poniedziałek, 12 października 2015

Jak to kaowcem zostałem się na trzy kwadranse

A opowiadałem ja dla was jak to się kaowcem w domu kultury w Gliniewicach zostałem? No, mnie też się zdaje, że raczej nie, gdyż wczoraj to było. Rozsiądźcie się wygodnie na zydelkach, czy na czym tam macie, i przepowiem dla was wszyściutko żebyście na kalumnie ze strony derechtorki skazani nie byli, ponieważ ona silnie mataczy.

No więc było to tak: przebywaliśmy akuratnie ze starym Pałąkiem, sołtysem naszym Szuwaśko Grzegorzem oraz Radziulisem Czesławem w Gliniewicach nieopodal delikutasów Skorek. Dowiedzieliśmy się, że nowe tanie, a dobre niemożebnie wino tam u nich jest, tak i wsiedliśmy w pierwszego pekaesa, co na Gliniewice szedł i rekonesansa uskutecznialiśmy. „Siarczany raj” nazywa się to winiucho. Nie powiem, możliwe ono. Kwaskawe, wanilią z letka daje i wyraźne nuty żywiczne zaposiadywuje.

Obadywaliśmy to winiucho, obadywaliśmy, aż tu derechtorka Gliniewickiego Domu Kultury, Trypuć Leulalia, napatoczyła się, a wnerwiona jakby dla niej łasice pranie po gumnie porozwlekały. Z kurwikiem w oczach mówi ona, że kaowiec zapił, więc zastępstwa szuka, bo dzieciakami w świetlicy nie ma komu zająć się, a tu komisja edukacyjna w drodze. Latała po mieście w poszukiwaniu chłopa, co by się nadał i tego kaowca poudawał, ale bo to znajdziesz jakiego trzeźwego kiedy tydzień temu Dzień Cepiarza był i wszystkie chłopy w Gliniewicach tyłem naprzód chodziły, takie nacepowane były? Był co prawda jeden podchodzący letnik, wyględny, w okularach, znaczy się uczony, ale wykrzywiony okrutnie i miał cierpiętniczy wyraz twarzy, gdyż aromat nawozu krowiaczego dla niego nie podchodził, ponieważ przed przyjazdem do nas on we w stolicy już od trzech miesięcy mieszkał. Dzieci by się wystraszyły albo stałyby się emocjonalnie zdezorientowane, a może i gorzej.

Kiedy zoczyła nas, zaraz nadzieja w nią wstąpiła, bo my niewypite byliśmy, ledwo po winiuchu wessaliśmy. Dawaj nas na spytki brać, czy kto w niedoli dopomoże. Nic wielkiego, mówiła, baję przeczytać na głosy, malunki zadać, piosneczkę o Zuzi lalce niedużej zaśpiewać i takie tam, jak to w domu kultury. A, i żeby durnoty do łba nie przychodziły: jak bałwana lepić, to marchewkę wsadzać wysoko, zamiast nosa, a nie gdzieś niżej. A nie, zreflektowała się, toż nie zima.

Stary Pałąk oczywiście zaraz się opowiedział, bo on ogólnie do ludzkości serdeczne nastawienie ma, jednakże jak się wyszczerzył aby przyjacielskość pokazać, to się derechtorka o trzy kroki cofnęła. Stary Pałąk mianowicie nie za bardzo ma się czym szczerzyć. Do tego on nieszczególnie gramotny jest, a tu literki trzeba dziatwie pokazywać.

Ciekawe, kto by komu pokazywał, zahuczał sołtys, bo Pałąk nie rozpozna nawet, które wino które jak nalepeczkę podobną ma. Stary Pałąk się odciął, że rozpozna, rozpozna, po smaku rozpozna, gdyż konesrem winnym jest i z zawiązanymi oczami odróżni „Pogrom sedesu” od „Przekleństwa teściowej”, a nawet po sikaniu rozpozna, gdyż albowiem po każdym winku inaczej politura z kibla złazi. Jednakowoż derechtorka oświadczyła, że to nie ten targiet i Pałąk w odstawkę poszedł, co powetował sobie butelką „Siarczanego raju”. Mruczał przy tym o prześladowaniu rasowym z powodu fizjognomi.

Radziulis akuratnie słomę spopod pulowera wyciągał, bo go mulała, więc się wygibaszał na wsze strony i zabawnie podskakiwał, więc derechtorka-selekcjonerka uznała, że musi niedorozwinięty jaki albo hiphopowiec. Sołtys znoweś nie powstrzymał się i musiał dodać, że i dla niego tak zdaje się jak on z Radziulisem dłużej napoprzestaje, tyle że hiphopowca, prawił, to on się wystrzega, gdyż co miesiąc w balii ablucji dokonuje, to i zarazy unika.

Jak nic ta posada do Szuwaśki uśmiechała się. Zamiaruje on kupić snopowiązałkę marki Sewastopol, to i na mamonę łasy. Jednak sołtysowa kandydatura także nie przejszła, albowiem do Gliniewic jechał prosto od roboty i w kościołową fufajkę nie przebrał się, bez co u niego ugówniaczone gumofilcy byli, a i waciak nie trzeciej czystości.

Jak Trypuć Leulalia segregacji dokonała, na placu boju zostało pusto, bo ja się za sołtysa schowałem aby się nie wydało, że na zabawie w remizie w dyskursję się wdałem, a że miałem słabsze argumenty, to lewe oko u mnie nie takie bławatkowe jak zazwyczaj, tylko fitalowne więcej było. Jak na złość jednak odczkło się dla mnie winogroną z wina i tak się moja obecność wydała.

Derechtorka zaodraz zapytała, czy czytam biegle. Nu, z tym to różnie bywa, nie tracił nadziei Szuwaśko, bywa i tak, mówił, że Czyprak czyta jedno, a robi drugie, jak wtedy, co wlał olej silnikowy do parnika zamiast do silnika i się prosiaki dla niego zaklajstrowały, o parniku nie wspominając. To kto tam wie, perorował, czy on te literki składa, czy tylko pozorantem jest.

No, ale derechtorka napisy na naklejce od wina przeczytać dla mnie kazała, ułybnąć się pięknie, aby w uzębienie zajrzeć móc, łapy obejrzała, czy nie za żałobnie za pazurami, i poleciała porzekadłem, że lepszy mondzioł w garści, niźli wykształciuch ze sraczką.

Ja to się nawet broniłem, gdyż nie uśmiechała się do mnie perspektywa obcowania z bachorami, postawiłem więc twardy warunek: za mniej, niż dwa winka dziennie nie robię. Leulalia zaśmiała się i powiedziała, że na to ministerialne stawki są i że jak nic dwadzieścia złotych dziennie wpadnie. Poczułem się jak delfin finansjery.

I tak to, słuchajcie, na kaowca awansowałem. Nie bardzo wiedziałem, jak się zabrać do rzeczy, bo jak były plastunki, to dzieciaki polewały się kolorową wodą. Wymyśliłem żeby przywiązać je łańcuchami krowiakami do karolyferów i kazać malować trzymając pędzelki w ustach, ale derechtorka zwróciła mi uwagę, że jest to nieco niehumanitarne, bo młodzi ludzie muszą zażywać ruchu, a poza tym zawsze mogą kopać nogami miseczki z farbą.

Jak tak, to tak. No to wziąłem się za pląsanie. To znaczy dzieciaki pląsały, bo ja gdybym zaczął tam tańcować, to by się kamień na kamieniu nie został. Ja dla nich nuciłem. Miało być o Zuzi lalce niedużej, ale że ja tej przyśpiewki nie znam, to chciałem swoich podopiecznych nauczyć nowej, co ją kościelny Koszelewski w noc sylwestrową podśpiewywał. Nie o Zuzi, tylko o Jagnie, ale co za różnica. Imię jest imię, czy nie tak, co? Szło to tak:
Zobaczyłem Jagnę.
Myślę, parol zagnę.
Złapałem za kiecę,
zaraz ją przelecę! Hej!
Jagno, moja Jagno,
takem ją zagadnął,
moja ty bogdanko,
chodź ze mną na sianko! Heej!

Trzeciej, najlepszej zwrotki nie odśpiewałem. Dzieciaki mnie zakrzyczały, że sianko się cepuje, a nie chodzi się na nie. Ciekawość, skąd, psiekrwie, wiedziały. Jak był ten Dzień Cepiarza, co to z niego tydzień się zrobił, to one mogły zobaczyć wszystko, jednakowoż z wyjątkiem cepowania.

Nieszczęściem upewniły się one u siostry katachetki, która przechodziła mimo, czy aby na pewno tak jest, odśpiewywując jej całość przyśpiewki. A czego było ją pytać?! Toż ona miastowa, i to z Warszawy! Co niby one w tej stolicy mogą cepować, chyba paprotki?

Jak się na mnie ta siostra katechetka wydarła, to mnie aż w podłogę wbiło. Że do biskupa pójdzie na skargę, wiszczała, że się nie pozbieram i w niepoświęconej ziemi mnie chować będą. Oj, dobrze, że ja na zastępstwie! Biedny kaowiec! Jak on wytrzeźwieje i do roboty wróci, jak nic za  nie swoje przewiny do kurni jego zawezwią i będzie się miał z pyszna! Albo i do samego księdza proboszcza mogą jego zawezwać, a to już grubszy paragraf. Ooo, ksiądz proboszcz w Gliniewicach srogi! Jak jemu pokutę zapoda, to się nieszczęsny chłopina ze świętej lektury nie wykaraska przez miesiąc. Dobrze, że jako kulturalno-oświatowy czyta jako tako, bo dla takiego starego Pałąka to i roku by nie stało.

No ale nic, nie wolno się zniechęcać. Jak nie śpiewka, to gadka, czy nie tak, co? Wiecie wy zapewne, że samogonki różne bywają. Niektórzy w tej dziedzinie mataczą jak polityki po wyborach: raz tylko przepędzą, a i to niedokładnie, karbidu dodadzą aby moc wzmóc czy tam spirytus techniczny filtrują i sprzedają jako monopolistyczną produkcję prosto z lasu. To umyśliłem, aby te słodkie niebożątka przestrzec przed kupowaniem kiepskiej barbeluchy. Niedługo w dorosłość wejdą, niechaj będą przygotowane. Tołkowałem dla nich żeby nigdy, ale przenigdy nie brały nic od Goździa Ludwika, gdyż na karbid to on hurtowe zniżki ma, i żeby sprawdzać, czy moc należyta, i bukiet - wiecie, co najważniejsze. Mówię wam, słuchały z rozdziawionymi buziami jakby sam Dżastinbiber zjechał i jęczał. Tak to jest, ciekawa prelekcja uwagę publiczności przykuwa.

Nie wszyscy jednakowoż byli zadowolnieni z moich sukcesów pedagogicznych. Najsamwpierw Trypuć Leulalia weszła, ale blada jak pośladki Bartoszuk Beaty przed sezonem plażowym. Widać podsłuchiwała popod drzwiami. Za nią jeden taki tęgi wąsaty jegomość w brązowym garniturze z marsową miną i drobna kobiecinka z różową trwałą. Zdaje się, komisja edukacyjna. Chciałem się pochwalić, że sukcesy odnoszę w obświadamnianiu młodzieży, ale bo to dali się wypowiedzieć? Jak burą sukę mnie obsobaczyli, nawet nie przepowiem, jak to szło, bo się wstydzę. Że możliwe jest tak człowieka obsmarować bez rugania się, to i nie wiedziałem.

Coś się wszystkie na mnie tu w tym domu kultury uwzięli. Najpierw siostra katechetka, teraz te trzy, a co ich ugryzło i jaka to wdzięczność za moje dobre serce, że chciałem młodzianków przygotować do wyjścia w szeroki świat?! Ledwo zdążyłem zabrać fufajkę i litrowego szczeniaczka, co go miałem w cholewce gumiaka schowanego i używałem aby młodzieży pokazać, jak się kurturarnie napojem delektuje oraz jak należy odginać mały palec aby światowo wyglądać.

Dobrze, że moi przyjaciele jeszcze przed sklepem delektacji winem oddawali się. Pożałowali mnie, winko odkapslowali i razem poutyskiwaliśmy, jakie to ludzie niewdzięczne są. Na koniec ostatnim pekaesem do Koszelewa wróciliśmy i uradziliśmy, że do Gliniewic więcej nie jedziem, bo tam chamówa.

piątek, 2 października 2015

Sesemesy bagienne

O, i tak to plecie się na gospodarce. Ciężkie życie jest, a jakby utrapień było mało, przez ostatnie dwie niedziele giees zamknięty był i jeździć myśmy musieli do delikutasów Skorek w Gliniewicach. Pytluczuk Włodzimierz, co on za kierownika w naszym gieesie robi, wycieczkę wygrał kupiwszy dwa kilo salcesonu. Sesemesa wysłał i wygrał.

Chadziukowa Walerka gada, że ustawka to była, ale ja tam nie wiem. Dość, że Pytluczuk gieesa zamknął, w Wypławkach-Zdroju popod Łapami kąpieli błotnych w Narwi zażywał, a u nas wszystkie jak jeden mąż do Gliniewic po salceson jeździli, aby także w luksusie popławić się. Wykupili myśmy ze dwie tony tego specjału, sesemesów nawysyłali, jednakowoż nie wygraliśmy nawet bileta na pekaes do Kaźmirówki. Może i Chadziukowa dobrze prawiła...

Na koniec sołtys powiedział „stop”, bo się po wsi swąd nadpsutego salcesonu rozsiewał. Przejeść się go nie dało, kabany kanibalizmu odmawiali, to co on się miał nie nadpsuwać, czy nie tak, co?

Żeby przybliżyć nam życie w dobrobycie, sołtys kąpiele błotne dla nas zaserwował nad naszą rzeczką Paździerzanką, co ona nazwę swoją bierze, że przez Paździerzownicę Kościelną przepływa. Może „przepływa” to nie najlepsze określenie, bo jak w niej dwadzieścia centymetrów wody jest, to my śmiejemy się, że powódź przyszła, ale co błocka w szuwarach ma, to jej. No i tam w tych szuwarach Szuwaśko na swojej łące kąpielisko błotne urządził. Za flaszkę samogonki (albo za 5 zł, co na jedno wychodzi, tylko do Maciaszczyka ganiać nie trzeba) potaplać się pozwalał. 

Na początku to nawet fajnie było, szczególnie jak Łopianek Zenobia przyszła i rozdziała się, a oko u niej to jest na czym zawiesić, czort! Koniec końców wyszło jednak, że te kąpiele błotne to one przereklamowane są. Wali toto bagnem i krowiaczym nawozem, pijawki przysysają się w najmniej oczekiwanych okolicznościach intymnej skromności, a i niepolitycznie przed sikorkami w stanie ponad miarę ubłoconym do chałupy wracać jakby z trzydniowego dansingu w remizie, o dopieraniu fufajki nie wspominając.

Czara goryczy przebrała się jak się dla Radziulisa Czesława czapka uszatka w tym bagnie zagubiła, a stary Pałąk myślał, że ją odnalazł i Radziulisowi na łeb nasadził, wszelako okazało się, że to nie za żywy borsuk był. Wtenczas myśmy tego światowego życia zaniechali.

Teraz na salceson to my patrzymy jak na Dżastinbibera, a Pytluczuka Włodzimierza i jego przereklamowany giees omijamy aż za przystankiem pekaesu. No bo powiedzcie sami, co to za sprawiedliwość, że jeden zadaremno do Wypławek-Zdroju jedzie salcesonem przed sanatoriuszkami szyku zadawać, a tyluch innych borsuki bagienne maca? A nu jego!

środa, 23 września 2015

Królik w winie z miodem i kurkami

Z blogowaniem to ja mam problem taki, że od kilkuch lat nie blogowałem nic a nic, bez to ustali u mnie odruchi bezwarunkowne, takie jak na ten przykład cykanie fotek Smienką dla tego, co się upichciło. Tak też było kiedy zaprosiłem na obiad tatula i pociotka naszego, Czypraka Anatola z rodziną. Mieszka on (pociotek, tatulo u nas we wiosce żyje jak żył, cztery chałupy za gieesem) w dalekich krajach i najmuje się za sprzedawcę kosiarek na baterie słoneczne. Umyśliłem, że dla emigrantów pożytecznie będzie pojeść po polsku, a nawet staropolsku, bo z nutą i winną, i owocową, i miodową. Do tego na upały, które wtenczas panowały, bo to kilka niedziel temu nazad było - lekko i dietetycznie. Jednakowoż nie zrobiłem zdjęcia dla tego pysznego półmiska, a cyknąłem jedynie pozostałości jak już sobie przypomniałem o blagierskich powinnościach. Posłuchajcie, jeśliście łaskawi.

Najsamwpierw pojechałem do ciotuchny Janiny, która mieszka w Przyździebkach Kolonii, po królika. Wielgachny był ten król, jejbohu! A mięsko mięciuchne, soczyste! Czuć, że karmiony metodą gospodarczą bez chemii.

Wyjąłem z niego, co się dało, a resztę zostawiłem do bulionu/pasztetu. Moją ulubioną część brzuszną przekroiłem na połowę, przednie łapki dałem w całości. Uda wytrybowałem, letko posoliłem, popieprzyłem, wsadziłem dwa plajsterki imbiru i zawiązałem nicią dentystyczną, gdyż dratwa dla mnie wyszła. Oprószyłem cymamonem i zostawiłem na noc, a na kościach przez dwie godziny gotowałem bulion z dodatkiem imbiru, który potem odparowałem do zgęstnienia, z czego wyszedł mi kieliszeczek esencji.

Zrania, po obrządku, wyjąłem mięso z lodówki i po ogrzaniu wkładałem partiami na silnie rozgrzany rondel z klarowanym masłem. Króciutko, po dwie minuty z każdej strony. Podsmażonego królika przełożyłem do szybkowaru, w którym była już rozpuszczona galaretka z pieczenia perliczki, którą piekłem onegdaj, oraz króliczy bulion.

(Pozostałości po pieczeniu różnych pysznych rzeczy to ja zachowuję, o ile nie są przypalone. Jak się piecze gęś w 150 stopniach albo perliczkę w 160, to to, co się wypiecze, jest potwornie aromatyczne i zdatne do aromatyzacji kolejnych dań. Smak od perliczki jest idealny dla podkręcenia królika. Taka galaretka.)

Z patelni, na której smażyło się mięso, zlałem do miseczki masło, a do przysmażeniny wlałem pół butelki półwytrawnego, kwaśnego jak diabeł Rieslinga z Lidla (co zrobić, Lidla lubię, ale wino to się kupuje w odpowiednich miejscach, gdzie wiedzą, jak zrobić żeby dwie butelki kupowane dzień po dniu smakowały tak samo - albo u nas w gieesie, ale to inne winko jest). Przy pomocy łyżki zadbałem żeby wszystko, co przywarło w trakcie smażenia mięsa, rozpuściło się w winie. Francuzi mówią na to deglasowanie, moja babcia - odzyskanie smaku.

Kiedy wino prawie odparowało, zgęstniało i nabrało femome... femno.... femamolemne... wyśmienitego aromatu, przelałem je do mięsa do szybkowaru, zakręciłem pokrywę i wstawiłem na moją kuchenkę gazową emaliowaną na 20 minut.

Masło, które zlałem z patelni, wlałem z powrotem, podgrzałem i dodałem miód gryczanny. Kiedy miód zaczął ściemniać, na krótko wrzuciłem najpierw pokrojoną w sporą kostkę paprykę z grubymi plajstrami pora, a potem całe kurki, dorzucając do nich gałązki tymianku i estragonu oraz sproszkowaną kozieradkę. Na króciuśko, byle poczuć zapach karmelu. Ziemniaki ugotowałem na parze na półtwardo.

Po upływie 20 minut, kiedy mięso było, że pochwalę się poligloctwem, aldente, dodałem do niego podduszone warzywa. Wymieszałem i wstawiłem z powrotem na gaz na 10 minut żeby warzywa pozostały jędrne, ale nabyły smakowitości mięsa. W szybkowarze czas płynie szybciej, rozumiecie.

Tera będzie najważniejsze, więc się skupcie.

Jak się dusi dobre jedzonko, to z niego wypływa tyle aromatycznego soku, że aż trudno uwierzyć. Ze samego mięsa z pół litra, a z warzyw! No i teraz cała sztuka żeby ten sok zagospodarować, a nie zagęszczać, jak nasze babcie, śmietaną i mąką, które niszczą naturalny aromat. Ja zrobiłem to tak:

Po 10 minutach w szybkowarze, kiedy warzywa puściły soki, a pozostały jędrne, zlałem cały płyn z szybkowaru do rondla, a mięso z warzywami wstawiłem pod przykryciem do piekarnika na 60 stopni aby nie stwardniało. Teraz nastąpiła najprzyjemniejsza część gotowania.

Miałem prawie litr winno-miodowo-mięsno-warzywnej esencji (nie zapominajmy o smaku od perliczki!), którą zagęściłem, odparowując aż nabrała konsystencji karmelu. Na wstępie dodałem cztery przekrojone na pół śliwki węgierki. Na trzy minuty skórkami do góry. Mhm, cztery węgierki czynią cuda! Sos nabrał wyraźnego owocowego aromatu z cudownym posmakiem wigilijnego kompotu. Węgierki są jakby stworzone do królika.

Śliwki zdjąłem zanim oddzieliła się od nich skórka i na koniec udekorowałem nimi półmisek. Połówek było osiem, osób pięć, a każdy na te śliwki spoglądał, czy uda mu się zgarnąć jeszcze jedną.

Ten sos odparowywałem długo, z godzinę. Na koniec z litra zostało mi może 150 ml zawiesistej, obłędnie aromatycznej mazi o konsystencji skondensowanego mleka (pamiętajmy o smaku od perliczki!). Smaku tego czegoś nie opiszę, albowiem doznania smakowe przewyższają moją zdolność artykulacji.

Wrzuciłem w tę maź ugotowane na parze ziemniaczki aby się obtoczyły, zdjąłem nitki z mięsa, połączyłem wszystkie części i otrzymałem coś, z czego jestem zadowolniony. W końcu, gdyż zazwyczaj utyskuję, że to nie tak, tamto można było zrobić lepiej... A wtenczas wszystko wyszło, jak chciałem. Gdybyście usłyszeli ciamkanie biesiadników!

Przyznaję, że sos był najsmaczniejszy. Szalałem po talerzu z bagietką jak borsuk w jagodach, że nawet nie trzeba było potem zmywać, co wyszło na dobre, albowiem Ludwiczak Jadwinia dopiero w przyszłym tygodniu przyjedzie pielić kalarepę i przy okazji ma mnie chałupę odgruzować, zatem dodatkowy czysty talerz na pewno się przyda.

















Składniki:
królik ze sklepu albo pół królika od ciotuchny Janiny,
3 papryki,
1 duży por,
pół kilo kurek,
3 łyżki masła klarowanego,
pół butelki wina, najlepiej nie octowego, a o owocowym aromacie,
2 łyżki miodu,
gałązki tymianku, estragonu albo co tam w ogródku wybuja (lubczyk znowu zeżarły mi mszyce, ale kilka listków bym dodał, gdybym miał taki wiecie, bez mszyc),
dwie szczypty mielonej kozieradki,
sól, pieprz w ilościach odpowiednich do smaku,
trzy szczypty cynamonu,
o smaku od perliczki nie wspominając.

Ogromnie żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia w odpowiednim momencie. Na wielkim półmisku, z sosem, wyglądało to danie iście zjawiskowo i kolorowo. Kiedy przypomniałem żeby włożyć kliszę do Smienki, zostały te marne resztki, które widać, a sos został wysiorbany przez Anatola, aż mu kurka wpadła w oko. Nic to, przywyknę na nowo robić fotki. Smacznego życzę i o dobre słowo ubiegam się, sowizdrzałki wy moje podniebne.

wtorek, 8 września 2015

Policzki wołowe

Zacznę po szkolnemu: Z każdym mięsem jest tak, że każden jeden woli inną część. Weźmy na ten przykład wołowinę. Sołtys Szuwaśko najwięcej uważa skórę, najlepiej nie do końca opaloną, upieczoną na koksie. Radziulis Czesław z kolei lubi steka z podgardla, ale wkłada go do parnika razem z resztkami dla świnek, i potem napawa się. O starym Pałąku nie wypowiadam się, gdyż dla niego nawet ligawa przypomina sikorki.

Ja takoż konesrem nie jestem, gdyż albowiem ulubiłem sobie wołowe policzki, a nie rozbef, antrykota czy inną ligawę albo dolną łatę.

Można już w sklepach kupić dobrej jakości steki, że nie wspomnę o Sztuce Mięsa, w której to mojej ulubionej restauracji można zaordynować sobie steka 60-dniowego! Jadłem ja na warsztatach stekowych 24-dniowego i dostałem prawie że orgazmu kulinarnego, ale ukrywałem emocje i nikt nie zauważył, że mi ślina cieknie po brodzie i mam rozbiegane oczy, gdyż wszyscy gapili się na moje gumofilcy, albowiem prosto od kurek ja tam pojechałem.

Ale steki stekami. Nie masz nad policzki delikatniejszego i smaczniejszego mięsa z krowy. Chyba że ogon. A jeszcze jak zaprzyjaźniony rzeźnik, Gwizdałczyk Euzebiusz, zadzwoni, że panie Antoni, mam coś dla pana, to ja w te pędy gnam do Białegostoku, nawet pośpiesznym pekaesem, gdyż nie dbam wtenczas o mamonę. Ostatnio zadzwonił.

Wiecie, policzki najczęściej ważą po 40-60 dkg sztuka, i one też wyborne są. Kiedy niedawno Gwizdałczyk dał znać, że nie oddał restauratorom, tylko zostawił mi takie dwudziestodekagramowe, to wsiadłem ja na pożyczony od sołtysa traktorek i pojechałem.

Cielęcinka prawie! Błyszczące, z długimi, grubymi włóknami przetkanymi cieniusieńką warstewką tłuszczu, który po obgotowaniu zamienia się w galaretkę eksplodującą w ustach po rozgryzieniu... Soczyste, przesiąknięte aromatem wina i rozmarynu... Posłuchajcie, tylko uwaga: to nie będzie jakiś nadzwyczajny przepis. Normalka. Z takim mięsem się nie wydziwia.



Składniki:
1 kg policzków wołowych,
2 marchewki,

2 cebule,
2 łyżki klarowanego masła (no dobra, trzy) albo innego znakomitego tłuszczu,
butelka czerwonego wina, ale przynajmniej przyzwoitego,

kwaśne jabłko albo kwaśna pomarańcza,
dwie łyżki miodu,
odrobina octu balsamicznego nie zawadzi,
gałązki rozmarynu.


Takich małych policzków to w ogóle nie trzeba kroić, albo co najwyżej na połowę. Opłukujemy, osuszamy i dajemy na rozgrzany tłuszcz, dokładając kilka gałązek rozmarynu. Lubię policzki na maśle klarowanym. Po krótkim obsmażeniu przekładamy kolejne porcje do garnka z odrobiną gotującej się wody żeby nie przywierały.

Na smak po mięsie wlewamy szklankę wina, a kiedy przysmażone resztki połączą się z płynem i całość prawie odparuje, co Francuzi nazywają deglasowaniem, a moja babcia wyjęciem smaku, wrzucamy marchewkę, cebulę i podsmażamy w tym winie aż zbrązowieją brzegi - cały czas hajcując, gdyż zajmujemy się smażeniem, a nie blanszowaniem na maśle.

Zawartość patelni do garnka, wino (cała butelka, nie podpijać mi tam!), maluśki ogień, 2-2,5 godziny pod przykryciem, i to już prawie wszystko.

Prawie, bo trzeba jeszcze zrobić sos.

Można to zrobić na dwa sposoby: odparowując na modłę francuską do połowy płyn (wpierw wyjmujemy wszystkie części stałe!) i dodając zmrożone masło aby zrobiła się emulsja, albo odparowując aż sos nabierze koloru i konsystencji stopionej czekolady.

Ja wybieram drugą opcję, gdyż albowiem wino z masłem i smakiem, kiedy odparuje, staje się obezwładniająco aromatyczne.

Po odparowaniu, które może trwać i godzinę (w tym czasie trzymamy mięso w cieple), dodajemy soli, pieprzu, łyżkę miodu. Wkładamy z powrotem mięso, i wuala: miękkie, soczyste mięso spowite w gęsty, winny sos, aż się prosi o delektację.

Ja już do tego nie daję żadnej surówki ani sałaty. Szkoda psuć smak. Pęczak żytni albo jęczmienny doskonale uzupełni to cudo.

No i tyle do opowiadania, reszta jest rozkoszą.

A na przyszły tydzień mój rzeźnik obiecał wystarać się o policzki wieprzowe. Na tym też może być niekiepskie używanie. Śpijcie dobrze, sowizdrzałki wrzosowe!

sobota, 15 sierpnia 2015

brytus.pl

Przyszedł do klubokawiarni stary Pałąk, ale odmówił siadać. Pośmieliśmy się w kułak, bo Pałąk to on, wiecie, taki trochę średnio w otaczającym świecie zorientowany jest, choć jenoty z procy ubija bezbłędnie.

Kiedy my jego wypytaliśmy, wyszło, że od bab na targu usłyszał on, że teraz modnie jest posiedzieć na pundelku, to chciał sprawdzić, jak to jest. Akurat Pyrkuć Petronela z pieskiem pekaesem jechała, to Pałąk przysiadł na nim aby światowego życia zaznać i teraz doktor Wądołowski zalecił jemu, aby przez dwie niedziele unikał siadania, aby mu się opatrunek nie zmykał.

Dodatkowo Pyrkuć Petronela na niego wyrzeka, ponieważ jej Brytusowi na miesiąc założyli taki specjalny kołnierz, gdyż silnie dla niego w szyi chrupało. Stary Pałąk to nie jest jakiś brutal - gdyby Brytus nie wyrywał się, to by bez większego szwanku wyszedł! Ale się wyrywał, a Pałąk miał parcie na światowe życie – ot i cała kałabania.

Tylko żebyście nie pomyśleli, że my z bólu naszego kompana naigrawaliśmy się, że jego dupa boli! Nic z tych rzeczy! Nas rozbawiło, że stary Pałąk na pundelku posiedzieć zamiarował, a Brytus Pyrkuciowej to jamnik! 

Sołtys Szuwaśko w każdym razie czeka, aż Brytusowi skończy się kwarantanna, co ją dla niego zasądzili dla stwierdzenia, czy aby nie wściekły, i zamiaruje sprawdzić, czy na jamniczku tak samo fajnie posiedzieć, jak na pundelku.

Biedny Brytus, żeby tylko nie wyrywał się, gdyż sołtys nasz w wyższej wadze chodzi!


PS. Wpis na wyraźne żądanie Komarki, która za pundelkami przepada, a w każdym razie zadeklarowała to w komentarzu o tutaj o ło..

Jeśli i wy chcecie poczytać wpisa o czymkolwiek, choćby o kolorowych serwantkach, przysiaszczych strugoplinach albo o strzymieniu graplonga, naginajcie z nie za małym gąsiorkiem do mnie do chałupy (za gieesem trzecia chałupa na lewo jadący od Przyźmiejek, z kogutkiem na strzesze). Tylko pukajcie nogą i odstąpcie trzy kroki, a nie stójcie jak jakie kołowate pode drzwiami, gdyż u mnie chałupa na gumno roztwiera się! Raz, że ubić mogę jak z rozmachem roztworzę, a dwa, że nie mam psa, co by nagawki wygryzł i ja bym wiedział, że goście idą, a nawet rozpoznałbym po wrzasku, kto.

Kiedyś raz jeden taki ze samego Białegostoku przyjechał ażeby jemu dopomóc roztrząść kwestię strun hiperprzessennych we Wszechświecie, ale stał trzy dni i nie zapukał albo ja nie słyszałem, gdyż akurat odpoczywałem po sukcesie, co ja jego doznałem w piciu barbeluchy na czas podczas Zimowej Spartakiady Samogonkowej. Oj, wystał się on! Jak ja wstałem i wyjrzałem na przestwór, to tak wystały on był, że z jego nosa brałem lód do tej amerykańskiej samogonki, co jej miał pitnaście butelek!

Fakt faktem, nie za dobre to było, źle przepędzoną cukrówą waliło, nawet na zimno. „Fifty years old”, może słyszeliście o tych podróbach Maciaszczykowej przepalanki. Nu, ale jak trzy dni ten okularnik stał, to ja jemu o strunowo-supełkowej strukturze Wszechświata opowiedziałem ażeby na darmo nie jechał z butelkowanym obciążeniem. Nie wiem, czy zapamiętał, gdyż grzał wszystkie części ciała przy piecu (niektóre wykładając na reling) i zajadał się czosnkowo-tymiankową słoniną, a czasem odskakiwał jak się dla niego co przypiekło.

Że mógł nie zakorbić, to musowo, albowiem kiedy się te naukowce wgłębią w memłony, kaprony, plarki i gryptony, to zawsze tracą orientację. Jednakowoż po mojej prelekcji wypił duszkiem pół tej swojej cukrówki i z okrzykiem „nauko, nigdy więcej cię nie zdradzę!” wybiegł z chałupy. Znakiem mówiąc, może i co zrozumiał...

Ale wróćmy do tematu PeeSa. No więc gdybyście chcieli o czymś poczytać, albo czego dowiedzieć się, to koniecznie pukajcie, a potem zróbcie trzy kroki wstecz.

A na jamniku Pyrkuciowej nie przesiadujcie, gdyż nerwowy.

piątek, 7 sierpnia 2015

O dżogingowaniu, kalisonach i gumiakach sportowych

Kontynuując onegdejszą relację, aby obświadomić was, że u nas w Koszelewie wszystko na swoich dobrych torach jest, a tylko ja obowiązków kronikarskich zaniedbałem, opowiem ja dla was, jak u nas życie toczy się. To będzie szło tak, tylko się skupcie, moje świdrygałki podniebne.

Tak po prawdzie, to ja nie tylko guzików nie obrębiam, ale taki więcej energiczny zrobiłem się. Zacząłem nawet dżogingiować się, wzorowawszy się na letnikach, co to jak tylko na wywczas przyjadą, okularki prostokątne dla fasonu zakładają, gietry i frotowe opaski na czoło nakładają, a także fikuśne spodenki z krokodylem, i popindalają jak kurki u Pałąków na gumnie. No więc ja też światowy jestem. Płuca się wypluwa, wraca do chałupy na czworaka, no i fajnie, tylko Bura Baciuka spokoju nie daje – z łańcucha urywa się i życiowe rekordy bić mnie pomaga. Schytrzyłem się jednakowoż i w kalisony dżogingowe wkładam pokrywki od garków dla ochrony neuralgicznych części fizjognomii, a w nagawki utykam stare gazety i drewka na rozpałkę. Teraz Bura może mi naskoczyć, co zresztą ze skwapliwością czyni.

Kalisony dżogingowe sołtys mnie podarował. Fajne, barchanowe, od Sowietów szmuglowane w stanie wojennym. Na niego za małe, a na mnie, po związaniu pod pachami sznurkiem do snopowiązałki, jak ulał, już i koszuliny po dziadźku nie potrzeba. Tylko ramiona gołe, to je łopianem przykrywam aby od słońca nie zjarać się. Pałąkowa mówi, że ślicznie mięsień czworogłowy dla mnie uwidacznia się w tych kalisonach, ale co ona ma na myśli, to nie wiem. Raczej nie o bandziuk jej idzie, bo on jednorodny i ślicznie zaokrąglony jest, a nie w czteruch częściach. Może dla niej rozchodzi się, że ja piersióweczki litrowe z samogonem za ten sznurek pod brodą zatykam aby nie odwadniać się zanadto, i one tak jej uwagę przykuwają? Ooo, Pałąkowa cwana gapa jest; niby alkoholizować się nie alkoholizuje i staremu swojemu nie daje, ale jak co do czego przyjdzie, zanim się człowiek obejrzy, pół gąsiorka wytrąbione!

Ślizgi w nich materiał, w kalisonach znaczy się, bez co, jak mnie Szuwaśko obświadomił, odpływowy kształt mają i oporu dla powietrza nie stawiają. „Prafiessjanalnaja sportiwnaja alimpijskaja adzieżda 1980” na metce stoi jak wół. Co się tłumaczy, jakby kto po rusku nie dawał rady, że to barchany najwyższej klasy światowej są. 

Ale kalisony kalisonami, gorzej z obuwiem. Czort podkusił, że do rekreacji kupiłem najnowszy model gumofilców, wersja sportowa, Young Fircyk z wyłogami Pro. Znaczy że kupiłem, to nawet dobrze, ale że jak zawsze o trzy numery za duże, to już nie bardzawo. Normalnie za duże się kupuje, bo to drugie onuce zimą się nawinie, gazetą wypcha aby nie gwiździło, albo i gąsiorek nie za wielki za cholewkę się zatknie; tyle że do dżogingowania to niezanadto końfortowe jest. Ciężko biega się, gdyż zlatają. 

Próbowałem kroku łyżwowego, takiego, rozumiecie, bez odrywania nóg od podłoża, ale nasza szutrówka kurzy niemiłosiernie i sąsiedzi wyrzekali, a poza tym trzeba więcej ręcami machać, a wtedy łopian spada. Jednakowoż nie od parady ja tytuł Najtęższego Łba powiatu gliniewickiego zdobyłem podczas Dorocznych Zawodów Trąbienia Barbeluchy Duszkiem dwa lata temu nazad, co to ja po nich trzy dni tyłem naprzód przemieszczałem się, żebym nie sprostał wyzwaniu! Poutykałem w cholewkach drewka smolne, co je miałem na podpałkę, dobawiłem trochę silikonu, i już nie zlatają. Nie zlatają tak bardzo, że musiałem podstawić za łóżkiem zydelek i na nim opieram nogi jak się kładnę spać, aby kapy z leleniami na leleniowisku nie kalać. Nawet wygodne to, bo jak zrania się do obrządku idzie, to buty już odziane. Tylko swędzi jak czort odkąd nie pocelowałem, nawóz kurzęcy ślauchem rozpryskując na pólku. No i wania nie za ładnie, nie wspomniawszy, że do kościoła brzydziej ubrany chodzę. Kościołowe gumiaki, te zielone w różowne żabki, za którymi tak przepada Bimbadło Ludmiła, nie dają się nałożyć na wierzch, więc chodzę w tych sportowych.

W sumie, letnicze dżogingowanie wychodzi na dobre, bo jak sołtys zoczył, że one tak napaździerzają po naszej szutrówce, to znalazł dla nich zajęcie. Prędziutko uchwalił sołecką uchwałę, że nie można biegać w te i nazad bezproduktywnie, znakiem mówiąc, że jak który chce ponaginać jakby jego sraczka pod Pajacem Kultury dopadła, to niechaj sobie biega, ale niechajże przebiegów pustych nie robi. No to one teraz naginają z pustymi plecakami do Maciaszczyka, a potem, już z obciążeniem gąsiorkowanym, jakby na Czomolumgmę wdrapywali się, do sołtysa. Jeden letnik podobnież we w Strit Łorsoł Maraton pobiegł potem i nawet prawie dobiegł, tyle że pięć kilometrów przed metą zabrakło mu tego gąsiorka na grzbiecie i czuł się nieswojo. Zboczył na Powiśle po towar i słuch o nim zaginął.

Nie powiem, sołtys ich rozlicza, więc opóźnień nie ma i nie ma, że który poleci na Trupi Wygon czy na Słodkie Błota, że potem tylko te okularki walają się na skraju bagna. Szuwaśko im trasę wytycza metodą giepeesową. Kiedyś, jak one biegały samopas, to można było poznać, gdzie bagno zaczyna się, bo te okularki letkie, plajstikowe, bagno nie wchłonie.

Powiem ja dla was na zwanym marginesie, że tych letniczych okularków z rowu na skraju Trupiego Wygonu i dalej przez Czarci Ols po Ruską Topiel, to nawet Kubelik Włodzimierz nie bierze, choć porcelanowymi łabądkami handluje, a ponadto liderem diskopolowej kapeli jest, która zdobyła laur „Najbadziewniejszy Zespół Wszechczasów” w plebiscycie Gliniewickich Nowości, i z niejednego bagna on swoją sławę i bogactwo, że tak powiem, czerpie. Nie sprzedają się, i nie dlatego, że waniają. U nas ludzie nie obświadomione, nie idą z duchem czasu – przez okularki ma być widać, a gumofilce mają nie przeciekać.

To teraz rozumiecie, jak mniemam, że kiedy ja zobaczyłem tych, co dla zdrowia popindalają w te i nazad i orenżadę dla sołtysa donaszają, to zapał u mnie wzrósł. Bo one po dwóch tygodniach noszenia w plecaku czterdziestolitrowych gąsiorków takich mułów nabywały, że aż miło było popatrzeć, jak się przy wyjeździe czołgały do swoich samochodów. Chciałem i ja, tyle że bez czołgania do samochodu, gdyż zaposiadywam jedynie traktorek, a i to niezbyt sprawny.

No i dobra. Wójt zadowolniony, bo letników przybywa; sołtys zadowolniony, bo sam po gąsiorki chadzać nie musi, a i ksiądz proboszcz cieszy się, że się kultura fizyczna w parafii rozszerza. Dobrze, że nie wie on, że zawsze na koniec treningu nie omieszkam zajrzeć do Maciaszczyka, czy nie ma jakiego napoju izotonicznego celem uzupełnienia mojego mięśnia czworogłowego. Zazwyczaj ma.

O, i tak to jest. Nihil, że tak powiem, nowi. To tego, pójdę ja chyba, obstukam gumiaki, aby do alkierza błota nie nanieść. Jutro opowiem wam, jak z litra wody i pierza z poduchy zrobić trzy litry przedniej barbeluchy. Do uwidzenia się z nimi aczkolwiek.

PS. Macie jakiś rozpuszczalnik do silikonu?

sobota, 1 sierpnia 2015

Pajęczyny

Ojojoj, a co to za pajęczyny? Jakiś zapyziały blog znalazłem! Muchi się walają, szczeżuje popindalają, kurz, niczym burzany na stepach akiermańskich, hula w te i nazad. A nu jego!

Co tu prawić, musi mnie wiosenne rozrzewnienie dopadło, a potem letnie i jesienne (o zimowym nie wspominawszy), że nic tu nie piszę i bez to kronikarskie powinności zaniedbywuję. Byłbym nadal zaniedbywał, jednakże maile od złosnych ludzi spokoju dla mnie nie dają i fejsbukowe połajanki.

No dobra, raz jeden przysłał do mnie emajlę akwizytor ostrzałek do sieczkarni, że zamówiłem, a nie zapłaciłem, ale to też się liczy, co nie? O gniewnej Grażynce nie wspominam, bo to ogień jest, nie kobieta!

A było tak miło. Komosę pieliłem, na przyzbie z fajeczką zasiadywałem doglądając, czy rozmaryn równo rośnie, kurki ganiałem aby nie zawieszały się, w kółko za własną dupą ganiawszy, na słonko bez kapelutek słomianny popatrywałem, albo i bez kielonek trunkiem ślachetnym wypełniony - nauczyłem się nawet odróżniać burgund smorodinówki od purpury biskupiej malinówki...

Nu, ale co począć kiedy pokazuje się, że może i z pięć osób przychodzi tu poczytać, co w Koszelewie zdarzyło się, albo jak skończyła się przygoda Szuwaśki z akwizytorem łoziny na koszyki, który naszemu sołtysowi usiłował wmówić, że to limitowana seria bambusa północnokoreańskiego jest, i potem każdą witkę tej łoziny, znaczy się bambusa, posterunkowy Guzik miał jako dowód rzeczowy odbity na dupie domokrążcy po tym, jak Szuwaśko definitywnie, choć może deczko zbyt asertywnie odmówił zakupu. Stefaniuk Zygmunt, który u nas para się łoziniarstwem, odrysowywał nawet wzory z pośladków tego akwizytora, jednakże i on pod kuratelę posterunkowego Guzika dostał się pod zarzutem naśladownictwa. Takie czasy, że jak gomółkę sera w prostokąt z zaokrąglonymi rogami wyciśniesz, to cię z Apple pozwią za gwałcenie ichnich patentów. Durne te ludzie, i co rok durniejsze.

Ale ja nie o tym. No więc to nie jest tak, jak mnie w mailu akwizytor ostrzałek do sieczkarni sugerował, że przysiadam ja na skraju rowu meriaracyjnego i chlipię albo że zająłem się obrębianiem guzików i dlatego nie płacę. Nic z tych rzeczy, chociaż to obrębianie to by nawet niezłe było, ponieważ w kościołowej koszuli jeden tylko guzik u mnie został się, ten przy szyi, bez co ksiądz proboszcz karcącym wzrokiem na mnie łypie kiedy prawi kazania o skrzydlatych aniołach rozpusty. A czy to moja wina, że od kruchty gwiździ i koszulę mnie podwiewa?

Oj, koniec na dziś, gdyż Przymulak Euzebia przebiera się właśnie w czapkę uszankę na galę Polish Obornick Miss 2015. Mus mnie iść, albowiem sołtys trzyma dla mnie miejsce przy obluzowanej sztachecie za remizą.






PS.Jutro opowiem wam, jak z małej emerytury zrobić wojłokowe garnitury. O dżogingowaniu też będzie. I o kalisonach.