dzięki pietruszce i marchewce – pięknego. Marchewka zrobiła tu też taką dobrą robotę, że nadała słodczy i przemiłej delikatności. W efekcie wyszło to, co lubię najbardziej: silnie chrupiąca skórka, a w środku mięciutko, słodko i delikatnie.

Składniki:
60 dkg kurczaka (ja dałem pierś),
1 duża marchewka,
1 cebula,
2 ząbki czosnku,
1 jajko,
1 kajzerka,
0,5 pęczka pietruszki,
kmin rzymski, sól, pieprz.    

1 nieduża garść młodego szpinaku na osobę,
błyskawicznie zamarynowana papryka,
garść oliwek,
rozmaryn,
pół łyżeczki mąki ziemniaczanej.

Kotlety zrobiłem tak, jak radzi Majka, tylko dodałem maggi, kmin i czosnek, bez którego nie umiałbym żyć. Zamiast sosu musztardowego zrobiłem natomiast sałatę ze szpinaku z prędko zamarynowaną papryką i azjatyckim winegretem. Tak więc bułkę namaczamy w wodzie lub mleku, odciskamy. Mięso drobno siekamy, dorzucamy startą na tarce jarzynowej marchewkę, drobno posiekaną cebulę, roztarty ząbek czosnku, jajko, posiekaną pietruszkę, kmin, sól i pieprz. Kminu nie za dużo, w małej ilości dodaje pewnej tajemniczości naszym kotlecikom. Dodałem jeszcze odrobinę Maggi dla podkręcenia aromatu.

Mieszamy ładnie. Można pozwolić odetchnąć z godzinkę i dać czosnkowi zrobić swoje. Formujemy kotlety. Powinno wyjść około 12. Obtaczamy w bułce tartej i smażymy najnormalniej na świecie, niedługo, bo kurczak ścina się szybko.














W międzyczasie przygotowujemy karmelizowaną paprykę. Robimy do niej więcej bejcy (miałem chętkę na coś orzeźwiającego, więc wybrałem wersję azjatycką z sosem sojowym, curry i imbirem), której nie wlejemy wraz z papryką na patelnię, tylko wykorzystamy do zrobienia winegreta do sałaty szpinakowej. Wlewamy tę resztę na patelnię i redukujemy o połowę. Dostajemy gęsty, brązowy, słono-słodko-kwaśny płyn. Wlewamy na to rozrobioną w połowie szklanki wody mąkę ziemniaczaną. Mieszamy aż uzyskamy sos o konsystencji niezbyt gęstego kisielu.

Już prawie gotowe. Na talerzu układamy pocięty grubo młody szpinak, posypujemy go posiekanymi (lub nie) oliwkami (na zdjęciu oliwek nie ma, bom sierota sklerotyczna), polewamy słodko-kwaśnym sosem, obkładamy jeszcze ciepłą marynowaną papryką, posypujemy siekanym rozmarynem i już. Wuala, pyszne delikatne kotleciki, przełamane kwaskowatą papryką i winegretem, który wbrew pozorom nie zagłusza mięsa, podkreślone oliwkami gotowe. Komu dokładka?

wtorek, 27 października 2009

Niby że marynowana papryka na szybko
















Za papryką konserwową nie przepadam. Zazwyczaj jest kwaśna albo słodka jak ulepek, oblepiona olejem. Czasem jednak do jedzonka pasuje coś o pięknym aromacie papryki, lekko kwaśnego, lekko słodkiego. Skąd wtedy mam wziąć taką paprykę skoro jej nie jadam, a więc i nie robię? Kiedyś potrzebowałem dodatku do grilla i stąd poniższy pomysł. To co, po szklaneczce i opowiem, nie?

Składniki:
2 papryki,
2 ząbki czosnku,
0,5–1 cytryna,
2 łyżeczki cukru,
4 łyżki oliwy,
sól, pieprz.     

Czosnek i imbir siekamy i łączymy z pozostałymi składnikami marynaty, dorzucamy pokrojoną w dość duże kawałki paprykę i odstawiamy na godzinę. Wrzucamy na mocno rozgrzaną patelnię i smażymy na dużym gazie aż marynata odparuje i skarmelizuje się. Papryka powinna być aldente, czyli ani chrupiąca, ani przelewająca się przez widelec. Znakomicie imituje smak papryki marynowanej, ale bez jej sflaczałości, świetnie ożywia smak grilla,  pieczystego, sałatek. W dodatku można ją podać na zimno albo na ciepło jako sałatkę, balansując przy tym stopniem kwaśności i słodyczy w zależności od potrzeb.

Podałem podstawowe składniki, ale oczywiście najlepiej jest komponować różne bejce w zależności od potrzeb. Ja lubię z imbirem, przyprawą „5 smaków” i sosem sojowym zamiast soli. Wychodzi lekko egzotyczna. Można zrobić rozmarynową albo pikantną, z kolendrą, winem i orzechami po gruzińsku. Zresztą, co wam tu będę ględził, sami lepiej wiecie, co i jak.

Za niedługo przepowiem ja wam, wy moje rodzyneczki, jaką sałatkę moje gości z tą papryką lubią, i jak ona dobrze robi kotlecikom marchwiannym, co je na jednym pięknym blogu znalazłem.

niedziela, 25 października 2009

Tatowe biesiady: Kiszka ziemniaczana - ziemniaczane złoto

















Oj, ta kiszka! Niby taka prosta i oczywista, a tyle w niej aromatu! Jednocześnie mięciutka i chrupiąca. Jedzenie biedoty godne najlepszych stołów. Gdybym miał wybrać najlepszą potrawę z kartofli, byłbym w kropce: kartacze, placki, kiszka? No, może tylko wygląd nie za bardzo wyjściowy. Jest to jedna z tych potraw, które na zdjęciach wyglądają jak coś, czym nie są (kiedyś już było o tym), ale smak nadrabia tę niedogodność z nawiązką. Dzisiaj więc przepowiem wam, moje wy koszelewiaki i sąsiedzi, jak myśmy z tatulem (ja jako kuchcik, tatulo szefował) tę chrupiącą wspaniałość wykonywali, bo widzę, że w Sezonie Ziemniaczanym mamy do czynienia ze zjawiskiem  posuchy w temacie kichy. Ciekawe, dlaczego. No, nic po czczej gadce. Rękawy w dłoń, zakasać obieraczki! Mój Boże, odwrotnie! Oj, ta pigwówka i ratafia...

Składniki:
3 kg surowych ziemniaków,
1 kg ziemniaków ugotowanych,
60 dkg surowego tłustego wędzonego boczku,
3 cebule,
jelito grube jak najbardziej świńskie,
olej lub smalec.

No to zaraz będzie „Poczytajcie dalej »”, bo będą zdjęcia. Kto widział świńskiego flaka rozumie, że osoba spożywająca pyszny posiłek niekoniecznie może znieść dobrze widok surowej kichy zaserwowany ze znienacka i bez uprzedzenia. Kto odważny, zaciska pięści i jedzie.

sobota, 24 października 2009

Zmiana czasu

Siadłem ja koło stodoły na pniaczku do rąbania drew. Brukselka zebrana, robić nie ma co. Kamuszki od niechcenia trącam, żywiny doglądam, czy równo tyje. Na skupie ważna rzecz żeby tucznik rozbyty był, a nie chudzina jakaś. No i tak sobie dumam ja na tym gumnie, w stalowe niebo wgapiwszy się, że zmiana czasu dziś będzie, i jaka ta zmiana czasu ważna jest dla całego społeczeństwa.

Bo to widzicie: jak czas się cofa, to chłop dłużej pośpi i w niedzielę wypoczęty więcej wstaje, i do roboty ochotny. Ale niedziela, w obejściu robić nie ma co. Rozumiecie, energia jest, tak i spotkanie towarzyskie w sąsiedzkim gronie zdarzy się jak tylko kto chrząknie. Flaszka niejedna wtenczas pęknie, a na każdej papiureczek z akcyzą jak się patrzy. To znaczy u nas w naszym gliniewickim powiecie akcyzy nie uświadczysz, bo wszystkie u Maciaszczyka zaopatrują się, ale w sąsiednich powiatach to nie powiem, gieesy niekiepsko przędą na sprzedaży monopolistycznej produkcji śpirytusowej.

Teraz tak: jak te wypoczęte chłopy dorwią się do tych buteleczek, to łatwo one nie popuszczą. Taki już naród, na cześć niewieścią i pełne naczynia zawzięty. Akcyza do skarbonki państwowej spływa szerokim nomen omen strumieniem, a z niej nasze mądre władze zarządzają zapomogi, renty i domów dziecka utrzymanie. No to wychodzi na to, że na zmianie czasu sierotki i wdowy okrutnie korzystają, czy nie tak, co?

Ot, pójdę i ja, podsłucham, czy stary Pałąk gdzie tam po obejściu nie snuje się i nie chrząka. Mam ja szczeniaczka monopolistycznego na dnie kufra, co nim jeden letnik zapłacił dla mnie za wyciągnięcie traktorkiem z błota. Może my tym sierotkom i wdowom mało wiele byśmy pomogli? Czego i wam, wisienki soczyste, życzę. Nu, bywajcie.

czwartek, 22 października 2009

Ziemniaki pieczone z papryką i czymkolek












No tak, słonko przestaje przygrzewać, to i w kuchni robi się mrucząco, przytulasto i powolnie. Trzeba jakoś przegnać naburmuszone smutki i smuteczki; najlepiej jedząc coś rozgrzewającego, polepszającego nastrój, kolorowego i wesołego. Takie pieczone ziemniaki z papryką czerwoną jak pola maków w Prowansji na przykład. Najfajniejsze w nich jest to, że czego by się dodało, będzie świetnie. A gdyby mięsa, to hoho! Szuwaśko, nasz sołtys, podpowiada mi przez ramię, że karkówka tłustowata najlepsza by była by. Ale i same te kartochelki, znaczy się bez mięsa, też robią wrażenie: zapieczone ze słodko-kwaśną papryką i cebulą. Takie niby zwyczajne nic, a dobre nieprzeciętnie. Posłuchajcie.

Składniki (na jedną osobę)
1czerwona papryka,
2-3 ziemniaki,
1 cebula,
1/2 małej puszki koncentratu pomidorowego (ew. dodatkowo keczup),
2 ząbki czosnku,

rozmaryn, sól, czosnek, pieprz.

Cebulę siekamy i podsmażamy na oliwie na złoto. Wrzucamy na nią pokrojoną w cienkie paski paprykę i posiekany czosnek. Podduszamy na niemałym gazie żeby nie tracić animuszu. Kiedy papryka aldente, czyli po grecku jeszcze surowa, dodajemy koncentratu pomidorowego. Dajemy tymianek, rozmaryn, pieprz, mieszamy. Zdziebko cukru zda się. Masa nie powinna być gęsta – w razie potrzeby dodajemy keczupu. 

No, poćwiartowane ziemniaczki wrzucamy do naczynia żaroodpornego, posypujemy solą, pieprzem, odrobiną oliwy, ładnie podrzucamy żeby się zmieszało, na to czerrwona paprryka z cebulą. Przykrywamy, do pieca, nie za ciepło, 160-180 st. aż będzie miękkie i przypieczone (około godziny).












Teraz będzie jeszcze fajniej, bo te pyszne, czerwone od papryki i pistacjowe od wyciekającej nieznacznie oliwy ziemniaczki za chwilę staną się jeszcze pyszniejsze. No, staną się jeśli przed włożeniem ich do naczynia żaroodpornego umieścimy tam jakieś mięso. Żeberka na ten przykład. Karkówkę. Szynkę albo indyka. Ach, boczek przesmażony przecież! Mogą być oliwki, kapary, co kto lubi. Taka to potrawa, że za każdym razem może być inna. Słodko-kwaśny sok z papryki, oliwy i cebuli owionie wszystko i przytuli. Pojadłem. Teraz luli. Aha, pamiętajcie, że to Sezon Ziemniaczany.

niedziela, 18 października 2009

Tatowe biesiady: Solanka. Zupa lekka, a solidna

















Taka to zupa, że aż strach. Je się, jakby wodę się piło, choć kalorii i chorestenolu w niej w bród. Nie dla cieniasów. Słona, kwaśna, pikantna. Nie dziw, że za wschodnią granicą na kaca polecają. Kto jak kto, ale one o kacu pojęcie mają. Ale nie bójcie się, ludzie trzeźwe od pokoleń tak samo jej dobroć docenią, tylko gdzie ich spotkać. Luksus to jest, bo to nie fastfud. Dwa dni wcześniej robienie się zaczyna. Pieści się ją, pieści... A potem ona nawzajem. Pieści, pieści... Ach!

Placki ziemniaczane z mięsem






Zazwyczaj placki robimy tak po prostu: masa ziemniaczana na patelnię i albo od razu mamy wyżerkę, albo dokładamy pachnących sosów, gulaszów. Wtedy stają się plackami węgierskimi, zbójnickimi, ala Szuwaśko itd. To, o czym chcę tu dziś pomarudzić to właściwie nie przepis, a jeszcze jeden sposób przygotowania placków ziemniaczanych. Z mięsem, ale mięso jest mielone i nie znajduje się na, tylko w placku. Pewnie wiele osób tak właśnie robi ten przysmak, ale że efekt jest zaskakująco świetny, pozwalam sobie tu go zapodać kupa mięci. To jeden z tych patentów, które niby znam, ale jak przychodzi co do czego, to o nim zapominam.

Łatwe mam zadanie, bo nie trzeba wysilać mózgownicy i przedstawiać składników (zawsze jest kłopot, bo ile to ja tej mąki dałem? ano tak ciut i trochę). Bo przecież gdyby któregokolwiek koszelewiaka wyrwać z najgłębszego snu, to przepis na placki ziemniaczane i na barbeluchę z agrestu poda w mig. Mięsko też prędziutko odfajkowujemy, bo robi się je jak do pierogów albo do kartaczy. Wykonanie bardzo proste. Ot, nakładamy porcję masy ziemniaczanej na patelnię. Ilość jak na zwykły cienki placek. Na to nakładamy spłaszczoną porcję pachnącego czosnkiem i ziołami mięsa, i polewamy masą. Powstaje grubszy placek z nadzieniem. Kolejne sztuki czekają na swoich braci i siostry w przytulnym naczyniu w ciepłym piekarniku, powoli dochodząc. Efekt – pyszny placek ziemniaczany, a w środku soczyste mięsko. Do tego sos z suszonych grzybów i o, jaka uczta. Zdjęcie powyżej zostało zrobione the day after, bo w dzień premiery Smiena zaszła mi śniedzią. Jak widać, trzyma wilgoć i soczystość. Placek, nie Smiena; no co wy, aparat wysuszyłem.

Kto nie robił, niech spróbuje. Jak spróbuje, zrobi znów. Uf. Do zobaczenia.

PeeS. Sam nie wiem, a może to Sezon Ziemniaczany?

sobota, 17 października 2009

„Gliniewickie Nowości” donaszają, cz. 1.

 Śmiechotki z boiska

Podczas meczu Gliniewiczanka Gliniewice – Orzeł Paździerzownica Kościelna jeden pan na trybunie jadł pierożki z masą budyniową. No i jednego pierożka ugryzł tak, że nadzienie wypsło mu się do kubka z herbatą. Śmiechu było co niemiara. Inni kibice uśmiechali się do niego z sympatią, a ktoś to go nawet jebł w dynię. (IHAHA)

czwartek, 15 października 2009

Dwa kolory: czerwony i żółty
















Podoba mi się kolor bejcy do karkówki. Czerrwony. Z żółtą cytryną ładnie. Słono-słodko-kwaśno-pikantnie. Silnie czosnkowy i ziołowy aromat w kuchni. 

środa, 14 października 2009

Nalepeczki

Szuwaśko wymyślił powiększenie maciaszczykowej produkcji. Wiecie wy o tym. 5xW on to nazwał, od „Wioskowa Wytwórnia Wybornych Wódek Wielosmakowych”. Gadał, że i 10xW wydumać by mógł, ale wystarczyło dla niego, że i tak więcej tych „W”, niż w internatowych adresach, bo tam tylko trzy są. Teraz o tych „W” w Koszelewie dużo mówi się, a najwięcej o wódce. Mnie tu wtedy nie było, bo Mirski Zenon spopod Paździerzownicy poprosił mnie żeby dla niego ciągnika z bruzdy wyciągać pomógłem i tak myśmy jego wyciągali, że dwa dni ja się tam zostawałem. No ale Szuwaśko jak tylko z ciurmy wyszedł, bo mało szkodliwą dla społeczeństwa czynność on wykonał, to dalej kombinował, jak by tu z naszą samogonką ludność bliżej zaznajomić.

Maciaszczyk takoż w przedsięwzięcie wdrożył się, bo wytwórnię swą widzi on już ogromną. Wytyczyli we dwóch palikami między sławojką a obórką, którędy taśma produkcyjna przebiegać będzie. Kantorek dla Szuwaśki też zaznaczony jest żeby on tam mocy i majestatu dla tej produkcji dodawał powagą swojego urzędu. Nasz spirytusowy biznesmen nie w ciemię kopany, tak i wydało się dzisiaj, że nalepeczki produkować on już zaczął nic nikomu nie gadając. Póki co na wiśniówkę, bo duże ilości wiśni przerabia. W Bakutilu dziura w płocie jest i stąd on te wiśni ma.

Umyślił sobie, imaginujcie, że eksklunzywną partię wypuści dla oficjeli naszych gminnych. Specjalnie oznakowana ma być i nie zwykłą szmatą zatkana, tylko najwpierw szmatą, a na to lak. Prototypa nalepki sam namalował kredeczkami, co ich za piecem znajszedł. Potem dzieci z gimnazjum w Paździerzownicy zatrudnił i one dla niego te malunki ochoczo malują. Płaci on dla nich po złotówce od sztuki. Jeden chłopaczek najwięcej uzdolniony plastycznie po dziesięć na dzień maluje. Wiadomo, takie podlotki dużo nie potrzebują, ale grosza trochę mieć lubieją. Ot, tyle co na loda albo paczkę gum. Tu u nas mieszka taka jedna, Kozoduj Bronisława, i ona prywatną cukierenkę ma w kuchni letniej, to do niej chodzą, nie powiem. Mówią, że i w Gliniewicach takich lodów nie robią. Co to znaczy doświadczenie i wiedza fachowa, która na jakość usług przełożenie posiada.

Ale ja tu o słodkościach, a miało być o ekskluzywnych naleweczkach. Nu, ale tak po prawdzie, to te specjały, co ich Maciaszczyk notablom naszym rozdawać zamiaruje dla uzyskania przychylności, to one też słodkie są. Bo Maciaszczyk trzy rodzaje wiśniówki robi: pierwsze nalanie jest trochę z drylowanych wiśni, trochę z całych. Taki ulepek, że naparstek wypijesz i gęba klei się. Ta idzie dla bab i naszych celebrantów. Potem on zlewa do butelek to, co mu się zrobi, ale tych wiśni w beczkach nie wyrzuca bez płot, tylko znoweś bimberkiem zalewa, i to jest mniej słodka wiśniówka. Potem ją też zlewa, i jeszcze raz dolewa spirytusu, ale nie zwyczajnego, tylko tego, co stał na pestkach. Rozumiecie, część wiśni była wydrylowana, i on pestek nie marnuje, tylko zalewa spirtem. Ta ostatnia, wytrawna wiśniówka to taka cierpka jest i cyjankiem zalatująca, ale dobra gadzina. Tak poczołgać potrafi, że klękajcie i błagajcie o litość.

Takiego jednego próbnego szczeniaczka półlitrowego ja tu dla was pokazuję żebyście wiedzieli, że Koszelewo nie sójce spod ogona wyleciało, i że sztuką artystyczną ludową pochwalić się może.

Dzisiaj ja gumiaki czyszczę i słomę z fufajki obtrzepuję, bo spotkanie biznesowe u Maciaszczyka odbywać się ma. Będzie ksiądz proboszcz, wójt, komendant z Gliniewic i nasz sołtys, jakże by nie. Będzie też wernisaż wystawy „Barbeluszane nalepeczki oczami koszelewskiej młodzieży”. No to agitacja też odbywać się będzie, nie widzę inaczej. Może i ze znakiem naszym my coś utargujem. Pamiętacie, pisałem ja dla was kiedyś tam o tym, jak to myśmy z Szuwaśką wymyślili znaka promoncyjnego dla gminy naszej w zastępstwie tego brzydactwa, co jego wójt namalować kazał. „Gliniewice, gmina wiśniami stojąca”, tak to szło, i logotypa my smołą namazaliśmy nawet z wisionek składającego się. Zobaczcie jeśliście onegdaj nie widzieli. Teraz nasze hasło do maciaszczykowej wiśniówki by było jak znalazł, czy nie tak, co? Toż nawet na butelkach z samogonką gmina nasza rozgłosu doznawać by mogła. Wójt na razie hardy jest i przy tym swoim rozduszonym ananasie obstaje, ale każdy głupi wie, że sensu mieć to to nie ma. Nalewka z ananasa niedobra jest i blachą ciągnie nawet jak Maciaszczyk puszki do zacieru nie wrzuci. To gdzie rozum. Nu, z Bogiem. Idę, bo musi dla świń w parniku zrobiło się.

wtorek, 13 października 2009

Cesarska sałatka "Olga"













 


No to tak. Miałem dziś zrobić sałatkę cesarską. Wiecie, sałata, pomidory, kurczak, oliwki, grzanki. A to dlatego, że kilka dni temu zobaczyłem taką piękną sałatkę u Oli na Mikserze i pomyślałem „ohoho, warto by było”. Stanąłem jak co dzień w kuchni, nasadziłem rękawice wzmacniane drutem, gumowy fartuch i wodery wdziałem, kask z zasuwaną szybką wsadziłem na głowę, ściany i podłogę zasłałem folią, a częściowo obiłem nierdzewną blachą. I myślę, teraz do kucharzenia jestem gotowy, gdyż zrobiłem co w mojej mocy aby podczas tego żmudnego procesu wyrządzić jak najmniej krzywdy sobie i otoczeniu. Obiecać, że żadne zwierzę nie ucierpi nie mogłem, bo ten kurczak... No, rozumiecie, żywy to on nie był, cholerka. Ale co tam. Zacząłem przyrządzać wszystko jak należy, gdy nagle bez uprzedzenia i ze znienacka, a więc konfundując mnie nieco, myśl błyskotliwa bardziej niż zwykle w łeb mnie pizgła ziuuuch: przecież mamy organizowany przez uśmiechniętą Olgę Sezon Ziemniaczany! Zajrzałem do piwniczki, zamieniłem grzanki chlebowe na ziemniaczane, i już. No to teraz wiecie, dlaczego ta sałatka nazywa się „Olga”. Przez kartochli! Posłuchajcie, jak to leciało.

Składniki:
1 pierś kurczaka,
kilka liści sałaty (ja wziąłem lodową, ale może być rzymska, karbowana),
1 mała cukinia,
2 pomidory,
2–3 ziemniaki,
garść albo i dwie czarnych oliwek,
pół pęczka szczypioru,
sok z cytryny,
2 ząbki czosnku,
2 łyżki posiekanego koperku,

sól, pieprz, rozmaryn, kmin rzymski, czerwona słodka papryka w proszku.  

Kurczaka kroimy w cienkie plastry i marynujemy w oliwie z dodatkiem soku cytrynowego, ząbka czosnku, soli, pieprzu, kminu i koperku. Cukinię plasterkujemy, solimy, kminujemy, podlewamy lekko oliwą. Ziemniaki kroimy w kostkę wielkości grzanki. Sałatę kroimy w paski, pomidory w kostkę. Palców nie kroimy wcale, o ile to możliwe. Oliwki i szczypiorek siekamy.

Ziemniaki smażymy na niedużej ilości oliwy na złoto, pod koniec posypując dla koloru papryką w proszku i rozmarynem i wrzucając ząbek czosnku. „Grzanki” gotowe. Cukinię i pierś smażymy na patelni grillowej.

Na sałatę lejemy trochę oliwy, soku z cytryny, sypiemy rozmaryn, szczypiorek i oliwki. Na talerzu lub w miseczce układamy kupkę sałaty, na to idą pasiaki, czyli cukinia i kurczak, obkładamy pomidorami, na wierzch jeszcze trochę oliwek i rozmarynu, i na koniec nasze ziemniaczane grzanki. Zasmażki nie. Jak kto umie ładnie układać, to wyjdzie mu ładnie, a jak nie umie, to wyjdzie tak:



Na zdjęciach sałaty ni chuchu nie widać, ale daję słowo, że jest. Schowała się pod kurczakiem i cukinią jak zacząłem to całe dobro w miednicy układać. Nieśmiała jakaś, czy co... Na szczęście mimo niespecjalnej aranżacji obiad dzisiejszy był bardzo niekiepski. Może bardziej letni, niż jesienno-zimowy, ale przecież dobrze sobie choć przez chwilę powspominać szelest liści głaskanych lipcową bryzą o zachodzie słońca. Te kartofelki, powiem wam, to tam fajnie robią i mają ładny kolor od papryki.

I tak to, świderki moje kochane, Ziemniaczane Sezony inspirację kulinarną w narodzie rozbudzają, za co cześć i chwała. Lecę na gumno bo mi się śruta rozsypała.

poniedziałek, 12 października 2009

Tatowe biesiady: Zupa z soczewicy z ziemniaczanymi pierożkami



Lansowania tatula ciąg dalszy. Tatulo dostał swój własny znaczek i swój osobisty tag. A co. Dobra polska kuchnia warta jest promocji i docenienia. Dzisiaj będzie może mniej tradycyjnie po polsku, ale tak samo pysznie. Precz z licznikami kalorii! Nie, nie uciekajcie, żartowałem. Tak źle nie będzie.

Zupa z soczewicy, jak łatwo się domyślić, jest aromatyczna, pachnąca i wyborna. W tajemnicy powiem wam jednak, że naprawdę błyszczy dopiero z genialnymi, obezwładniającymi smażonymi pierożkami z nadzieniem z ziemniaków. Te pierożki są niebezpieczne, więc uważajcie. Zaraz po usmażeniu chrupiące, a w środku niespotykanie miękkie (farsz na ciepło ma konsystencję budyniu). Kiedy stygną, przestają chrupać, środek lekko tężeje, ale nadal są pyszne! Świetne jako zakąska albo przekąska do piwa. Niebezpieczne są dlatego, że je się je jak pestki. Niby człowiek już najedzony, już nie, dziękuję, albo może jeszcze jeden, ostatni. Nie, już zdecydowanie odmawiam. A, ten środkowy tak się do mnie uśmiecha, to jeszcze tego zjem. O, a ten nieco nierówny, po co ma tak leżeć...

Składniki
Zupa:
15–20 dkg zielonej soczewicy,
20 dkg surowego wędzonego boczku,
4–5 parówek,
2 łyżki masła,
2 łyżki mąki, 
1 cebula,
1 por,
2 marchewki,
3 goździki,
maggi,
2 ząbki czosnku, 
listek laurowy, ziele angielskie, majeranek, sól, pieprz.

Farsz do pierożków:
0,5 kg ziemniaków ugotowanych poprzedniego dnia,
1 cebula,
1 łyżka masła,  
sól, pieprz.

Zupa. W cebulę wbijamy goździki i gotujemy w 2 litrach wody razem z soczewicą, marchewką, porem, boczkiem i przyprawami. Po ugotowaniu cebulę i twarde przyprawy wyjmujemy, a resztę miksujemy. Z łyżki masła i mąki robimy jasną zasmażkę i dodajemy do zupy. Można oczywiście zrobić zasmażkę na oliwie i ja bym tak zrobił, ale w końcu to tatowa biesiada, więc ma być smacznie i czort bierz kalorie i cholesterole. Na drugiej łyżce rumienimy pokrojone w cienkie plasterki parówki i dodajemy do zupy. Doprawiamy przyprawą do zup i gotowe.















Tera klu, czyli pierogi. Robimy je tak, jak każde pierogi. W czasie kiedy ciasto odpoczywa, szykujemy farsz, z czym nie mamy zbyt dużo roboty, bo ziemniaki pięknie w parniku ugotowane poprzedniego dnia (możecie użyć kartochli ugotowanych bezpośrednio przed przyrządzaniem nadzienia, ale tylko jeśli marzycie o uzyskaniu fantastycznego kleju, który będzie oślizgły i będzie lepił się do wszystkiego łącznie z łyżką, którą będziecie go nakładać tak, że ciężko go będzie od niej oderwać, a jak już się to uda, to przywrze wam do rąk). Przepuszczamy je przez praskę, dodajemy podsmażoną na maśle na złoto drobno posiekaną cebulkę, sypiemy sól, pieprz (sporo), gotowe. Farsz już mamy, a ciasto postoi jeszcze z godzinkę, więc w tym czasie można poleżeć, naprawić furtkę albo lemiesz w kombajnie, poganiać kury, powyglądać przez płot czy od Maciaszczyka kto nie wraca albo zrobić porządki w piwniczce na spleśniałe sery i stare onuce.

Lepimy pierogi. Smażymy je na sporej ilości oleju na rumiano. Z dwóch stron, ma się rozumieć. O, tak:
















Zupa do talerzy, pierożki w dłoń i ooooo! Jakie to dooobreee!

Aha, przepis ten dodaję do akcji Ziemniaczany Sezon.

niedziela, 11 października 2009

Ciasto pierogowe oraz świstuny – przepis ilustrowany



Pierogi. Jejbohu, jak one ślicznie pomyślane! Z czym się nie zrobi, to dobre. Ze srem, z mięsem zwykłe, ze smażonym, z kurczakiem, boczkiem i pomidorami, ze śpinakiem, z płuckami, a z soczewicą jakie pyszne!, z ziemniakami też. Gotowane, gotowane odsmażane, smażone, pieczone, dawane same albo w rosole. Po polsku, rusku, meksykańsku, chińsku. Maluśkie i wielgachne. Olaboga! Brak tchu.

Jako że mam w zanadrzu i w kajecie Pałąkowej trochę przepisów na to uznawane przez niektórych za nasze narodowe danie, pomieszczę tu metodę, jak ciasto na pierogi nauczył mnie robić tatko, a jego jego mama, która urodziła się w Słonimie, to wiedziała co i jak. Znakiem mówiąc żebym potem za każdym razem nie musiał pisać, jak je się robi. Narobiłem Smieną zdjęć, więc będzie zdjęciowo, o. Te zdjęcia są dla tych, którzy nie wiedzą, jak łatwo i wygodnie robi się pierogi przy pomocy pierożnicy. Dwie osoby w godzinkę bez pośpiechu zrobią ponad 200 sztuk, a to dzięki temu, że kiedy jeden kucharz rozkłada kulki farszu, drugi już wałkuje kolejne placki, więc lepienie pierogów zajmuje mniej więcej tyle czasu, co rozwałkowanie dwóch placków.

A teraz zagwozdka: wiecie, co to świstuny? Kto nie wie, niech zajrzy na koniec tego wpisu. Pokazuję tam, koszelewiaki moje kochane, jak te kluseczki się robi. 

EDIT: No i masz. Foodelki miłe ogłosiły, że świstuny zostają wyróżnione wyróżnieniem – wzmianką zaszczytną w kategorii „Przepis tygodnia – rzeźby z gliny i z ciasta”, khekhe. Tatko, to co, cieszymy się i klaszczemy w dłonie, czy nie tak, co?

Dosyć mitrężenia czasu. Pokraśniali z zapału, rękawy zakasujemy i do roboty.

Składniki:
1 szklanka ciepłego mleka,
mąka,
sól. 

Mleko wlewamy do miski z lekko osoloną mąką. Miesimy i dodajemy mąki ile mleko weźmie. Konsytencja raczej luźna niż kamienista, żeby leciuśko do rąk miało się, ale żeby się nie kleiło. Tak wyrobione ciasto odstawiamy najmniej na pół godziny, a najlepiej na półtorej. Zamiast mleka można oczywiście dać gorącą wodę i kapnąć oliwy, a i z samej mąki i wody też będą dobre. Grunt to żeby jajka nie dawać, bo to ma być delikatne ciasto do podelektowania się, a nie do prowadzenia walk ulicznych.

Ponieważ dalej bedzie sporo zdjęć, ciąg dalszy do poczytania po kliknięciu na link „Poczytajcie dalej” poniżej. Nie chcę żeby główna strona długo się ładowała, bo widzę, że niektórzy łączą się przy pomocy komórek. Razem wszystkie fotki mają 500 KB. Dla stałych łącz kaszka z mleczkiem, a dla komórkowców może być rujnacja.

sobota, 10 października 2009

Wioskowa Wytwórnia Wybornych Wódek Wielosmakowych - Preaktywacja

Szuwaśko gapił się na powałę. Pająk Stefan rozbudowywał swoją domenę w kącie nad kredensem. Ostatnie muchy leniwie pełzały w poszukiwaniu zimowiska. Nu, jesień idzie, mruknął i pociągnął ze stakańczyka. Odstawił szklankę z rozmachem aż myszy na chwilę przerwały krzątaninę i nasłuchiwały, czy aby nie kot. Niekiepski ten maciaszczykowy kalwados ze zgnitych jabłek z rozmarynem, zadumał się sołtys i zawiesił wzrok na posażnym kilimie babki Maryli, którego wzory układały mu się w naręcza agawy przygotowane do przepędzenia. Może dla niego jakie unijne dotacje wyczmonić za podnoszenie zdrowotności w narodzie i walkę z okowami monopolistycznego państwa. Kto wie. Ta unia takie durnoty wymyśla, że i spirytusową dotację przełknąć by mogła. Korkownicę Maciaszczyk mógłby zanabyć, to by już szmatami gąsiorków nie zatykał. A może i buteleczki jakie ładne, i nalepeczki przysposobiłby...

Zamglone spojrzenie sołtysa Koszelewa błądziło po oświetlanych zachodzącym słońcem przyżółconych koronach drzew za oknem. Wyobrażał sobie, w jakich pozach mógłby na tych nalepeczkach występować, i układał slogany, mające uczynić z powiatu gliniewickiego zagłębie najlepszej barbeluchy świata. „Tylko ciul nie tyka bimbru Maciaszczyka”, „Koszelewo bimbrem słynie, bimber u nasz rzeką płynie” albo „Pyszna nasza śliwowincja. Zna ją miasto i prowincja”. Upił jeszcze trochę kalwadosu i niespiesznie udał się po połeć słoniny. Wróciwszy z kolacją, zaczął strugać kozikiem zmrożone, pachnące dymem płatki tłuszczu.

O czym to ja, zaburczał poprawiając się na taboretku... a, Maciaszczyk, chaliera. Czekajże, a żeby tak produkcję z bożą i moją pomocą powiększył on? Toż to i za granicę gliniewickiego powiatu można by eksportować złoto nasze koszelewskie coby naród od łyskaczy całkiem nie zamulił się. Ten kawał ugoru za Jędraszki Włodzimierza pólkiem na społecznie użyteczną działalność wójt oddałby jak nic. Bezrobocie dla nas spadłoby... A, prawda, bezrobocia u nas nima, bo albo na gospodarce robią, albo kłusują, albo ropę z Białorusi szmuglują. Ale i nikomu nie przelewa się. Sam jako sołtys dla przykładu ja by poszedł zacieru pilnować żeby nie rozlewał się, rozmarzył się Szuwaśko, jakim kiprem zostać się by mógł. Po zakończeniu codziennego sołtysowania, ma się rozumieć, żeby interesantom w nos drugą robotą nie chuchać. Ot, pomyślunek po kalwadosie pierwszorzędny, cieszył się, rozkoszując się kolejną szklanką bursztynowego napoju o wyraźnie żywicznym posmaku. Dobry pomysł Maciaszczyk miał żeby rozmarynu dobawić, a i cuś jakby wanilia tam wyczuwalna jest... Jak nic, zdrowotność wzrasta niepomiernie; użyteczność takoż, gdyż Czyprak Antoni flambimbryzację uskuteczniać taką jabłkówką może albo zabejcowywać kolację jak my do niego z Radziulisem Czesławem i Ancioszko Stanisławem w durnia grać idziem. A jak dla nas po porannej rosie śpiewanie udawałoby się gdyby myśmy kalwadosa ślachetnego napili się zawczasu!

„Och, mój żesz ty rozmarynie, ty się zaś rozwijaj”, rozpoczął Szuwaśko ćwiczenia, bo sobota zbliżała się nieubłaganie. Rozmarzony i utkwiony w dali wzrok oraz podekscytowanie zbawiennym działaniem bimberku twardo zderzyły się jednak z rzeczywistością. W gąsiorku pozostała jedynie samotna, smutna gałązka rozmarynu.

– Zatykać szmatą zabył, to i wywietrzało w kibieni – zmartwił się sołtys. – Od razu wiedział ja, żeb małego litrażu nie kupywać. Że ja traktorkiem nie pojechał, to pomorek. Za paskiem i w gumiakach jakieś malizny mieszczą się, że i na tydzień nie starczy. Nu,dumać nie ma co. Kalwadosu dokupić mus, bo chadość dobry niespotykanie i na pomyślunek działający. A kto jak kto, ale sołtys pomyślunek mieć musi. Nie poradzisz, taka robota.

Wzuł gumofilce i, podśpiewując dla animuszu (no dobra, rzężąc), ruszył w stronę gospodarstwa Maciaszczyka ażeby przedstawić przyjacielowi swój nowy pomysł. Coś sobie przypomniał, wrócił, wyciągnął ze stodoły dwukołowy wózek do przewożenia mleka i ponownie udał się w drogę, już z daleka wymachując swoją wielką łapą i wołając: – Maciaszczyk, a wyłaź zaraz z piwniczki, płota na jędraszkowe pólko rozbierać będziem, fundamenta na hali produkcyjne kopać mus.

Rozmarynowa mgiełka unosiła się nad koszelewską równiną. Przesnuł się klucz spóźnionych gęsi, przykulgał się Radziulis ze starym Pałąkiem, i jakoś to było dopóki nie przyjechał posterunkowy Guzik i nie przymknął towarzystwa za zakłócanie ciszy nocnej i bezprawny demontaż ogrodzenia między posesjami, a także za wykonywanie odkrywek ziemnych bez zezwolenia przy pomocy zwędzonych z miejscowego GS-u łopat do odgarniania śniegu.



Ta opowiastka powstała przez podział opowieści-jeziora o Rydżu, poszukiwaczu zaginionego tatki i aktorze z tasiemcowego serialu „Młoda ma puklerz”. Jak słusznie zauważono w komentarzach, za dużo się w niej działo. W dodatku Rydż był plastikowy jak karoseria trabanta. Pożałowałem więc wątku o rozmarynowym kalwadosie dla takiej głupawej (bardziej, niż inne) historii. Dziwna sprawa: Rydż pierwotnie miał nazywać się Jan Niepomucen Skrzydło, być sprzedawcą świeżuśkiego mięsa prosto ze Szwecji, i zginąć w drugim akapicie wskutek niefortunnego wdepnięcia w kompost, a tymczasem (nie wiadomo, jak) wywinął się, zmienił tożsamość na absurdalną i zaczął żyć własnym życiem wbrew woli autora i – co gorsza – zdrowemu (ba! jakiemukolwiek!) rozsądkowi. Oczywiście osoby, które lubią DNO, czyli Drastycznie Nudne Opowiastki nadal mogą raczyć się Rydżem-srydżem, który wszelako bynajmniej ma zmieniony początek i jedno ucho więcej azaliż.

piątek, 9 października 2009

Chyba musaka















Nie bijcie, ja naprawdę nigdy nie robiłem musaki. Jadłem niejednokrotnie czy to w Grecji, czy podczas spotkań towarzyskich, ale żeby pamiętać, co tam było w środku, to nie. Pewnego dnia miałem pierś z kurczaka i bakłażana, postanowiłem więc spróbować. Wrodzone lenistwo odradzało mi skorzystanie z usług mojego przyjaciela Gugla, Durszlak był zamknięty, więc co, lecimy na żywioł. Taka zabawa: kiedyś jadłeś, spróbuj odtworzyć i dodać coś od siebie, ale nie podglądaj. Jak to mogło być zrobione...

Składniki:
1 pierś z kurczaka,
1 średni bakłażan,
4 ziemniaki,
6 plastrów wędzonego boczku,
2 garści oliwek,
1 cebula,
4 ząbki czosnku,
6 plasterków żółtego sera,
10 dkg sera pleśniowego,
mała śmietana,
2 jajka,
1 puszeczka koncentratu pomidorowego,
rozmaryn,
rozmaryn ;)
2 łyżeczki kminu rzymskiego,
sól, pieprz.

Mięso drobno siekamy nożem. Dodajemy rozmaryn, kmin rzymski, sól, pieprz, posiekany czosnek. Ziemniaki kroimy w sienkie plasterki i blanszujemy. Bakłażana kroimy w plastry, posypujemy solą żeby usunąć część soku.

Dno naczynia żaroodpornego wykładamy plastrami boczku. Da nam świetny aromat i nie pozwoli zapiekance przywrzeć do dna. Na boczek układamy ziemniaki na zakładkę. Na to plastry bakłażana, sól, pieprz. Teraz obficie sypiemy oliwki i podzielony na małe kawałki ser pleśniowy. Posiekana cebula. Na to warstwa bakłażana, potem warstwa żółtego sera. Solidnie uklepujemy żeby warstwy przylegały do siebie.

Teraz mięso, uklepujemy i przykrywamy ponownie warstwą ziemniaków na zakładkę. posypujemy rozmarynem, solą, pieprzem i wlewamy sos ze śmietany i jajek. Tak po prawdzie to ten sos moim zdaniem jest zupełnie niepotrzebny. Ani to daje smaku, ani wyglądu, nie dało efektu dodatkowego połączenia warstw, bo utknęło na ziemniakach (pozostałe warstwy i tak się ze sobą połączyły), ale coś mi zaświtało, że do zapiekanek daje się coś takiego. Lepiej przed ułożeniem ostatniej warstwy ziemniaków na mięso położyć drugą warstwę żółtego sera, który spoi wszystko, a ziemniaki posmarować oliwą żeby się nie przypalały.

Teraz wkładamy nibymusakę do piekarnika i pieczemy aż płyn odparuje a z wierzchu będzie brązowe, wyjmujemy z pieca i odstawiamy na 20 minut dla odpoczęcia. Zapiekanki, nie naszego, bo kiedy się piekło, to my się relaksowaliśmy przecież: kawka, yerbuszka, lody waniliowe i takie tam. Ja piekłem w niezbyt wysokiej temperaturze, za to z półtorej godziny.

Wykładamy porcje na talerz, dodajemy pokrojone pomidory polane oliwą i posypane rozmarynem (zapomniałem) i jemy. Całkiem dobre to było. A po odgrzaniu następnego dnia! Wyraźnie wyczuwalny aromat rozmarynu, kminu i czosnku. Czego więcej trzeba?

Przepis ten dodaję do akcji Ziemniaczany Sezon

czwartek, 8 października 2009

Pożegnanie z kurkami

Nie, nie, kurek i kogutka nie sprzedałem; jak chodzili po gumnie ziarka wydziobując, tak chodzą. Ma się rozumieć, teraz akuratnie to nie, bo noc święta. Kurki że grzyby takie niby. Lubię ja je okrutnie, jak wszystkie grzyby zresztą. Wrrróć! Jak wszystkie grzyby, które można jeść więcej, niż raz.











Pałąkowa przyniosła dla mnie pozawczoraj pół łubianki tych pomarańczowych pyszności. Mówiła, że ohohoo, może być, że to ostatnie latoś. Zobaczymy. Póki co, że ich sporowato było, najwpierw z makaronem były one i sosem serowym, jako że Wegetarinka mnie zainspirowała. Sos zrobiłem ciut inny, taki jak ostatnio lubię: mleko, ser topiony, ser spleśniały, rozmaryn (a jakże!), pietruszka, czosnek, cebula. Trochę speniałem, że ser zagłuszy cudowny aromat kurek i – jak widać na focie – zrobiłem go na gęsto ale niewiele. Okazało się, że niesłusznie się strachałem. Były sery, był rozmaryn, a kurki były też, i nie za mało. Na wszelki niespodziewany wypadek popiłem ja lekkuchno te grzybki szklaneczką albo i dwiema śliwowincji jeszcze ciepłej prosto od już wy wiecie, kogo. Bo to, gąski i gąsiorki wy moje puchate, lepiej prewencję uskuteczniać jest, niźli potem po szpitalach latać jak się tam między te kurki szatan dostanie, psia jego mać.













Na deser to już klasycznie: masło, kurki, na talerzu sól i tyle. Oj, dobre!

O, i tak to było. Zapamiętać mus smak tych kurek na okoliczność że może już nie trafią się. Zakurkowany, oddalam się w piernaty. Jutro zapodam kolejny odcinek telenoweli „Tatowe specjały”: Placki ziemniaczane z mięsem, z sosem z tegorocznych suszonych grzybów. Olaboga, to uczta dopiero! Niech kurki będą z wami.

środa, 7 października 2009

Nie z Szuwaśką takie numery, Ridge

Sołtys Szuwaśko skończył urzędowanie i uznał, że plan na dziś wykonał z nawiązką. Szedł właśnie do chałupy żeby oddać się pożytecznym zajęciom w rodzaju stukanie łyżkami, sączenie brzoskwiniowej przepalanki, gmeranie w parniku lub sączenie brzoskwiniowej przepalanki, kiedy przed bramkę zajechał piękny, błyszczący samochód.

Czort bierz. Kogo to niesie, pomyślał życzliwie o przybyszu sołtys, toż po nocy nie urzęduję ja. Nie mógł jak człowiek po obiedzie w okieneczko butelką zastukać? A żeb jego, mruczał rozeźlony, a głośno już zahuczał przymilnie przez furtkę: – A czego tam, a?

poniedziałek, 5 października 2009

Tatowe biesiady: Kołduny litewskie, po których tęsknota, że tak mało ich było

Zeszłej środy mówi do mnie tatko, przyjdź ty do mnie, synek, w sobotę po obrządku, pomożesz dla mnie marchew i buraki pastewne dla kózek kopcować. Nu, poszedłem, pokopcowaliśmy, dla kurażu przepiliśmy raz czy dwa najnowszym wypuskiem maciaszczykowej agrestówki na miodzie, podeliberowaliśmy, czy nowy wójt da rady unijnych funduszów dla gminy przysporzyć. Jakoś nam do podobiadku zeszło na tym kopcowaniu i politykowaniu, a kiedy nam się agrestówka skończyła, poszli myśmy do chałupy, gdzie naszykowane już byli najprzedniejsze kołduny i nagotowany rosołek wołowy, którego mamula doglądała kiedy myśmy w piwniczce popij... kopcowali kiedy myśmy, ten tego, ten. Zaraz naszykowaliśmy obiad z dań kilku i ja dla was teraz przepowiem, jak to było. Znaczy się, dzisiaj nie będę wam gadał, co sam wyczmoniłem na mojej nowiuśkiej kucheneczce gazowej emailowanej, tylko o tatowych kołdunach tak pysznych, że i teraz jeszcze oczęta moje chabrowe się rozmarzają się na myśl o nich. Posłuchajcie, skoroście łaskawi.

Ano kołdun to taki mały pierożek jest, wiecie. Z Litwy on do nas przywędrował, ale taki dobry, że został się na wszystkie czasy. Ważne jest, turkaweczki, ażeby ich, tych kołdunków znaczy się, zbyt dużych nie lepić, bo cała radość z jedzenia jest kiedy cały, niekrojony do gęby się wkłada, bo po rozgryzieniu wspaniały sok rozlewa się w ustach. Kiedy pierożysko wielgachne, przed spożyciem przekroić trzeba i czar pryska, i to dosłownie, i na talerzu zostaje.

Można kołduny podawać same (jak pierogi), albo w rosole. Ja wolę same, gdyż albowiem smak baraniny wyraźniejszy wtedy, nieprzytłumiony wołowiną i warzywami. Bo od razu razu powiedzmy sobie z pełną powagą i szczerością: jak kołduny, to baranina. Namiastki z wołowiny czy wieprzowiny to... no właśnie, namiastki. Ale lećmy dalej. Czy gotowane w rosole, czy w samej wodzie, ważne żeby gotować 7 minut, a nie więcej, bo sok, który przy sparzaniu farszu się wydziela, w ciasto gotów wsiąknąć i z pyszności nici. Do dzieła więc, bo ja tu gadam, a kołdunów ani widu, ani pachu.
















Składniki:
Ciasto:
1 szklanka mleka,
mąka,
sól.


Farsz:
0,5 kg mielonej tłustowatej baraniny (albo chudej i trochę łoju (albo wołowiny z wieprzowiną i kilka łyżek wody)),
1 cebula,
4 ząbki czosnku,
majeranek,
sól, pieprz.

Rosół:
1 kg wołowiny,
włoszczyzna.

Najpierw rosół, ale co tu pisać. Wołowinę gotujemy z włoszczyzną, i tyle. Mięsko zjadamy potem jako sztukamięs z kartochelkiem, sosem chrzanowym i ogórkiem kiszonym.

Ciasto. Ciasto opisano tutaj. W czasie kiedy nasza mgiełka ciastowa wypoczywa, przygotowujemy farsz.
Farsz jest prosty jak pojęcie Szuwaśki o wykwintnej kuchni. Mięso łączymy ze starkowaną cebulą, zmiażdżonym czosnkiem, najerankiem, solą i pieprzem. Jeśli nie mamy baraniny i robimy kołduny np. z mięsa wołowo-wieprzowego, dodajemy trochę wody żeby zasymulować wytworzenie się soku.

Ciasto już się przegryzło i jest elastyczne jak barchanowe gacie Pałąkowej, więc dalej postępujemy jak opisano w przepisie na ciasto pierogowe, tylko bierzemy pierożnicę do kołdunów, z której pierożki tyle co na jeden kęs. Gdybyście nie wiedzieli, można ją kupić na Allegro (nie zapodaję konkretnej aukcji, bo za miesiąc będzie nieaktualna, ale wystarczy w wyszukiwajce wpisać „pierożnica”), a wygląda ona tak:












Jak już kołduny nalepione, do rosołu bęc. 7 minut i gotowe. Podawać zalane rosołem, albo i nie, jak kto woli.

Tak to smakowicie po kopcowaniu nam się jadło jadło. Uch, dobre to było, czort. I ta sztuka mięsa też wyborna była. Ciasta na deser już nie miałem siły skosztować, bo zjadłem ja tych kołdunów tyle, ile Litwin przykazał: żeby ostatni w przełyku był i dalej nie miał gdzie iść, a na pierwszym siedzieć. Wybaczcie nieapetyczną krotochwilę. I jakość zdjęć wybaczcie. Smieny swojej nie wziąłem, a u tatula na stryszku tylko kamera obskura była, dołączana niegdyś jako akcesorium do aparatów telefonicznych z tarczą i ebonitową słuchawką.

Nu, rozwojażyłem się na letkie wspomnienie tych błogosławionych pyszności. A niech to licho porwie. Popytam ja tatkę i jeśli dla niego pomoc moja potrzebna przy agrestówce... znaczy się przy szatkowaniu kapusty, to znoweś ja w sobotę do niego potruchtam i zrobimy my równą znakomitość, a to znaczy się zupę z soczewicy, do której smażone pierożki z kartochlami pasują jak Radziulis Czesław do swojej kasztanki. Ostańcie w zdrowiu i naróbcie sobie kołdunów.

sobota, 3 października 2009

Światowy luksus popod strzechami

Ludzie jedzą stuletnie jaja, zgniłe ryby, spleśniałe sery, robaki, wnętrzności zwierząt. Ludzie miewają odpały i spożywają najdziwniejsze rzeczy zamiast porządnego mięska z krówki albo ślicznego jagniątka. Ba, ludzie się tym chwalą! Koniec świata i harmagegon.


Koszelewo małą wioską jest, światowe ludzie tu u nas na popas nawet nie stają, ale odstawać od awangardy światowej nie chciałem – a więc żeby w falandze znaleźć się, umyśliłem zabłysnąć czym oryginalnym. Jak mówi ksiądz proboszcz, niekopiastym. Czy nietuzinkowym, nie pomnę. Zjem, postanowiłem, coś niebywałego żeby na karty historii przedostać się. Nu, tyle że robaki u nas nie za dobre i mgli po nich, a coponiektórymi serami się brzydzę, bo śmierdzą jak szuwaśkowe onuce po tygodniu orki. Okruszek Bazyli, jak jemu o idei fiks mojej nowej powiedziałem, zaraz do mnie gada, że w telewizorni wszystkie najnowsze durnowate durnoty obglądnąć można. Szeroki świat, Doda, behema, rozumiecie. W telewizora, od razu mówię, nie pogapiłem się, bo ten w klubokawiarni już całkiem stary był i zepsuł się zeszłej niedzieli jak dla niego chłopy pomogły rzucając w niego skwarkami ze świeżynki w czasie koncertu regionalnego zespołu pleśni i grzańca.

Nic to, myślę, pora dla poszerzenia horyzontów umysłowych prasę przejrzeć, przypomnieć sobie, jak bukwy wyglądają, bo to na co dzień człowiek ich widzi tylko jak w piecu rozpala albo jak cygareta skręca. Radziulis Czesław jeszcze w bardaszce poczyta małowiele, bo na drucie podarte książki trzyma. Ale on to bardziej mało, niż wiele, bo ciemnica u niego w miejscu odosobnienia, a baterejka w latarce skończyła się będzie z piętnaście lat temu.

Ale o czym to ja. A, wiem już. Jak tylko najnowsze wydanie „Gliniewickich Nowości” zanabyłem, to zaraz pomyślałem, że starą gazetę mnie w gieesie wtuchlili. Ale patrzę, data jakby akuratna, sprzed tygodnia – znakiem mówiąc w mediach naszych sezon ogórkowy cały rok obowiązuje, a nie tylko w lato. Ot, pomorek. No i patrzę, a tam napisali, że nowa moda kulinarna ze Szwecji nadchodzi. Wymyśliły te potopowce, że mięso dobre jest, i owszem, ale najlepiej jak ma z lat 25 albo i lepiej. Nasze biznesmeny to sami wiecie, że i światowe, i tryndy przewidywać umiejące są, bo zaodraz pomysła podchwyciły i dawaj to mięso do nas chapać żeby się Chińczyk nie obejrzał, że tu u nas konkurencja dla jego starych jajek rodzi się. Ooo, swoimi maczanymi w szuwaśkowych onucach serami to niech się Francuzy wypchają i wystawią za drzwi na zsiadłe. Teraz u nasz światowa kuchenna stolica dziwactw znachodzić się będzie.

Poczytałem, co one biznesmeny z tym wiekowym ekskluzywnym mięsem robią i gdzie jego znajść możno, po czym wziąłem od Szuwaśki rowerka (mój na stojaku stoi i wieczorami kręcę ja na dymamie prąd do chlewika, bo maciora prosić się będzie) i pojechałem do gieesu. Bo to, wiecie, ta nowa moda popod strzechy trafiła już. A po prawdzie to popod papy, bo gieesowy dach papą kryty jest.

I tak to zdarzyło się, moje wy mgiełki muślinowe, że w awangardzie światowej osobą swoją nieodmiennie znajszedłem się, i wyżyłem z bożą i maciaszczykowej śliwowincji pomocą. Jadłem ja to nowoczesne mięsko. Nienajgorsze w smaku, choć zdaje się, majeranku dodać można by, bo pilśnią zaiwania. Nazywa się to „Pyzy ziemniaczane z mięsem”. Nie powiem, kto ich narobił, bo wykupicie i z lansiku nici. Ale gadają, że teraz we wszystkim, co zmielone, te nowinki znajdują się raczej. Tak to nam przyszło się mordować w luksusie. W zmiędlonym luksusie. Dwudziestoipięcioletnim.