Pokazywanie postów oznaczonych etykietą papryka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą papryka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 sierpnia 2010

Nadziany pomidor

















Ze dwie niedzieli temu nazad Ancioszko Stanisław zapowiedział się u mnie z wizytą towarzyską. Mówi: dawaj, pogotujem. Mnie tam, sami wiecie, do sprawdzenia jakości gąsiorka śliwowincji dwa razy namawiać nie trzeba. Padło na pomidora, bo osiąga on właśnie najwyższy stopień pyszności. To chyba jedyny okres w roku kiedy można odstawić pomidory w puszce. Zresztą, puszkowanego nie nadziali by myśmy, bo by się rozpukł. Fajnie wyszło, serowo.


Składniki:
8 dojrzałych pomidorów,
0,5 kg mielonego mięsa,
10 dkg sera topionego,
10 dkg niebieskiego sera pleśniowego,
10 dkg mozzarelli,
4 ząbki czosnku,
3 łyżeczki kminu rzymskiego,
garść oliwek,
pęczek natki pietruszki,
1 łyżka posiekanego rozmarynu,
1 łyżka soku z cytryny,
sól curry albo chili.

[Listonic]

Pomidory wydranżamy, odkładamy dupkami do góry aby ściekł sok. Do mięsa (u nas łopatka wieprzowa, choć baraninka pewnie byłaby lepsza) dorzucamy posiekane: czosnek, pietruszkę, oliwki, dodajemy ser topiony i pleśniowy, mieszamy ręcznie metodą że ugniatamy i międlimy. Przyprawiamy solidnie kminem rzymskim, curry, solą, albo też dowolnie wybranym ziołem, na ten przykład rozmarynem. Odstawiamy na pół godziny, w którym to czasie możemy podelektować się czymś dobrym albo opielić grządkę salsefii. My akurat delektowaliśmy się, ponieważ salsefii latoś nie siałem. Sam nie wiem, po co to odstawianie, ale gdyby nie odstawiać, to kiedy niby delektować się? Post, że się tak rugnę, faktum?

Po prawdzie, to już jest prawie że koniec roboty. Pomidory nadziewamy, wkładamy do pieca. Minut kilkanaście aż pomidor zmięknie (bo mięso sparzy się w trymiga), wyjmujemy, nakładamy czapunie z mozzarelli, i pod grill. Jak tylko ser się stopi i zezłoci, wydajemy do spożycia na listkach mięty, które spożywamy, a nie przyglądamy się podziwiając unerwienie i ukształtowanie osobnicze. A do zapijania najlepsza jest co? Maciaszczykowa śliwowincja nie z proszku robiona, a jakże.

Taki mięsno-serowy bogaty pomidor to jest, proszę ja was, bajunia.

Mieliśmy też pikantnawe podłużne papryczki, które nie nadawały się do faszerowania ze względu na swoją delikatność: przy byle próbie napełnienia pękały. Przekroiliśmy je więc wzdłuż na pół i nakładliśmy farsz. Dobre, nie powiem. Ostrawy, papryczny, pikantny smak. Jeden farsz, dwa warzywa. Trójkącik, psia mać.

A na drugi dzień, jako że to lato, gorąco, to pić może się dla was zachcieć. Już ja was dobrze znam. Na wtedy mam ja dla was, oposiki spragnione, śniadanko niewyjęte, a wszystko z resztek po wydrążonym krasnoarmiejcu. Bierzemy otóż wnętrzności z tego prometariusza wszystkich krajów, których oczywiście nie wyrzuciliśmy (wnętrzności, choć prometariuszów także jakoś tam w osimdziesiątym dziewiątym spacyfikowaliśmy na okrągło bez wyrzucania), ponieważ wiemy, że daru Bożego marnacji nie poddaje się.

Wlewamy te pestunie z sokiem na patelnię z odrobiną oliwy, podduszamy aby odparowały, dokładamy resztkę mięsa, podduszamy, dokładamy resztkę zieleniny i oliwek, podduszamy, dodajemy sery, których nie zużyliśmy wczoraj, a kiedy zaczną się topić, tworząc z resztą składników konsystencję słabo ściętej, ciut ciągnącej się jajecznicy, przestajemy gazować żeby nic nie przypaliło się, bierzemy bagietkę i wygartamy prosto z patelni. A, i fajnie po wierzchu cytrynką pokropić.

Ojeeej, jakie dobre! Choć po prawdzie wygląd ma toto niewyjściowy, taki samo rychtyk do rubryki "pyszna kupa", którą ja tu być może niedługo założę, bo zdarza się, że coś smakuje lepiej, niż wygląda, i to delikatnie ujmując. Ot, przykładowo cielęcina z bobem. Aj, nawet mi nie przypominajcie, bo ślinotoku doznam i se nowe gumiaki obślimaczę. No to ten, tego, smacznego.

piątek, 26 lutego 2010

Na przyjście wiosny - omlet radosny
















Radosny, radosny. Łosoś się raczej nie cieszy, bo go uwędzili. Ale co by nie mówić, to takie danko na letnie lub wiosenne śniadanko, kiedy słonko, ptaszęta i te rzeczy. U nas zima jeszcze nie odtrąbiła odwrotu, ale już nie taka zadziorna. No to co, na nadejście wiosny przygotować się raczej trzeba, czy nie tak? Ja się przygotowałem szykując złocisty omlet posypany tym, co się walało po lodówce: papryką, oliwkami, pomidorami, kaparami, łososiem i cebulą. Fajny zestawik. Fajna lodówka, co się po niej łosoś wala. Kalafiory łońskiego roku udali się.

Składniki
4 jajka,
2 łyżki mąki,
pół szklanki mleka,
szklanka (lepiej dwie) śliwowincji,
po pół zielonej i czerwonej papryki,
1 cebula,
kawałek podwędzonego łososia, 
1 pomidor,
2 garści oliwek,
2 łyżki kaparów,
kilka suszonych pomidorów z zalewy, 
sok z cytryny,
parmezan,
garść posiekanej pietruszki,
sól, pieprz, tymianek.

[Listonic]

Paprykę i pół cebuli kroimy w drobną kostkę, podsmażamy z tymiankiem na oliwie aż warzywa trochę zmiękną. Zdejmujemy do przestudzenia, osączając z tłuszczu. Upijamy trochę śliwowincji ze szklanki. Jajka, mąkę i mleko łączymy, bełtamy żeby nie zostały kluchi, troszku solimy i pieprzymy. Dodajemy przestudzone warzywka i pietruchę, energicznie wymieszywujemy i wlewamy na gorącą patelnię z oliwą. Smażymy na niedużym gazie pod przykryciem, popijając śliwowincję aż płynny zostanie tylko wierzch. Odkrywamy, wkładamy do piekarnika ustawionego na grzanie od góry i czekamy aż się zetnie. Dopijamy śliwowincję, bo to i koniec naszego kucharzenia. Na omlecie układamy mieszankę posiekanych oliwek, kaparów, pokrojonego wędzonego łososia, pomidorów świeżych i suszonych, posiekanej połówki cybuli, posypujemy wiórkowanym parmezanem, skrapiamy sokiem z cytryny, polewamy jeszcze oliwą dla smaku i koloru, i miszmasz gotowy. Wejdź, wiosno.

A, i dopiero teraz wydało się, dlaczego w składnikach pisałem o dwóch szklankach śliwowincji. No bo przecież gdybyśmy wzięli jedną - tę, którą właśnie dopiliśmy kiedy omlet się nam dokańczał - to co byśmy mieli do niego na zapojkę? Musi tylko wodę z wiadra. A tak proszsz, siadamy jak pany i się delektujemy omletem i śliwowincją, omletem i śliwowincją. Wiosno, polać i dla ciebie, kochanieńka?

środa, 27 stycznia 2010

O mój panie, ziarenkowe chrupanie. Sałatka z brokułów i indyka

















Dzisiaj czyprakowanie odwołane, bo mam lenia i wyszła mi z piwniczki śliwowincja, i jeszcze pekaes z Gliniewic uciekł mi i musiałem w letnich gumiakach brnąć przez zaspy żeby zdążyć do chałupy na wieczorny obrządek. Ponadto Szuwaśko, czort, polazł gdzieś. A miał mi odwieźć krajzegę i zapukać nogą. Mam nadzieję, że znowu czegoś nie popsuł jak ostatnio kiedy pożyczał pilnik. Jassne, nie wiedział, że pilnik nie służy do mieszania budaprenu. No i jak żyć, jak żyć...


Ale do roboty, bo my tu gadu gadu, a papu stygnie. Ja tam lubię taką prostą sałatkę z brokułów, indyka, z dodatkami, które znajdą się pod ręką. Miesza się to byle jak, i niekiepski obiad gotowy. Dziś za radą Agi dodałem ziarenek i okazało się, że tak niepozorny dodatek podkreślił smaki, dodał swoje i sprawił, że sałatka z dobrej stała się wyborna. Mała rzecz, a cieszy. Posłuchajcie.

Składniki
1 mały brokuł,
40 dkg piersi indyka,
5 plastrów boczeczku,
1 papryka,
20 dkg pieczarek, 
2 mandarynki,
pół cebuli,
0,5 opakowania serka topionego,
1 szklanka mleka,
kawałek sera pleśniowego,
2 łyżki majonezu, 
3 ząbki czosnku,
kawałek imbiru,
garść pestek słonecznika albo dyni, płatków migdałowych, 
2 łyżki sosu sojowego,
0,5 cytryny,
curry, rozmaryn, cukier, sól, pieprz.

Robimy szybko marynowaną paprykę: kroimy ją na spore kawałki, dodajemy pocięty grubo czosnek, imbir, sos sojowy, 2 łyżki oliwy, łyżeczkę brązowego cukru, sok z połowy cytryny, pieprz i odstawiamy na kilka minut żeby czosnek się uruchomił. Mieszanka powinna być słodko kwaśna, bo ta papryka będzie robić za przełamywacz słodyczy brokuła i pieczarek. Mięso kroimy w nie za małą kostkę i posypujemy ziołami i solą albo ulubioną mieszanką przypraw, skrapiamy sokiem z jednej mandarynki. Brokuła dzielimy na różyczki i dotujemy do półmiękkości na parze. Pieczarki kroimy na ćwiartki (jeśli małe, zostawiamy w całości) i posypujemy curry i solą.

Sos będzie taki, jak tu, tu albo tu. Wychodzi na to, że go lubię. Miałem niby zrobić najzwyczajniejszy pyszny sos z jogurtu z czosnkiem, miętą i estragonem albo cząbrem, ale tak mi się chciało rozmarynu, że zrobiłem sos serowy (do jogurtowego rozmaryn mi nie leży i nic na to nie poradzę), ale dodałem majonezu. Dobry wybór. Mleko wlewamy do rondla, dodajemy gałązki rozmarynu, przekrojony na pół ząbek czosnku, curry i gotujemy chwilę aż rozejdzie się cudowna żywiczna woń. Wtedy dokładamy ser pleśniowy i topiony i czekamy aż ładnie się rozpuszczą. Dodajemy pieprz, miksujemy blenderem i odstawiamy w chłodne miejsce do ostygnięcia. Kiedy ledwo ciepły, dodajemy majonez i cieszymy się serowo-majonezowym sosem pachnącym łanem rozmarynu.

Na mocno rozgrzaną patelnię wrzucamy po kolei pestki i płatki migdałów i rumienimy. Zdejmujemy, wkładamy naszą marynowaną paprykę i gazując ile wlezie, redukujemy brązowy sos aż zniknie. Patelnię z papryką wkładamy do piekarnika (100 st.) żeby sobie doszła. Równolegle na drugiej, suchej, mocno rozgrzanej patelni podsmażamy pieczarki. Powinny się zbrązowić, ale zdejmujemy je zanim puszczą sok i skapcanieją. Po zdjęciu pieczarek na patelnię wrzucamy pokrojony w grubą kostkę wędzony boczek i szybko go obsmażamy. Zdejmujemy pachnące skwareczki, wrzucamy mięso, które przysmażamy solidnie (albo jak kto woli, na miękuchno).Pod koniec, kiedy mięso już przyrumienione, wciskamy sok z drugiej mandarynki. Nada to mięsu lekko cytrusowy aromat.

Mieszamy brokuły z papryką, pieczarkami, boczkiem i indykiem, dodajemy posiekaną cebulę, polewamy obficie sosem (powinien być z tych rzadszych, wtedy na dnie powstaje pyszny ekstrakt). Po wierzchu sypiemy ziarenka i już. No dobre jak nie wiem i co. Przypieczone pestki, indyk, kwaskawa papryka, sos... Ten sosek z dna najlepszy, przesycony aromatami innych składników, silnie serowy. I rozmarynowy. To już chyba uzależnienie. Dobranoc, jelonki uroczyste.

środa, 18 listopada 2009

Wątróbka z papryką. No, w końcu!














Teraz to już na pewno będzie o wątróbce, klnę się na maciaszczykową przepalankę. A jakby znoweś nie, to mnie szturchnijcie bosaczkiem, kochanieńkie. Jak wspominałem uprzednio, czego się wstydzę, bo durnota granice swoje winna mieć, po skosztowaniu wątróbki po żydowsku zostało mi więcej tego ślachetnego podroba. Niewiele myśląc, postanowiłem zrobić wątróbkę z papryką. Jest to moja ulubiona forma przygotowania wątróbki. Sposób ten wymyśliłem jeszcze w akademiku... to znaczy w bursie Technikum Rolniczego, chciałem powiedzieć. Miałem sporo wątróbki i musiałem wymyślić przepis żeby nadawała się ona do spożycia dnia następnego, i kolejnego, i jeszcze później. Tak, tak, nie jest lekkie życie ucznia Technikum Rolniczego... Namodziłem i wyszło coś na mój gust superowego. Odgrzewane jeszcze lepsze, niż zaraz po przyrządzeniu, na zimno na chlebek też pyszne, a i dobre jak kto nie przepada za wątrobą, a żelaza potrzebuje, bo mało krwią trąci. No to posłuchajcie i trzymajcie za mnie kciuki żebym znowu jakiej kretyńskiej pogawędki nie uskutecznił.

Składniki:  
po 70 dkg wątróbki, cebuli i czerwonej papryki,
5 ząbków czosnku,
5 łyżek keczupu,
tymianek, cząber, maggi, sól, pieprz.


Wątróbkę (namoczoną uprzednio w mleku) kroimy w drobne kawałeczki i oprószamy mąką. Cebulę i paprykę jak kto lubi, mnie najwięcej smakuje cebula w grubą kostkę (bo się wysmaża i prawie znika), a papryka w długie cienkie paski. Z podanych składników wyszło mi olaboga, bardzo dużo, z osiem porcji. Ale nic to, bo z odgrzania na odgrzanie smakuje lepiej, choć powiedzmy sobie szczerze, prezencji to to nie ma jakiejś niezwykłej. Ot, czerwono-brązowa breja. Ha! Ale smak!

No dobrze. Cebula na olej i szklimy. Dodajemy 2/3 papryki. Dusimy do miękkości. Dodałem pół szklanki czerwonego wina, co nie zrobiło na potrawie większego wrażenia. Jeśli więc lubicie winne smaki, wina winna być przynajmniej szklanka i raczej o intensywnym aromacie (moje było dość delikatne, lekko owocowe). Można solić, ta wersja wątróbki nie boi się soli. Kiedy warzywa zeszklone, a puszczone soki odparowane, dorzucamy wątróbkę i dość długo dusimy, pozwalając wilgoci całkowicie wyparować. W połowie tego wyparowywania dorzucamy resztę papryki i czosnek.

Dorzucanie papryki w późniejszym czasie ma wpływ na wygląd. Ogólnie papryka jest w tym daniu... przechodzona. Dodanie części pod koniec duszenia sprawia, że mamy i taką paprykę, która oddała potrawie wszystkie swoje smaki, i taką na wpół jędrną.

Kiedy na patelni sucho, dobawiamy keczupu. Nie żałujemy. Keczup da kolor, słodycz i kwasek, i miło zbierze składniki. Sprawdzamy smak i doprawiamy maggi, ziołami i pieprzem. Dusimy jeszcze trochę. Jak za mało kwaskawe, dodajemy trochę soku z cytryny. Ta-dan!

Aga i Lo nie pojedzą dziś ze mną, bo jedna niepaprykowa, a druga woli ludzkie wątróbki khekhe, ale jak kto i jedno, i drugie lubi, może śmiało spróbować takiej wersji zamiast zwyczajowych smażonych plajstrów. Ja użyłem wątróbki indyczej, ale uważam, że jest zbyt delikatna. Wieprzowa ze swoim wyrazistym smakiem i bardziej zwartą konsystencją jest tu lepsza. Sma-czneee-go! Aha, i popijajcie czym dobrym, wówczas żelazo łatwiej przyjmuje się :D

środa, 28 października 2009

Kotleciki drobiowe z marchewką






Głowy nie dam, ale być może to są najlepsze kotlety, jakie jadłem. Mówię to jako kotletożerca i pochłaniacz kotlecisków wszelkiej maści. Przepis znalazłem na świetnym blogu Majki, której z tego zydelka dziękuję pięknie za inspirację i wyszperanie tej receptury. Wyszło coś szalenie delikatnego, a dzięki pietruszce i marchewce – pięknego. Marchewka zrobiła tu też taką dobrą robotę, że nadała słodczy i przemiłej delikatności. W efekcie wyszło to, co lubię najbardziej: silnie chrupiąca skórka, a w środku mięciutko, słodko i delikatnie.

Składniki:
60 dkg kurczaka (ja dałem pierś),
1 duża marchewka,
1 cebula,
2 ząbki czosnku,
1 jajko,
1 kajzerka,
0,5 pęczka pietruszki,
kmin rzymski, sól, pieprz.    

1 nieduża garść młodego szpinaku na osobę,
błyskawicznie zamarynowana papryka,
garść oliwek,
rozmaryn,
pół łyżeczki mąki ziemniaczanej.

Kotlety zrobiłem tak, jak radzi Majka, tylko dodałem maggi, kmin i czosnek, bez którego nie umiałbym żyć. Zamiast sosu musztardowego zrobiłem natomiast sałatę ze szpinaku z prędko zamarynowaną papryką i azjatyckim winegretem. Tak więc bułkę namaczamy w wodzie lub mleku, odciskamy. Mięso drobno siekamy, dorzucamy startą na tarce jarzynowej marchewkę, drobno posiekaną cebulę, roztarty ząbek czosnku, jajko, posiekaną pietruszkę, kmin, sól i pieprz. Kminu nie za dużo, w małej ilości dodaje pewnej tajemniczości naszym kotlecikom. Dodałem jeszcze odrobinę Maggi dla podkręcenia aromatu.

Mieszamy ładnie. Można pozwolić odetchnąć z godzinkę i dać czosnkowi zrobić swoje. Formujemy kotlety. Powinno wyjść około 12. Obtaczamy w bułce tartej i smażymy najnormalniej na świecie, niedługo, bo kurczak ścina się szybko.














W międzyczasie przygotowujemy karmelizowaną paprykę. Robimy do niej więcej bejcy (miałem chętkę na coś orzeźwiającego, więc wybrałem wersję azjatycką z sosem sojowym, curry i imbirem), której nie wlejemy wraz z papryką na patelnię, tylko wykorzystamy do zrobienia winegreta do sałaty szpinakowej. Wlewamy tę resztę na patelnię i redukujemy o połowę. Dostajemy gęsty, brązowy, słono-słodko-kwaśny płyn. Wlewamy na to rozrobioną w połowie szklanki wody mąkę ziemniaczaną. Mieszamy aż uzyskamy sos o konsystencji niezbyt gęstego kisielu.

Już prawie gotowe. Na talerzu układamy pocięty grubo młody szpinak, posypujemy go posiekanymi (lub nie) oliwkami (na zdjęciu oliwek nie ma, bom sierota sklerotyczna), polewamy słodko-kwaśnym sosem, obkładamy jeszcze ciepłą marynowaną papryką, posypujemy siekanym rozmarynem i już. Wuala, pyszne delikatne kotleciki, przełamane kwaskowatą papryką i winegretem, który wbrew pozorom nie zagłusza mięsa, podkreślone oliwkami gotowe. Komu dokładka?

wtorek, 27 października 2009

Niby że marynowana papryka na szybko
















Za papryką konserwową nie przepadam. Zazwyczaj jest kwaśna albo słodka jak ulepek, oblepiona olejem. Czasem jednak do jedzonka pasuje coś o pięknym aromacie papryki, lekko kwaśnego, lekko słodkiego. Skąd wtedy mam wziąć taką paprykę skoro jej nie jadam, a więc i nie robię? Kiedyś potrzebowałem dodatku do grilla i stąd poniższy pomysł. To co, po szklaneczce i opowiem, nie?

Składniki:
2 papryki,
2 ząbki czosnku,
0,5–1 cytryna,
2 łyżeczki cukru,
4 łyżki oliwy,
sól, pieprz.     

Czosnek i imbir siekamy i łączymy z pozostałymi składnikami marynaty, dorzucamy pokrojoną w dość duże kawałki paprykę i odstawiamy na godzinę. Wrzucamy na mocno rozgrzaną patelnię i smażymy na dużym gazie aż marynata odparuje i skarmelizuje się. Papryka powinna być aldente, czyli ani chrupiąca, ani przelewająca się przez widelec. Znakomicie imituje smak papryki marynowanej, ale bez jej sflaczałości, świetnie ożywia smak grilla,  pieczystego, sałatek. W dodatku można ją podać na zimno albo na ciepło jako sałatkę, balansując przy tym stopniem kwaśności i słodyczy w zależności od potrzeb.

Podałem podstawowe składniki, ale oczywiście najlepiej jest komponować różne bejce w zależności od potrzeb. Ja lubię z imbirem, przyprawą „5 smaków” i sosem sojowym zamiast soli. Wychodzi lekko egzotyczna. Można zrobić rozmarynową albo pikantną, z kolendrą, winem i orzechami po gruzińsku. Zresztą, co wam tu będę ględził, sami lepiej wiecie, co i jak.

Za niedługo przepowiem ja wam, wy moje rodzyneczki, jaką sałatkę moje gości z tą papryką lubią, i jak ona dobrze robi kotlecikom marchwiannym, co je na jednym pięknym blogu znalazłem.

czwartek, 22 października 2009

Ziemniaki pieczone z papryką i czymkolek












No tak, słonko przestaje przygrzewać, to i w kuchni robi się mrucząco, przytulasto i powolnie. Trzeba jakoś przegnać naburmuszone smutki i smuteczki; najlepiej jedząc coś rozgrzewającego, polepszającego nastrój, kolorowego i wesołego. Takie pieczone ziemniaki z papryką czerwoną jak pola maków w Prowansji na przykład. Najfajniejsze w nich jest to, że czego by się dodało, będzie świetnie. A gdyby mięsa, to hoho! Szuwaśko, nasz sołtys, podpowiada mi przez ramię, że karkówka tłustowata najlepsza by była by. Ale i same te kartochelki, znaczy się bez mięsa, też robią wrażenie: zapieczone ze słodko-kwaśną papryką i cebulą. Takie niby zwyczajne nic, a dobre nieprzeciętnie. Posłuchajcie.

Składniki (na jedną osobę)
1czerwona papryka,
2-3 ziemniaki,
1 cebula,
1/2 małej puszki koncentratu pomidorowego (ew. dodatkowo keczup),
2 ząbki czosnku,

rozmaryn, sól, czosnek, pieprz.

Cebulę siekamy i podsmażamy na oliwie na złoto. Wrzucamy na nią pokrojoną w cienkie paski paprykę i posiekany czosnek. Podduszamy na niemałym gazie żeby nie tracić animuszu. Kiedy papryka aldente, czyli po grecku jeszcze surowa, dodajemy koncentratu pomidorowego. Dajemy tymianek, rozmaryn, pieprz, mieszamy. Zdziebko cukru zda się. Masa nie powinna być gęsta – w razie potrzeby dodajemy keczupu. 

No, poćwiartowane ziemniaczki wrzucamy do naczynia żaroodpornego, posypujemy solą, pieprzem, odrobiną oliwy, ładnie podrzucamy żeby się zmieszało, na to czerrwona paprryka z cebulą. Przykrywamy, do pieca, nie za ciepło, 160-180 st. aż będzie miękkie i przypieczone (około godziny).












Teraz będzie jeszcze fajniej, bo te pyszne, czerwone od papryki i pistacjowe od wyciekającej nieznacznie oliwy ziemniaczki za chwilę staną się jeszcze pyszniejsze. No, staną się jeśli przed włożeniem ich do naczynia żaroodpornego umieścimy tam jakieś mięso. Żeberka na ten przykład. Karkówkę. Szynkę albo indyka. Ach, boczek przesmażony przecież! Mogą być oliwki, kapary, co kto lubi. Taka to potrawa, że za każdym razem może być inna. Słodko-kwaśny sok z papryki, oliwy i cebuli owionie wszystko i przytuli. Pojadłem. Teraz luli. Aha, pamiętajcie, że to Sezon Ziemniaczany.

wtorek, 30 czerwca 2009

Przy kartach przyśpiewki po ryżówce














Zachodziło słońce. Granatowy zmrok kładł się aksamitnym cieniem na koszelewskiej równinie. Muślinowa mgiełka czarowała horyzont. Wiatr przystanął i obejrzał się za siebie, nasłuchując zbliżającej się burzy. Liście przerwały swój szemrotliwy taniec w oczekiwaniu na pierwsze krople i tylko chmury nic sobie nie robiły z elektryzującego napięcia powietrza, prześcigając się w kreacji abstrakcyjnych kompozycji. Przyszedł Szuwaśko. Trzasnął furtką, rozejrzał się po obejściu i – jak to on – wymruczał przez zęby: A co wy tu czmonicie, kurwa mać?

A czmonili myśmy to, że w durnia my z Radziulisem Czesławem graliśmy, i podjadaliśmy niemało. Była też Pałąkowa Halina i Wyśmierzanka Lucyna, która z kościelnym naszym Koszelewskim Ździszkiem po nabożeństwie wieczornym przechodząc mimo zajrzała i już się została. Roztworzyłem drzwi do stodoły i zaperłem kołeczkiem bo gorąc okrutny był, że w chałupie nie szło wysiedzieć. W sąsieku na skrzynkach po jabłkach zasiedliśmy rozgrywkę uskuteczniając. Zapaliłem naftową lampę, bo ciemno się robiło się, a siano jeszcze nie zwiezione. Pałąkowa donaszała kolejne cymesy, Czesio Radziulis nalewał do szklanek koszelewską przepalankę. Miło wieczór się toczył: ćmy trzepotały o szklany klosz lampy, komary trochu kuły, ale za bardzo to nie, i tylko Ruda Zamojszczaka ujadała potępieńczo, na co my nie zwracaliśmy uwagi, bo przyniosłem ja do stodoły radyjko tranzystorowe na baterejki. Podłączyli my z kościelnym to radyjko do akumulatora od kosiarki i rozprawiali my o tym, czego to letniki tam u siebie słuchają, że i do czorta niepodobne.

Szuwaśko przymrużył oczy żeby widzieć lepiej, co polano do stołu, uśmiechnął się pod nosem, wyjął niedopałek skręta spomiędzy jedynek i rzucił go na kupę kompostu. Jaśniej się od razu zrobiło, atmosfera się ociepliła. Trzeba było nie wlewać na kompost tej benzyny, co mi do niej Łaciata ogonem kankę z mlekiem strąciła, pomyślałem, ale Wyśmierzanka Lucyna akuratnie „Śtyry czerwo” zakontraktowała, a po partii ona z Koszelewskim była, to i ochota do oglądania widowiska „światło, dym i sztuczne ogni z saletry” wszystkim odeszła.

– A zabezpieczone wy, kochanieńkie, na okoliczność gry przedłużającej się, a? – zagaił zalotnie sołtys, pozbywając się dwóch pokaźnych butelek zza paska spodni roboczych. Widać Maciaszczyk z imienin brata po dwóch tygodniach szczęśliwie powróciwszy, ogieniek tam u siebie w ziemiance rozchełchał i produkcję na pożytek wioskowy na nowo rozpoczął.

– Aż tak to nie – ciut niepewnie powiedział Koszelewski. Musi bez to on rezonu nie miał, że kontrę ja dla niego soczystą zapodałem. Czerwów u mnie pięć było, a i punktów nieskąpo. Wyśmierzanka na trzy bez kozera zostać powinna, a nie w grę kolorową na pognębienie wpychać się.

Opróżniwszy przestrzenie okołopaskowe w swoich portkach Szuwaśko podsunął sobie skrzynkę, rozsiadł się, szmatę z butelki wyciągnął, strzepnął piasek z musztardówki, co na podmurówce stała, paluchem wybrał muszki i pajęczyny, i polał wszystkim sowicie. Że to na ryżu nowomodna nalewka jest, on powiedział. Nu, nienajgorsza. Żeb tylko oczy skośne dla nas nie zrobili się, zażartowała Pałąkowa, której policzki czerwieniały już o tej wieczornej porze jak jabłka w jej sadzie, na co sołtys zawyrokował, że kiedy trunek ślachetny, to i skoszenie dwudniowe zaakceptować można. Albo to raz i z tydzień my skoszone chodzili? Skrzywił się na widok zamorskiego hummusu, który pysznił się w misce, tej co ja zawsze w niej śledzi podaję, pamiętacie, ale kebabczetami nie pogardził. Powiedzieliśmy dla niego, że to mielone są, to przełknął. Plastrem słoniny przyłożył i jakoś to było. Najgorzej, że krewetki my jeszcze w planie mieliśmy i sery spleśniałe, co się przeleżeli w piwniczce u Pałąkowej. Strach było pomyśleć, co zrobi sołtys na widok robaków i zepsutej żywności. Polałem ja dla niego po brzegi, żeby znieczulić jego emocjonalnie i przychylniejszym uczynić. Po serii kubidów Koszelewski ordynował właśnie ślemika winnego. Coś dla niego karta za dobrze idzie dzisiaj. Te cztery czerwa, co ja ich skontrowałem, to oni z Wyśmierzanką zrobili o tak, ściągając najsamprzód wszystkie kozery i udatnie wyimpaszając moje damy. Nadróbka dla nich jeszcze wyszła. As żołędny dla mnie zmarnował się, przebicia ostatnią kozerą w ręku doznając. No mówię ja wam, niech to psi użrą. Radziulis klął szpetnie i kurzył skręta za skrętem aż pójść ja musiałem do chałupy po nową gazetę. Nu, z Czesławem odkuli myśmy się potem trochu, ale i tak kościelny z Wyśmierzanką dali nam nieźle w kość.

I tak to, pchełki wy moje, niedziela, a później początkujący poniedziałek mijały nam spokojnie, leniwie, przy wtórze radyjka, ujadaniu Rudej, brzęku szkła, purcelany i Czesławowego zaskakująco soczystego słowotwórstwa inwektywowego. Siwy dymek ze spopielonego kompostu drażnił lekko nosy i odstraszał komary (teraz już wiem, gdzie się dla mnie widły zapodzieli). Burza rozeszła się po kościach, za to nastał leciuśki wiaterek, miło głaszcząc spoconą skórę, a księżyc, który pojawił się ze znienacka, zaciekawiony zaglądał nam w karty przez szpary w dachu stodoły. Mgły się rozstąpiły, odsłaniając bagienną równinę i echo nieźle musiało się nabiegać w te i nazad, długo w noc roznosząc po okolicy karciane przyśpiewki Szuwaśki: „Mam żołędzie i mam wino, chodź na siano spać, dziewczyno”, „W dupie mam ja dzwonki, czerwo. Wójt z Gliniewic to jest ścierwo”.



Nu, teraz na koniec sam to ja wam zapodam, kotki serdeczne, co my pojedli. Co popili, to wy już wiecie, bo napisałem ja wam, a i może po chuchu jeszcze rozpoznacie. Desera ja nie sfotografowałem, bo moja Smienka zaginęła i po ciemaku znajść my jej nie mogliśmy. Dopiero z rana wypatrzył ją Koszelewski, który próbując wpasować się w furtkę, wlazł był na obórkę, a ona tam akurat była. Smienka znaczy się. Powiem ja też dla was, że bez ten gorąc to pit ja nie napiekłem, tortilkami malutkimi jak pół łapy Szuwaśki je zastępując. Szybciej oni się robią się, i mniej gorącego z mojej nowiuśkiej kuchenki przy okazji wydobywa się. To i gazu mniej. Ot, takie ekliktyczne jadło dla nas wyszło. Tak letniki mawiają jak się dla nich zrobi na obiad to to, to śmo, że każdy pies z innej budy. Posłuchajcie, jeśliście ciekawi.


Zamorski hummus z papryką, pachnący kminem rzymskim, rozmarynem, cytryną i oliwkami:





































Krewetki na modłę chińską, na podwójnym gazie prędziutko skarmelizowane sosem sojowym, z dodatkiem czosnku i imbiru w dużych ilościach, na koniec obsypane ogórkiem i szczypiorem:

















Kebabczeta aromatyzowane kminem (a jakże), świeżą pietruszką i estragonem (należałoby dać kolendrę, ale w gieesie w Paździerzownicy nie mieli), z dipami: ze świeżej papryki, pomidorów i oliwek, oraz jogurtowym z estragonem, czoskiem i szczypiorkiem, posypane rozmarynem i zawinięte w tortillę:


















Spleśniałe w pałąkowej piwniczce sery: kozi i gurgoncola, a do nich na zakąskę pomidory obsypane estragonem i bazylią; wszystko w pieprzu zielonym:

















Suszone owoce: daktyli, rodzynki, moreli, śliwki, podduszane w soku pomarańczowym i winie aż oddadzą całą słodycz, z której się na koniec karmel robi. Na ciepło to się wydaje. A na to – lody miętowe, bo świeżą miętę koza Pałąkowej dla mnie wyżarła. Nu, Smienka zapodziała się, łajdaczka.

wtorek, 16 czerwca 2009

Placuszki z kalarepki















Lubię kalarepkę. Bardzo i pod każdą postacią. Lubię ją na surowo, pokrojoną na frytkę (z dipem), lubię surówkę z kalarepki, zupę kalarepkową, kalarepkę smażoną, kalarepkę faszerowaną różnymi dobrymi rzeczami. Nie lubię tylko jak jest zima i kalarepki nima, albo droga. Moja droga kalarepka...

Dzisiaj o plackach z kalarepki. Jak można z cukinii, to dlaczego nie z kalarepki? Można podać jak placki ziemniaczane czy cukiniowe, a można - jak na obrazku powyżej - w obwódce z papryki. Silnie zdrowe to danie, a i na kolorze mu nie zbywa, ani na chrupkości. Do dzieła.

Składniki
2 kalarepki
,
2 czerwone papryki,
4 ziemniaki,
pęczek szczypioru,
2 jajka,
1 ząbek czosnku,
2 łyżki mąki ziemniaczanej,
sól, pieprz, cząber.

Kalarepkę męczymy tarką o dużych oczkach. Posypujemy solą i odstawiamy na 15 minut żeby puściła sok. W tym czasie siekamy czosnek i szczypior. Usuwamy z papryki nasiona (bez rozkrajania) i kroimy ją w okołopółcentymetrowe krążki. Końcówki i krążki o najmniejszej średnicy siekamy; dorzucimy je do masy. Ziemniaki tarkujemy jak na placki.

O patrzajcie, myślałem, że zdążę wyskoczyć po słomę do stodoły, bo coś mnie dach w chlewiku przecieka, a tu masz, 15 minut minęło. Dobra, utkam później, przestało padać.

Kalarepkę solidnie odciskamy. Suche wiórki wrzucamy do miski i dodajemy posiekaną paprykę, czosnek, szczypior. Teraz jest ostatnia chwila żeby spróbować, jaka pyszna jest kalarepka na surowo.

OK, jeśli coś wam po tym próbowaniu zostało, to dodajcie tarkowane kartofle, jajka i mąkę ziemniaczaną (mąka na czuja; do starych ziemniaków pewnie niepotrzebna w ogóle, a młode to co tam, krochmalu w nich za grosz). Przyprawiamy jak kto lubi.














Przypalamy na kuchni i przystępujemy do ostrego gazowania. Patelni, Zenonie! Schowaj te badyle, bo do więźnia pójdziesz. Co za chłop. Dobra, patelnię mocno grzejemy, dolewamy oliwy co bądź, rozgrzewamy. Teraz to już krótka piłka: układamy na patelni krążek papryki, a w środek wkładamy nasz farsz. Uklepujemy i smażymy krótką chwilkę z obu stron. Im krócej, tym lepiej - tyle żeby jajko się ścięło, bo wtedy kalarepka i papryka będą uroczo chrupiące. Poza tym
kalarepka po dłuższym wysmażaniu traci trochę swój charakterystyczny aromat i smakuje bardziej jak kapusta albo ziemniaki.

Mamy śliczne placuszki z czerwoną obwódką. Delikatność że ach strach. Można podać z sosem cygańskim.

Aha, po połączeniu wszystkich składników masy lepiej smażyć od razu albo przynajmniej w ciągu godziny. Ja czekałem wczoraj długowato na kościelnego naszego Koszelewskiego, co po nabożeństwie czerwcowym miał przybyć do mnie na kolację. Zeszło mu, bo nie mógł się dobić do Maciaszczyka, który wziął pojechał do Gliniewic po nowe baniaki na śliwowincję. Kościelny na ławeczce pod płotem, a kalarepa w misce więdła. Z Pałąkową zjedliśmy świeże, a sponsor napojów miętkie bardziej jadł. Nu, radę dał.

Oczywizda, klasyczne usmażenie też daje wdzięczność biesiadników. Może nie Szuwaśki, bo za mało płynnego srebra, czyli smalcu. Ostatnio sołtys nasz wytapia łój barani. Na targu otwarli stragan z karmą dla psa. Smaży w nim zeszłoroczne kartofle, i tak je same ze skwarkami. Lubicie? Jeśli nie, to nie przyjeżdżajcie przez tydzień do nasz do Koszelewa, bo dużo on tego łoju nakupił. Zachodze ja czasem do niego, gdyż albowiem martwię się żeby zapijał przynajmniej czymś, co tłuszcz rozpuszcza. O, tak to.













czwartek, 28 maja 2009

Śródziemnomorski dip paprykowo-serowy















Wyrazisty, intensywny, śródziemnomorski smak. Do ciemnego chleba, świeżych chrupiących warzyw; do spożywania z chlebkiem pita albo jako dodatek do kanapek.


Składniki
papryka czerwona świeża - 1 szt.
papryka czerwona (słodka) w proszku - kilka łyżek
feta - 1/2 kostki
twardy tarkowany ser włoski o ostrym smaku - 2 łyżki
oliwki czarne - 15 szt.
oliwki zielone - 5 szt.
kmin rzymski mielony - 2 łyżeczki
czosnek - 1 ząbek
sok z cytryny - 1 łyżka
sól, chilli - do smaku

Paprykę kroimy na kawałki. Wszystkie składniki z wyjątkiem papryki w proszku wkładamy do blendera i dokładnie miksujemy. Dodając po 2-3 łyżki stołowe papryki w proszku mieszamy do uzyskania konsystencji gęstej śmietany albo niezbyt gęstego hummusu (po godzinie mikstura ciutkę zgęstnieje). I już. Gotowe.

Dopisał ja po chwili: Tak mnie po łbie chodziło, że cuś nie tak z tym przepisem jest. Ale od Pałąkowej z kajetu maminego dokładnie zdaje się spisywałem. No i odgadł ja, czort. Toż co to za przepis, co nie gotowany na gazie był! Toż to jakieś popierdułki dla oczadziałych są i tyle.