Człowiek uczy się całe życie. I ja też po tym, jak nauczyłem się rozrzucać obornik metodą odsię, postanowiłem nauczyć się czegoś nowego w kuchni. Zobaczyłem reklamę. Rozwichrzał się w niej znany mistrz kuchenny, Markopier Łajt. To ten, co odkrywał brytyjską kuchnię. Prezentował nowatorską metodę smażenia kurczaczej piersi. Hura, pomyślałem, nauczę się tego!, i poleciałem do gieesu po kostki Kno.... wrrróćććć, nie ma litra gazu do mojej kucheneczki gazowej emailowanej, nie ma reklamy!
Te kostki to ja omijam szerokim łukiem jak Purciaka Władysława, dla którego wiszę dwieście złotych. No ale kiedy taki mistrz kuchni mówi, że inaczej kuraka nie robi, to uznałem, że zaznam ja luksusu jakbym u tego Markopiera był w knajpie, co ma siedymnaście gwiazdek Misia Lę. Durne imię dla niedźwiadka swoją drogą.
Akuratnie Pałąkowa się napatoczyła i od razu zaczęła wymandrzania, że z kostką dobre to być nie może. Wiecie, ona firmę katerinkową ma i szpaneruje. Że chemia, mówiła, smród w chałupie i eksodus karaluchów. Zamiast się wykłócać, postanowiłem utrzeć nosa mądralińskiej: usmażyć dwie piersi — jedną z kostką, a drugą normalnie, z solą, pieprzem i szałwią, aby pokazać niedowiarce, że mistrz kuchenny światowej sławy się nie myli. Nawet zakład o 20-litrowy gąsiorek śliwowincji poszedł, bo komu jak komu, ale Markopieru dowierzałem jak nie przymierzając pogodynce z Radia Gliniewice.
A oto zapis testu (dla pamięci: pierś I to ta z kostką, pierś II - normalna):
Składniki:
2 półcycki kurzęce,
1 kostka Kno... (miało być bez lekramy!),
szałwia, tymianek, rozmaryn, albo co kto sobie życzy,
sól, pieprz.
Do testu użyłem dwóch patelni tej samej firmy i palników o tej samej mocy. Wiecie, bo Pałąkowa by się zaraz przyczepiła, że za ciepło albo za zimno, a nu jej!
Piersi oczyszczamy z przyległości, nacinamy lekko krateczkę żeby równo dochodziły i smarujemy: w wersji I kostką Kn... wrrróććć! roztartą w odrobinie oliwy z oliwek, a w wersji II solą morską, pieprzem i szałwią albo dowolnym innym ziółkiem. Odstawiamy na 15 minut i zaczynamy grzać patelnie. Patelnia równo nagrzana, pierś równo ugrillowana, jak mawia porzekadło. Do obu patelni wlewamy po łyżce oliwy i układamy mięso. Smażymy na średnim ogniu żeby się ładnie podgrzały w środku, ale nie wyschły. Po kilku sekundach znad piersi I buchnął taki aromacik, jakby 30-osobowa wycieczka z pegieeru rozbuła się i jadła chińskie zupki.
Podczas podgrzewania dało się zauważyć zróżnicowanie wyglądu: kurczak I szybciej się karmelizował, ale na powierzchni był lekko obślizgły. Kurczak II natomiast lekko brązowiał tylko, bursztynowiał właściwie.
Po dokładnym i troskliwym wszelako podsmażeniu kurczaka, wykładamy obie półcyce na deskę. Sesja zdjęciowa, te rzeczy, i odpoczynek. Po trzech minutach przystępujemy do oględzin. Tutaj pierwsza zagwozdka. Myślałem, że ta z kostką będzie ładniejsza, ale nie chciała. Pierś II (ta zwyczajna) ładnie się przyrumieniła. No ale nic, Markopier wie, co robi, czy nie tak, co? Kroimy.
Tutaj nastąpił zonk drugi, bo o ile w solono-pieprzono-szałwiową wersję nóż wszedł lekko, z miłym chrupnięciem, o tyle w wersję kostkową ciężko. Skorupa, mimo że niegruba, była twarda jak wystygnięty karmel, co uniemożliwiło ładne pokrojenie plajstrów. Żeby nie było: język nie zawsze, ale noże u mnie ostre.
Gra gitara. Pokrojone, można próbować.
W środku to one mogły się nawet nie różnić, ale to mogę tylko domniemywać, gdyż ponieważ wersję glutaminiową zaodraz wyparskałem.
Reasumarując:
Wersja I
Słonaaa! Poza słonością i sztucznymi dodatkami nie czuć innego smaku, ze szczególnym uwzględnieniem mięsa. Nieładnie się przypieka, tworząc skorupę silnie trącącą chemią, za to śliską. Obiad z taką piersią jest niejadalny (chyba że poza nią jest coś smacznego albo teściowa, która często je wszystko łącznie z tym, co sama przyrządzi). Zapach podczas smażenia intensywny, ale nie jest to zapach mięsa, ziół, czosnku, tylko coś takiego, co się wydziela podczas zaparzania zupek w proszku, tylko jeszcze bardziej. Lepiej otworzyć okno.
Wersja II
Krótko - soczysta, smaczna, aromatyczna.
Test kota
Jeśli chodzi o mięso, kot jest niezawodnym recenzentem. Kiedy znajdę w zakamarkach jakiś nie za świeży ochłapek, daję Heńkowi. Jak zaczyna jeść, zabieram mu i sam wcinam. Jak się strząśnie i ucieka, chabanina idzie na kompost. Do testu najpierw przystąpiła wersja I żeby Pałąkowa nie gadała, że skarmiłem kota normalną piersią i potem nażarty był i źryć nie chciał. Hehe, kiedyś jeszcze raz odżałuję kilka zł na pierś kurczaka i na taką kostkę żeby zobaczyć minę kota! Toż jakby cukinię w misce zobaczył! Popatrzył na mnie jak na osobistego mordercę matki, otrząchnął się, zamerdał przednią łapką i obrażony wyszedł. Heniek ogólnie woli mięso surowe, więc przy wersji II szału też nie było, bo sól, bo pieprz, ale wmiędlił.
Najgorsze, powiem szczerze, że to wszystko w przytomności Pałąkowej działo się. Jak tylko poczułem aromat z tej kostki, od razu sowicie polałem dla niej kalwadosu z papierówek aby znieczuliła się i łaskawa markopierowemu kurczęciu była. Ale gdzie tam! Oczy mruży, o przekupstwo i chęć eliminacji zmysłów oskarża, i gapi się w patelnię. Nie mogłem pomataczyć.
Okazało się, że gwiazdki Miasia Lę to się chiba dostaje za takie cuś, za co bufetowa Danuta się rumieńcem wstydu olewa. Oj, tego Markopiera mógłbym do kuchni wpuścić co najwyżej do obierania kartochli kiedy on takie kichy zapodaje!
Markopieru, oddawaj kasę za 20-litrowy gąsiorek śliwowincji!!! O kuraku nie wspominając!
Dla uhonorowania zwycięskiej piersi kurczaczej – pierś kurczacza z kalarepką na parze i pietruszkowo-lubczykowym pesto. Zapodaję i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Bawcie się słodko!
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kurczak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kurczak. Pokaż wszystkie posty
sobota, 31 grudnia 2011
wtorek, 16 marca 2010
Fillologia
O cieście fillo dzisiaj będzie. Pomysłowe ono jest że hej, jak — nie przymierzając — sieczkarnia, co ją Garłuszko Witold pobudował zeszłej wiosny, tylko że ona jedynie wybujale wyglądała, ale pracować czegoś nie pracowała. Kto by pomyślał, takie niewinne cieniuśkie płatki. Ot, posmarować każdy płatek oliwą, połączyć, zawinąć i włala. Farsz można dać jaki kto chce: mięso, mięso z oliwkami, mięso z oliwkami i pomidorami, mięso z olliwkami, pomidorami i serem, mięso... wrrróććć! No więc można dać misz-masz mięsny, albo szpinakowy (o, szpinakowy dobry jest!), albo jaki sobie kto zażyczy. Takie demokratyczne ciasto to jest, a nawet anarchistyczne, bo dajta co chceta. Co by nie dać, wychodzi coś delikatnego, pysznego, co najmniej jak wyśmienity placek Rybaczko Wandy, bufetowej w naszej klubokawiarni, znacie może. A nie, bufetowa nie z ciasta fillo, tylko z francuskiego robi swój placek, i nie mięso w środku, tylko śliwki. Ale poza tym podobnie.
W cieście fillo największą trudność sprawia zdobycie go. Znalazłem w jednych tylko delikutasach. Nie mogę napisać, w których, bo jak do nich poszedłem ażeby u mnie na blogu reklamowali się, to obaj właściciele za głowę złapali się i Piotr przez Pawła krzyczeć zaczął, że może to i lepiej żebym ja nie pisał, bo to czort jeden wie, co ja tam naczmonię, a oni nie chcą przeze mnie zębami i oczami przed klientelą błyskać. Nie to nie. No ale dobra. Jak już tę największą trudność pokonamy, to już jesteśmy w domu. To znaczy będziemy jak nam ostatni pekaes nie ucieknie i ktoś przed nocką do chałupy podrzuci.
To żeby po porządku było, to ja dla was teraz, mgiełki lipcowe, opowiem, jaką to ucztę fillową zafundowałem sobie z okazji tego, że jeszcze przed wiosennym pól nawożeniem za dobrą cenę zakontraktowałem marchew i ochrę na jesień. To będzie tak:
Pierożki kurczakowo-oliwkowe
Kiedyś jadłem takie pierożki w jednej fajnej knajpie w naszej stolicy, czyli tam, gdzie letnicy mieszkają, jak to u nas we wiosce mówi się. Zapłaciłem ja wtedy za te pierożki tyle, że od Maciaszczyka mógłbym tydzień nie wychodzić. Ale dobre były: grillowany kurczak, oliwki, pomidory, wszystko otulone roztopionym serem topionym. Że to był ser topiony wiem, bo zapytałem. Jak być może widzicie, moja wersja nie za bardzo wygląda na pierożki, bardziej na krokieciki albo gołąbki. Cóż, Pan Bóg dla jednego dał zdolności manualistyczne, dla drugiego garba, i tak to życie się toczy na tej planecie trzeciej od słonka. Trzeciej, prawda? Bo kiedyś jak Szuwaśko na święty Jan popił suto, to z osim naliczył zanim do Ziemi z wyliczanką doszedł.
Do tych niby że pierożków — pozwólcie, że powyobrażam sobie jeszcze, że wyszły mi śliczne trójkąciki — używałem kawałków wielkości 1/6 arkusza. 4 warstwy są okiej. Każdy płat smarujemy oliwą, nakładamy farsz, zawijamy, po wierzchu jeszcze suto oliwą i wkładamy do pieca na 15—20 minut aż się zrumieni.
Składniki farszu są tak proste, że i nie ma co dokładnie pisać (zresztą, każdy może zrobić dowolną własną mieszankę): kurczak pocięty w małą kostkę, zgrillowany solidnie z kminem rzymskim i chili, do tego wypestkowane i odskórkowane, pokrojone w małą kostkę pomidory, papryka, posiekane grubo oliwki. Na to po kawałku sera topionego. Ja dałem taki normalny, zimny, ale nie do końca zmieszał się on z resztą składników farszu. Myślę, że lepiej by go było najpierw nadtopić w rondelku, może z dodatkiem jakiegoś zepsutego sera.
Do maczania zrobiłem sos na wzór tych chińskich czerwonych sosów w butelkach. Paprykę słodką i chili, czosnek, imbir, odrobinę cynamonu gotowałem przez dłuższą chwilę w wodzie, tak z pół godziny. Zmiksowałem, zaprawiłem mąką ziemniaczaną, solą, dużą ilością cukru i soku z cytryny, i wyszedł niezły słodko-kwaśny paprykowy sosek do maczania.
Nie-wiem-jak-to-się-nazywa ze szpinakiem
Mogę się założyć, że taka zapiekanka ma swoją nazwę. Ale cóż, prosty chłop jestem z prawie zdaną maturą i chamskim podniebieniem, nie wiedzieć prawo mam. Kuchnia grecka, więc pewnikiem jakieś jajcarskie nazwanie to-to ma. No więc tym razem bierzemy większe płaty, z całego arkusza. Osiem warstw najmniej, lepiej dziesięć. Ja dałem cztery i to było za mało. Każdy płat, jak poprzednio, posmarowany oliwą. Na jedną połowę nakładamy warstwę szpinaczanej pasty (ot, na przykład takiej), przekładamy fetą i gorgonzolą, przykrywamy wolną częścią płata, robimy zakładkę żeby farsz nie poszedł na spacer, smarujemy po wierzchu oliwą i do pieca. Też proste, co nie? A jakie pyszne! Dla mnie co prawda samego młodego szpinaku dasz i będę szczęśliwy, ale trzeba tu jasno powiedzieć, że szpinak, feta i ciasto fillo lubią się bardzo. I oliwki do kompanii z nimi też.
Fajne jest to, że masy szpinakowej nie musimy starać się wysuszać. Nawet mocno wilgotna nie przechodzi przez warstwy ciasta, a za to po zrobieniu mamy chrupiące płatki na zewnątrz i wilgotny środek. Mlasku.
Deserowe ciasteczka krówkowo-jabłkowe
O, to dopiero paśnik, jak mawiają podlotki! Słodkie w cholerę, ale aromatyczne, ale wyborne! Może lepiej by było zrobić coś w rodzaju gęstego budyniu karmelowego (może z dodatkiem serka typu mascarpone, hm?), ale kiedy wpadłem na pomysł, piekarnik był już gorący, więc wyjąłem puszkę z masą krówkową, którą trzymałem na ciemne chandrowo-deprechowe dni, posypałem brązowym cukrem pokrojone w kostkę jabłka, które zaraz potem potraktowałem bardzo rozgrzaną patelnią. Dodałem cymamonu, soli (słodycze kochają sól!) i zrumieniłem. Kiedy cukier zaczął się przypalać, dodałem ciupkę masła, które rozprowadziło ładnie karmel po owocach. I teraz na kawałkach fillo układałem te jabłka, dodawałem masy krówkowej (mmmm!) i zawijałem jak pierożki kurczakowe. Uważajcie, nie ma się tego dość, a kalorie wyciekają na podłogę. Lepiej zrobić mniej, bo i tak zje się wszystko.
O, i tak to zaprzyjaźniłem się z ciastem fillo. Znaczy się że osobiście, bo wcześniej jadałem tylko jak ktoś inny zrobił. Teraz będę fillował, czy gdzieś go nie rzucili, i się będę dalej zaprzyjaźniał, czego i wam, wy moje fillutki, z serca życzę. Jak wy byście znali jakieś jedzenie z fillem, dawajcie znać. Chfillowo zaś się oddalam się.
A jeszcze w formie PeeSa: daję tu linka do strony Majki, która zrobiła takie oto cudeńko z ciasta fillo.
niedziela, 7 marca 2010
Kurczak w maślance
Kilka razy widziałem w telewizorze jak pan albo pani maczali mięso w maślance, zachwalając, jakie wychodzi soczyste, mięciuchne i wogle. Przymierzałem się do tego, przymierzałem, ale było to przymierzanie typu pies do jeża albo Szuwaśko Grzegorz do comiesięcznej kąpieli. W końcu jednak zerknąłem w lustereczko, rzekłem do siebie „Basta, chaliera” i poleciałem do sąsiadki mojej, Pałąk Haliny ażeby wymienić trochę suszonej koniczyny na tę maślankę.
Pozostało znaleźć przepis, co już nie było trudne, gdyż blogi kulinarne są liczne i dobrze zaopatrzone. Sporo osób robiło według przepisu niejakiej Nigelli, a że ta zacna niewiasta zaskakuje często efektownymi pomysłami, więc i ja postanowiłem popróbować. Ideę w sensie pomysł podkradłem z wyszukiwarki Durszlakowej od Rogatka, Leszczynki i Ewy (zostawiam sobie na zaś fajne udka w jogurcie od Chochelek Dwóch), choć nie mógłbym ich uznać winnymi ewentualnej porażki, ponieważ trochę zmieniłem proporcje dodatków i czosnek sypał się z wszech stron. Na szczęście udało mi się nie zepsuć tej świetnej receptury i z przyjemnością mogę przedstawić: kurak, co pieczony bez przykrycia wręcz przejawia chęć do życia — tak soczysty i skruszały, choć po wierzchu zbrązowiały. Uuuch, powiało częstochową, łojeju. Do dzieła.
Składniki
▪ kurczak dowolnej wielkości, ale najlepiej mniejszy, niż 5-kilowy, bo żylasty będzie,▪ pół litra. Maślanki, a co się dla was tak oczy zaswieciły!,
▪ pół szklanki oliwy,
▪ 1 główka czosnku,
▪ sok z cytryny,
▪ 2 łyżki syropu klonowego,
▪ 2 łyżki sosu sojowego,
▪ 3 łyżeczki kminu rzymskiego,
▪ 2 łyżeczki garam masala,
▪ rozmaryn, tymianek, oregano albo co kto lubi lub ma,
▪ sól, pieprz albo inna czili.
[Listonic]
W misce mieszamy wszystkie składniki marynaty. Czosnku nie należy się bać, po upieczeniu nie dominuje. Cytryny ile kto lubi. Zioła — wedle uznania, ale tych egzotyczności: kminu i garam masala spokojnie można wrzucić więcej. Mówią, że zamiast syropu można dać miód. Oliwy natomiast można wlać mniej. Ja dałem pół szklanki, bo Radziulis Czesław wrócił właśnie z Cypru z XVIII Plenum Europejskich Hodowców Rzepaku i Producentów Gumowych Uszczelek Fi7, i przywiózł dla mnie całą beczkę, i jakoś tak się lujnęło. Swoją drogą, konsystencja wyszła niekiepska, gęstawa, aksamitna.
Zrobiłem, jak mi te miłe blogerki za Nigellą radziły: włożyłem kuraka do worka do pieczenia, zalałem marynatą, spuściłem powietrze i mocno zawiązałem otwór sznurkiem. Teraz mogłem już masować, podrzucać, bełtać, szeleścić, memłać, więdlić, pociskać, masować, uklepywać i nic a nic się nie wylewało, za to mięso cały czas było w marynacie. O, gdybym w jakiej misce chciał przykryć ptaka (kurczaka, żeby mi tam podśmiechujek nie było) marynatą, to nie wiem, czy bym koniczyny na wymianę za maślankę nastarczył. Z pięć litry by zeszło, znaczy się jakby gąsiorek od Maciaszczyka przytargać.
Drób poleguje w lodówce przez noc, po czym wyjmujemy go z zalewy, układamy na blasze na papierze do pieczenia, wkładamy do piekarnika i pieczemy, w międzyczasie obracając żeby z drugiej strony też się przyrumienił. Podajemy z czym lubimy. U mnie była to zielenina ze szpinaku, radicchio, cebuli i oliwek w winegrecie, posypana płatkami parmezanu.
Najfajniejsza jest pierś. To znaczy tak w ogóle też, ale tą razą wyjątkowo rozchodzi się dla mnie o pierś kurczaczą. Jeszcze takiej soczystej nie jadłem. Zazwyczaj, kiedy ktoś proponuje mi pierś z pieczonego kurczaka, natychmiast tracę apetyt i udaję, że przez trzy godziny szukam czegoś pod stołem, by w dogodnej chwili wymknąć się po albańsku drzwiami dla służby. A tu, proszę proszę. Kiedy się ją kroi, sok wycieka. W dotyku delikatna, w smaku aromatyczna, ale tak zwiewnie. Radziulis Czesław może potwierdzić, bo jadł i ciamkał z zadowoleniem. Szkoda, że po wystygnięciu ten sok się wchłonął.
Miła jest okoliczność, że przy tej ilości czosnku, przez miesiąc maślanka nie zacznie wznosić niepodległościowych okrzyków, więc po wyjęciu z niej ptaka, można włożyć inne mięso i ten, tego, wykorzystać ją powtórnie. Ja miałem nogi z baranka. Wyszły równie olśniewająco, co ich odpowiedniczki drobiowe, o czym opowiem wam jak tylko przymocuję krapetnik szlejbachu do redlonga w siewniku. Nu, bywajcie.
niedziela, 3 stycznia 2010
Kurczak winny! Śliwka widziała!
Gapiłem się dzisiaj w telewizora w naszej klubokawiarni, dumie naszej i chlubie, do której wstąpiłem po drodze od naszego przełamywacza monopolu państwowego, gdyż ciężko dla mnie niosło się to całe dobro, które ja u niego zanabyłem drogą wymiany za pietruszkę i brukselkę. Rozumiecie, jak wczoraj Szuwaśko wrócił traktorkiem od Grażyny (trzeba wam wiedzieć, że w drodze powrotnej sypało nieźle, u niego w traktorku kabiny nie ma, więc całą gębę miał obśnieżoną), to ja jego musiałem troszkę rozmrozić, a mało wypić to on nie może. Ma przy tym taką manierę, że nie jeździ kiedy wypije więcej, niż litr. Z grażynowym mężulem spożyli małowiele, więc po drodze rozgrzewać się Bolsem, co jego na drogę dostał, nie mógł. To co, gorąco dla niego nie było, czort, no sami powiedzcie.
Tak my jego rozgrzewaliśmy, że cały zapas śliwowincji dla mnie wyszedł, o zajączkowym Bolsie nie wspomniawszy. Rano, jak tylko rozpluszczyłem oczęta amarantowe i wydoiłem Łaciatą, gdyż ryczała najgłośniej z całej żywiny, musiałem zaraz pobiec do Maciaszczyka, alebowiem czego jak czego, ale czosnku, rozmarynu, bumagi na rozpałkę i śliwowincji zabraknąć u mnie w chałupie nie może. I nagrań Trija Egzotycznego. Ot i tak się znajszedłem się w klubokawiarni, w której to stoi jedyny w naszej wiosce telewizor. Rozumiecie na razie? Bo coś dla mnie się widzi, że kołowaty ja jeszcze po tym rozmrażaniu naszego sołtysa jestem i nieskładnie myśl moja biec może.
No i tego, co ja tam miałem. Aha, siedziałem w klubokawiarni, poprawiałem kondycję i widziałem w tym telewizorku jak jeden gościu pływał se po Francji barką i gotował. Zrobił on jedno fajne danie, a że sporo rozmarynu do niego wrzucił, który to rozmaryn kocham niemalże jak maciaszczykową śliwowincję, to ledwo dokończyłem delektować się szklaneczką przepalającego przełyk „Tchnienia teściowej”, czyli wina marki wino zaprawianego ruskim spirtem, zaraz wybiegłem z naszego przybytku kultury, sztuki i dziedzin pokrewnych nie wyłączając kataleptycznych nurtów onomatopeicznych w poezji Oświecenia, i pobiegłem na poszukiwanie wina. Wywlokłem za fraki gieesową sklepową z piernatów i kazałem sobie dać najlepsze greckie albo hiszpańskie winiucho. Wiecie, francuskiego nie pijam, bo kwasem wali i zgaga po nim silna. Znalazła ona Imiglinkosa cypryjskiego za całe 12 złotych, to wziąłem, choć takiego drogiego winka to ja musi jeszcze nie piłem. A co mi tam, karczochy w tym roku dla mnie udali się, stać mnie na rozpustę.
Co ja chciałem... A, przepis miał być, a ja tu durnoty gadam i nawet nie powiedziałem, co u mnie na kuchni pyrka. Ten gość, co ja o nim dla was przepowiadam, to zrobił królika we winie ze śliwkami na modłę prowansalską ole! A nie, jak na prowansalską, to nie „ole”. Jak na prowansalską, to może „merde”?
Króllika nie dostałem, bo Baciuk, swołocz, przy klatce ustawił budę z psem, więc nijak podkraść się nie mogłem. Ale durnowaty on, jak przestawił tę budę od kurnika, to droga do kurczaków roztworzyła się zaraz. Głupi ten Baciuk, mówię ja wam, aż mokry! Kurczaki więc udało się dla mnie zdobyć, to zrobiłem kurczaki.
Wrrróćć! Przepis! Aha, no dobra.
Składniki
▪ 8 udźców kurczęcych albo 1 królik,▪ 20 dkg wędzonego boczku,
▪ 15 dkg suszonych śliwek,
▪ pół butelki, albo i więcej, czerwonego wina,
▪ 3 marchewki,
▪ 3 łodygi selera naciowego,
▪ 2 cebule,
▪ kilka gałązek rozmarynu i tymianku,
▪ 4 ząbki czosnku,
▪ garść otrębów,
▪ 2 łyżki słodkiej papryki w proszku,
▪ sól, pieprz, a jakże.
Użyłem ud, bo podudzia będą na karnawałową zabawę, a z reszty kuraków zrobię pulemarengo (hehe, poczęstuję Baciuka i zapytam, czy dobre). Jak kto ma królika, porcjuje. Mięso układamy w garnku i przygotowujemy warzywa. Na patelni podsmażamy dość grubo krojony boczek. Przez chwilę myślałem, że to dekadencja używać boczku z własnego wędzenia, ale kiedy po kuchni rozszedł się aromat taki, że aż Pałąkowa przykulgała się sprawdzić, co tak pięknie daje, zmieniłem zdanie. To nie dekadencja, to przemożna potrzeba.
Na zrumieniony boczeczek wrzucamy warzywa: krojoną nazukos w trzycentymetrowe kawałki marchew, tak samo krojonego selera, cebule poósemkowane, a czosnek przekrojony na pół. Na mocnym gazie podsmażamy niedługo, dolewając odrobinę zieloniutkiej oliwy, ale żeby brzeżki się przypaliły z lekka.
Warzywa dorzucamy do kuraka/królika, a to, co przywarło do patelni, deglasujemy odrobiną wina. Nie wypijamy tego, choć smaczne, tylko wlewamy do garnka. Dolewamy wina ile wola, ale przynajmniej jeden kieliszek ma zostać dla kucharza, stara francuska zasada. (Ja zostawiłem więcej w butelce, gdyż w gieesie znalazłem z tyłu zamrażarki udźce z daniela, które przy okazji nabyłem za niedużą opłatą, bo były prawie przeterminowane, i postanowiłem zalać je ładnie tym winem z octem balsamicznym, kupą rozmarynu i jarzynami, i upiec za kilka dni.) Dokładamy gałązki rozmarynu i tymianku, sól, pieprz i wstawiamy na minimalny gaz.
Po półtorej godziny albo i dwóch, kiedy zawartość garnka z całą pewnością nie jest aldentowana, wyjmujemy składniki stałe i redukujemy winny sos. To moja wydumka, pan w telewizorku podawał na rzadko. Za zagęszczaniem mąką ze śmietaną nie przepadam, bo spłaszcza smak wielu potraw. Naszego polskiego gulaszu wołowego to może nie, ale takiego winnego królika, to i owszem. Samo odparowanie nic nie daje, bo po prostu zmniejsza się ilość wina. No więc kiedy chcę mieć prowansalskie danie o silnym aromacie, ale z gęstym sosem, dodaję - tylko się nie śmiejcie - otrębów i sproszkowanej czerwonej papryki. Otręby same w sobie smaku nie mają, nie zmieniają więc ani koloru, ani smaku dania, a po kilku minutach znikają i mamy zgęstniały sos o konsystencji śmietany z mąką, który możemy wybierać bułką, czy czym tam chcemy. Ja podałem z razową pitą, którą poczęstował mnie wczoraj mój tatulo, i którą ładnie się ten sos nabierało.
Gdybyście robili, to powiem wam, że brakło mi tam czarnych oliwek, których po raz pierwszy od wielu lat zabrakło mi w piwniczce, i odrobiny soku z cytryny, bo wino nie było wytrawne. Ale ogólnie - zdrowo, przepysznie i samo rychtyk po świątecznych i sylwestrowych odjazdach. Szuwaśce nawet nie zaproponuję, bo mnie obśmieje. Dla niego jutro za przysługę nasmażę panierowanej słoniny. Czy mnie się zdaje, czy rozpisałem się znoweś? Czort, grafoman jeden.
piątek, 13 listopada 2009
Kradnięte nie utucza. No to nakradłem i będę chuść
Przedwczoraj było święto narodowe z racji odzyskania niepodległości. Uczciło się, nie powiem. Przegonili myśmy z Radziulisem Czesławem Ruskich handlujących na targu w Paździerzownicy, ponakłuwaliśmy oponki faszystowskim letnikom; umęczyliśmy się jakbyśmy gęsi po gumnie ganiali. Pod wieczór siedziałem na przypiecku, łupałem orzechy i dumałem o obiedzie, że coś dobrego to bym. Końcepty, psia juszka, do łba nie przychodziły. A nie, źle gadam. Przychodzić to nawet przychodziły, ale wszystkie zaczynały się od „weźniesz litra maciaszczykowej śliwowincji...”. Samodzielnie nic nie wymyśliłem, czyli a więc co, ukraść mus. W internacie od metra fajowych receptur widziałem. Łapy aż świerzbiły aby partyzancką działalność uskutecznić.
Mówią, że o animowość w sieci dbać trzeba. Na strychu walały się stare onuce, tatowe jeszcze z wojska one mogły być. Wyciąłem ja w nich dziury na oczy i na nos coby cośkolwiek widzieć, no i - ma się rozumieć - ażeby nie zadusić się podczas prześpiegów, i obwiązałem doobkoła głowy. Pokręciłem dymamkiem w rowerku żeby elektryczności narobić, wkluczyłem komputerka i dawaj śpiegować. Olaboga, ludzie to w dobrobycie żyją, chaliera. Takie delikatesy na blogach pokazują, że mówię wam, zapultanie i zawroty umysłowe. Zaglądacie wy czasem na te blogi o gotowaniu, sowizdrzałki filuterne?
Rach-ciach rozglądnąłem się, nawybierałem, zrobiłem zasadzkę połączoną z manewrami oskrzydlającymi, a trzeba wam wiedzieć, że w akcjach dywersacyjnych nie mam sobie równych (do gieesu w dzień dostawy dobrego taniego wina na ten przykład podkradam się jak mało kto; nawet gumiak nie skrzypnie). Potem przy mojej nowiuśkiej kucheneczce gazowej dokończyłem dzieła. Proste w robieniu to było jedzenie, a smaku miało w sobie jak trzy obiady na raz.
Najsamwpierw posilałem się pachnącą zapiekanką z mięsem i kartochlami. Cuda wianki, palcy oblizywać i pomrukiwać. No a jak ja już tej zapiekanki pojadłem, to się deseru zachciało się, czort. Zajrzałem pod „A”, zajrzałem pod „B”, a tam takie fajne ciasteczka: proste, owsianne. Roboty z nimi tyle, co nic więc, myślę, nawet ja uradzę. Co tu gadać, pierwsza partia wyszła niespecjalnie, bo eksperymentatorowałem trochu i dziwaczne z deczka dla mnie wyszły te ciasteczka, ale z blachy na blachę technika wypieku u mnie wzrastała. Jak tak dalej pójdzie to w końcu może chleb jaki upiokę?
Myślałem, że ta pierwsza partia całkiem na zmarnowanie pójdzie, bo ani to do gęby włożyć, ani użyć dla odstraszania jenotów od zagonów z ochrą. Szczęśliwie trup cyrkowy do Gliniewic wczoraj zjechał. Jego dyrektor (może się dla was śmieszne wydawać, że trup dyrektora posiada - i ja także nie czaję nic, ale na mieście tak gadali, to musi tak jest), no więc ten trup... wrrróćć! ten dyrektor zobaczył moje wypieki kiedy Baciuka ja nimi w popłoch wprowadzałem na rynku, i zapragnął ich. Okazało się, że pójdą do Galerii Figur Niemożliwych w Karkonoszach. Ten dyrektor nalegał, że zapłacić chce, a z racji tego, że ja życzliwie do ludzi nastawiony jestem, pokazałem dla niego drogę do Maciaszczyka i dogadaliśmy się. Bez to ja do was nic tu wczoraj nie pisałem, bo Maciaszczyk landrynkówki z szałwią napędził, sołtys Szuwaśko poczęstunku nie odmówił, a tych ciastek sprzedałem nie tak znowu mało.
Kochanieńkie, prawda to, nakradłem. Może napiszę o tym biograficzne wspomnienia. „Byłem hakierem. Spowiedź wiejskiego konesra szczypioru”. No, tytuł mam, to dalej pójdzie. Póki co, poczytajcie co mnie z tej akcji przywłaszczeniowej wyszło. Teraz wszystko w jednym wpisie umieszczam, bo startuję w Konkursie Na Najdłuższe Blogowe Przynudzanie Wioskowe, ale też dlatego żebyście nie musieli klikać i klikać. Za dni kilka jak wy już do końca dojdziecie, rozrzucę to na trzy wpisy żebym sam w przyszłości łatwiej odnaleźć mógł te receptury, bo niekiepskie one są, jejbohu, i będę ja do nich jak nic wracać.
Placek pasterza gwizdnięty Cudom i Wiankom
Dobrze mi się wydawało, że to będzie jedzenie do pojedzenia. Nie jakieś tam francuskopieskowe figle-migle, z którymi nie wiadomo: jeść, czy gapić się. Mięso w pysznym towarzystwie warzyw i pomidorów przykryte czapą ziemniaczanego puree.
Składniki:
▪ 0,5 kg mielonego mięsa drobiowego, wołowego lub mieszanego,
▪ 3 plasterki wędzonego boczku,
▪ 8 ziemniaków,
▪ 3 łyżki masła,
▪ 3 cebule,
▪ 1 łodyga selera naciowego,
▪ 2-3 marchewki,
▪ mała puszka koncentratu pomidorowego,
▪ 2 łyżeczki musztardy francuskiej,
▪ 0,5 l bulionu,
▪ pęczek pietruszki,
▪ 3 ząbki czosnku,
▪ sól, pieprz, zioła prowansalskie, gałka muszkatołowa.
Ziemniaki gotujemy i przeciskamy przez praskę. Dodajemy 2 łyżki masła, sól, pieprz, musztardę i gałkę muszkatołową.
Mięso z drobno pokrojonym boczkiem smażymy na brązowo na oliwie i dorzucamy warzywa: kostkowaną cebulę i selera, startą na jarzynowej tarce marchew. Kiedy wszystko ładnie podduszone, wkładamy koncentrat pomidorowy, wlewamy bulion i powoli dusimy aż płyn prawie całkowicie odparuje i wytworzy się wspaniały gęsty sosek. Dorzucamy posiekany czosnek i przyprawy. Ja dodałem jeszcze kmin rzymski, bo lubię. Tak sobie teraz myślę, że niegłupio by było dać do tego trochę czerwonej albo czarnej fasoli, albo - o! - oliwek. Przyjdzie pokombinować.
Mięso układamy w naczyniu żaroodpornym, uklepujemy, przykrywamy masą ziemniaczaną, którą też uklepujemy i malujemy widelcem zbereźne wzory. Na wierzchu układamy zestrugane masło i do piekarnika aż wierzch ślicznie się zarumieni. Podajemy z dowolną surówką. Ja jadłem z pomidorem i cebulą (z oliwą oczywiście), a następnie z kapustą kiszoną. Bossko.
Ciasteczka owsiane od Beaty podwędzane
Zawaniało świętami, oj. Ach, jakie pachnące ciasteczka! A jakie proste! Mógłbym napisać „zmieszaj wszystko razem i upiecz” i by było dobrze. Są tak uroczo chrupiące, że się je je nawet jak się już podje - żeby jeszcze to chrupanie słyszeć. Takie chrupanie powinni nagrywać i puszczać dla klientów ekslunzywnych butików żeby więcej futer kupywali czy tam kaszmirowych kufajek.
Mówią, że o animowość w sieci dbać trzeba. Na strychu walały się stare onuce, tatowe jeszcze z wojska one mogły być. Wyciąłem ja w nich dziury na oczy i na nos coby cośkolwiek widzieć, no i - ma się rozumieć - ażeby nie zadusić się podczas prześpiegów, i obwiązałem doobkoła głowy. Pokręciłem dymamkiem w rowerku żeby elektryczności narobić, wkluczyłem komputerka i dawaj śpiegować. Olaboga, ludzie to w dobrobycie żyją, chaliera. Takie delikatesy na blogach pokazują, że mówię wam, zapultanie i zawroty umysłowe. Zaglądacie wy czasem na te blogi o gotowaniu, sowizdrzałki filuterne?
Rach-ciach rozglądnąłem się, nawybierałem, zrobiłem zasadzkę połączoną z manewrami oskrzydlającymi, a trzeba wam wiedzieć, że w akcjach dywersacyjnych nie mam sobie równych (do gieesu w dzień dostawy dobrego taniego wina na ten przykład podkradam się jak mało kto; nawet gumiak nie skrzypnie). Potem przy mojej nowiuśkiej kucheneczce gazowej dokończyłem dzieła. Proste w robieniu to było jedzenie, a smaku miało w sobie jak trzy obiady na raz.
Najsamwpierw posilałem się pachnącą zapiekanką z mięsem i kartochlami. Cuda wianki, palcy oblizywać i pomrukiwać. No a jak ja już tej zapiekanki pojadłem, to się deseru zachciało się, czort. Zajrzałem pod „A”, zajrzałem pod „B”, a tam takie fajne ciasteczka: proste, owsianne. Roboty z nimi tyle, co nic więc, myślę, nawet ja uradzę. Co tu gadać, pierwsza partia wyszła niespecjalnie, bo eksperymentatorowałem trochu i dziwaczne z deczka dla mnie wyszły te ciasteczka, ale z blachy na blachę technika wypieku u mnie wzrastała. Jak tak dalej pójdzie to w końcu może chleb jaki upiokę?
Myślałem, że ta pierwsza partia całkiem na zmarnowanie pójdzie, bo ani to do gęby włożyć, ani użyć dla odstraszania jenotów od zagonów z ochrą. Szczęśliwie trup cyrkowy do Gliniewic wczoraj zjechał. Jego dyrektor (może się dla was śmieszne wydawać, że trup dyrektora posiada - i ja także nie czaję nic, ale na mieście tak gadali, to musi tak jest), no więc ten trup... wrrróćć! ten dyrektor zobaczył moje wypieki kiedy Baciuka ja nimi w popłoch wprowadzałem na rynku, i zapragnął ich. Okazało się, że pójdą do Galerii Figur Niemożliwych w Karkonoszach. Ten dyrektor nalegał, że zapłacić chce, a z racji tego, że ja życzliwie do ludzi nastawiony jestem, pokazałem dla niego drogę do Maciaszczyka i dogadaliśmy się. Bez to ja do was nic tu wczoraj nie pisałem, bo Maciaszczyk landrynkówki z szałwią napędził, sołtys Szuwaśko poczęstunku nie odmówił, a tych ciastek sprzedałem nie tak znowu mało.
Kochanieńkie, prawda to, nakradłem. Może napiszę o tym biograficzne wspomnienia. „Byłem hakierem. Spowiedź wiejskiego konesra szczypioru”. No, tytuł mam, to dalej pójdzie. Póki co, poczytajcie co mnie z tej akcji przywłaszczeniowej wyszło. Teraz wszystko w jednym wpisie umieszczam, bo startuję w Konkursie Na Najdłuższe Blogowe Przynudzanie Wioskowe, ale też dlatego żebyście nie musieli klikać i klikać. Za dni kilka jak wy już do końca dojdziecie, rozrzucę to na trzy wpisy żebym sam w przyszłości łatwiej odnaleźć mógł te receptury, bo niekiepskie one są, jejbohu, i będę ja do nich jak nic wracać.
Placek pasterza gwizdnięty Cudom i Wiankom
Dobrze mi się wydawało, że to będzie jedzenie do pojedzenia. Nie jakieś tam francuskopieskowe figle-migle, z którymi nie wiadomo: jeść, czy gapić się. Mięso w pysznym towarzystwie warzyw i pomidorów przykryte czapą ziemniaczanego puree.
Składniki:
▪ 0,5 kg mielonego mięsa drobiowego, wołowego lub mieszanego,
▪ 3 plasterki wędzonego boczku,
▪ 8 ziemniaków,
▪ 3 łyżki masła,
▪ 3 cebule,
▪ 1 łodyga selera naciowego,
▪ 2-3 marchewki,
▪ mała puszka koncentratu pomidorowego,
▪ 2 łyżeczki musztardy francuskiej,
▪ 0,5 l bulionu,
▪ pęczek pietruszki,
▪ 3 ząbki czosnku,
▪ sól, pieprz, zioła prowansalskie, gałka muszkatołowa.
Ziemniaki gotujemy i przeciskamy przez praskę. Dodajemy 2 łyżki masła, sól, pieprz, musztardę i gałkę muszkatołową.
Mięso z drobno pokrojonym boczkiem smażymy na brązowo na oliwie i dorzucamy warzywa: kostkowaną cebulę i selera, startą na jarzynowej tarce marchew. Kiedy wszystko ładnie podduszone, wkładamy koncentrat pomidorowy, wlewamy bulion i powoli dusimy aż płyn prawie całkowicie odparuje i wytworzy się wspaniały gęsty sosek. Dorzucamy posiekany czosnek i przyprawy. Ja dodałem jeszcze kmin rzymski, bo lubię. Tak sobie teraz myślę, że niegłupio by było dać do tego trochę czerwonej albo czarnej fasoli, albo - o! - oliwek. Przyjdzie pokombinować.
Mięso układamy w naczyniu żaroodpornym, uklepujemy, przykrywamy masą ziemniaczaną, którą też uklepujemy i malujemy widelcem zbereźne wzory. Na wierzchu układamy zestrugane masło i do piekarnika aż wierzch ślicznie się zarumieni. Podajemy z dowolną surówką. Ja jadłem z pomidorem i cebulą (z oliwą oczywiście), a następnie z kapustą kiszoną. Bossko.
Ciasteczka owsiane od Beaty podwędzane
Zawaniało świętami, oj. Ach, jakie pachnące ciasteczka! A jakie proste! Mógłbym napisać „zmieszaj wszystko razem i upiecz” i by było dobrze. Są tak uroczo chrupiące, że się je je nawet jak się już podje - żeby jeszcze to chrupanie słyszeć. Takie chrupanie powinni nagrywać i puszczać dla klientów ekslunzywnych butików żeby więcej futer kupywali czy tam kaszmirowych kufajek.
Składniki:
▪ 20 dkg masła,
▪ 0,5 szklanki cukru pudru,
▪ 0,25 szklanki ciemnego brązowego cukru,
▪ 1 jajko,
▪ 1 szklanka mąki,
▪ 2,5 szklanki płatków owsianych,
▪ 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,
▪ 0,75 łyżeczki proszku do pie,
▪ 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej,
▪ 1/2 łyżeczki soli.
Masło ucieramy na puchato. Dorzucamy po trochu cukier puder i ucieramy dalej (dałem 3/4 szklanki, ale jak na mój gust wyszło za słodko). Dodajemy brązowy cukier i obserwujemy jak wszystko nam ładnie brązowieje. Dodajemy jajko, cały czas miksując. Jak się wszystko połączy, wyłączamy Maszynę Do Kręcenia Ciasta Na Ciasteczka Owsiane, dorzucamy resztę składników i mieszamy. Im dłużej, tym płatki będą drobniejsze. Ja chyba kręciłem trochę za długo, bo się rozmiędliły. Pewnie gdybym dorzucił je pod koniec, byłyby lepiej wyczuwalne.
Aha, od siebie dodałem łyżeczkę imbiru i pół łyżeczki kardamonu, ale przy tak wspaniałym i intensywnym aromacie ciastek to było za mało. Następnym razem dam dwie łyżeczki imbiru i z łyżeczkę albo pół cynamonu.
Formujemy kulki wielkości niedużego orzecha włoskiego i rozpłaszczamy przy pomocy łyżki. Ja użyłem drewnianej płaskiej łyżki i lekkuchno smarowałem łyżkę i deskę oliwą żeby nie przywierało. No i tyle. Układamy na blasze zostawiając kilkucentymetrowe odstępy (rosną, łobuzy). 15 minut w 180 stopniach. Początkowo są miękkie, ale po kilku minutach wchodzą w stan wspaniałej permanentnej obezwładniającej chrupkości.
Dla porządku dodam, że przepis znalazłem u Beaty, z kolei ona - u Dorotki, która zaś... No i właśnie po to są kulinarne blogi.
▪ ▪ ▪
Epilog. Każdy minimum trzytomowy epopej ma mieć epiloga, bo czytelnik po miesiącu lektury zapomina, od czego się zaczęło. Ciętej konklunzji nie będzie. Cięte konklunzje, podobnie jak ich siostry ryposty, powinny być króciusieńkie, a nie rozbuchane ponad miarę megalomańskimi, nieokiełznanymi, grafomańskimi zapędami autora.
Chciałbym podziękować właścicielkom oszabrowanych blogów, czyli CudomWiankom i Beacie za te smaki i zapachy, co je miałem w chacie. Jak kto chce dostać ślinotoku i zjeść z wrażenia własny język, niechaj tam do nich zajrzy i porozgląda się.
Nu, bywajcie. Kto do końca tej pisaniny dotarł, ten chyba się nudzi - niech do mnie wpadnie, płotek naprawić trzeba, khekhe.
▪ 20 dkg masła,
▪ 0,5 szklanki cukru pudru,
▪ 0,25 szklanki ciemnego brązowego cukru,
▪ 1 jajko,
▪ 1 szklanka mąki,
▪ 2,5 szklanki płatków owsianych,
▪ 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,
▪ 0,75 łyżeczki proszku do pie,
▪ 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej,
▪ 1/2 łyżeczki soli.
Masło ucieramy na puchato. Dorzucamy po trochu cukier puder i ucieramy dalej (dałem 3/4 szklanki, ale jak na mój gust wyszło za słodko). Dodajemy brązowy cukier i obserwujemy jak wszystko nam ładnie brązowieje. Dodajemy jajko, cały czas miksując. Jak się wszystko połączy, wyłączamy Maszynę Do Kręcenia Ciasta Na Ciasteczka Owsiane, dorzucamy resztę składników i mieszamy. Im dłużej, tym płatki będą drobniejsze. Ja chyba kręciłem trochę za długo, bo się rozmiędliły. Pewnie gdybym dorzucił je pod koniec, byłyby lepiej wyczuwalne.
Aha, od siebie dodałem łyżeczkę imbiru i pół łyżeczki kardamonu, ale przy tak wspaniałym i intensywnym aromacie ciastek to było za mało. Następnym razem dam dwie łyżeczki imbiru i z łyżeczkę albo pół cynamonu.
Formujemy kulki wielkości niedużego orzecha włoskiego i rozpłaszczamy przy pomocy łyżki. Ja użyłem drewnianej płaskiej łyżki i lekkuchno smarowałem łyżkę i deskę oliwą żeby nie przywierało. No i tyle. Układamy na blasze zostawiając kilkucentymetrowe odstępy (rosną, łobuzy). 15 minut w 180 stopniach. Początkowo są miękkie, ale po kilku minutach wchodzą w stan wspaniałej permanentnej obezwładniającej chrupkości.
Dla porządku dodam, że przepis znalazłem u Beaty, z kolei ona - u Dorotki, która zaś... No i właśnie po to są kulinarne blogi.
▪ ▪ ▪
Epilog. Każdy minimum trzytomowy epopej ma mieć epiloga, bo czytelnik po miesiącu lektury zapomina, od czego się zaczęło. Ciętej konklunzji nie będzie. Cięte konklunzje, podobnie jak ich siostry ryposty, powinny być króciusieńkie, a nie rozbuchane ponad miarę megalomańskimi, nieokiełznanymi, grafomańskimi zapędami autora.
Chciałbym podziękować właścicielkom oszabrowanych blogów, czyli CudomWiankom i Beacie za te smaki i zapachy, co je miałem w chacie. Jak kto chce dostać ślinotoku i zjeść z wrażenia własny język, niechaj tam do nich zajrzy i porozgląda się.
Nu, bywajcie. Kto do końca tej pisaniny dotarł, ten chyba się nudzi - niech do mnie wpadnie, płotek naprawić trzeba, khekhe.
środa, 28 października 2009
Kotleciki drobiowe z marchewką
Głowy nie dam, ale być może to są najlepsze kotlety, jakie jadłem. Mówię to jako kotletożerca i pochłaniacz kotlecisków wszelkiej maści. Przepis znalazłem na świetnym blogu Majki, której z tego zydelka dziękuję pięknie za inspirację i wyszperanie tej receptury. Wyszło coś szalenie delikatnego, a dzięki pietruszce i marchewce – pięknego. Marchewka zrobiła tu też taką dobrą robotę, że nadała słodczy i przemiłej delikatności. W efekcie wyszło to, co lubię najbardziej: silnie chrupiąca skórka, a w środku mięciutko, słodko i delikatnie.
Składniki:
▪ 60 dkg kurczaka (ja dałem pierś),
▪ 1 duża marchewka,
▪ 1 cebula,
▪ 2 ząbki czosnku,
▪ 1 jajko,
▪ 1 kajzerka,
▪ 0,5 pęczka pietruszki,
▪ kmin rzymski, sól, pieprz.
▪ 1 nieduża garść młodego szpinaku na osobę,
▪ błyskawicznie zamarynowana papryka,
▪ garść oliwek,
▪ rozmaryn,
▪ pół łyżeczki mąki ziemniaczanej.
Kotlety zrobiłem tak, jak radzi Majka, tylko dodałem maggi, kmin i czosnek, bez którego nie umiałbym żyć. Zamiast sosu musztardowego zrobiłem natomiast sałatę ze szpinaku z prędko zamarynowaną papryką i azjatyckim winegretem. Tak więc bułkę namaczamy w wodzie lub mleku, odciskamy. Mięso drobno siekamy, dorzucamy startą na tarce jarzynowej marchewkę, drobno posiekaną cebulę, roztarty ząbek czosnku, jajko, posiekaną pietruszkę, kmin, sól i pieprz. Kminu nie za dużo, w małej ilości dodaje pewnej tajemniczości naszym kotlecikom. Dodałem jeszcze odrobinę Maggi dla podkręcenia aromatu.
Mieszamy ładnie. Można pozwolić odetchnąć z godzinkę i dać czosnkowi zrobić swoje. Formujemy kotlety. Powinno wyjść około 12. Obtaczamy w bułce tartej i smażymy najnormalniej na świecie, niedługo, bo kurczak ścina się szybko.
W międzyczasie przygotowujemy karmelizowaną paprykę. Robimy do niej więcej bejcy (miałem chętkę na coś orzeźwiającego, więc wybrałem wersję azjatycką z sosem sojowym, curry i imbirem), której nie wlejemy wraz z papryką na patelnię, tylko wykorzystamy do zrobienia winegreta do sałaty szpinakowej. Wlewamy tę resztę na patelnię i redukujemy o połowę. Dostajemy gęsty, brązowy, słono-słodko-kwaśny płyn. Wlewamy na to rozrobioną w połowie szklanki wody mąkę ziemniaczaną. Mieszamy aż uzyskamy sos o konsystencji niezbyt gęstego kisielu.
Już prawie gotowe. Na talerzu układamy pocięty grubo młody szpinak, posypujemy go posiekanymi (lub nie) oliwkami (na zdjęciu oliwek nie ma, bom sierota sklerotyczna), polewamy słodko-kwaśnym sosem, obkładamy jeszcze ciepłą marynowaną papryką, posypujemy siekanym rozmarynem i już. Wuala, pyszne delikatne kotleciki, przełamane kwaskowatą papryką i winegretem, który wbrew pozorom nie zagłusza mięsa, podkreślone oliwkami gotowe. Komu dokładka?
wtorek, 13 października 2009
Cesarska sałatka "Olga"
No to tak. Miałem dziś zrobić sałatkę cesarską. Wiecie, sałata, pomidory, kurczak, oliwki, grzanki. A to dlatego, że kilka dni temu zobaczyłem taką piękną sałatkę u Oli na Mikserze i pomyślałem „ohoho, warto by było”. Stanąłem jak co dzień w kuchni, nasadziłem rękawice wzmacniane drutem, gumowy fartuch i wodery wdziałem, kask z zasuwaną szybką wsadziłem na głowę, ściany i podłogę zasłałem folią, a częściowo obiłem nierdzewną blachą. I myślę, teraz do kucharzenia jestem gotowy, gdyż zrobiłem co w mojej mocy aby podczas tego żmudnego procesu wyrządzić jak najmniej krzywdy sobie i otoczeniu. Obiecać, że żadne zwierzę nie ucierpi nie mogłem, bo ten kurczak... No, rozumiecie, żywy to on nie był, cholerka. Ale co tam. Zacząłem przyrządzać wszystko jak należy, gdy nagle bez uprzedzenia i ze znienacka, a więc konfundując mnie nieco, myśl błyskotliwa bardziej niż zwykle w łeb mnie pizgła ziuuuch: przecież mamy organizowany przez uśmiechniętą Olgę Sezon Ziemniaczany! Zajrzałem do piwniczki, zamieniłem grzanki chlebowe na ziemniaczane, i już. No to teraz wiecie, dlaczego ta sałatka nazywa się „Olga”. Przez kartochli! Posłuchajcie, jak to leciało.
Składniki:
▪ 1 pierś kurczaka,
▪ kilka liści sałaty (ja wziąłem lodową, ale może być rzymska, karbowana),
▪ 1 mała cukinia,
▪ 2 pomidory,
▪ 2–3 ziemniaki,
▪ garść albo i dwie czarnych oliwek,
▪ pół pęczka szczypioru,
▪ sok z cytryny,
▪ 2 ząbki czosnku,
▪ 2 łyżki posiekanego koperku,
▪ sól, pieprz, rozmaryn, kmin rzymski, czerwona słodka papryka w proszku.
Kurczaka kroimy w cienkie plastry i marynujemy w oliwie z dodatkiem soku cytrynowego, ząbka czosnku, soli, pieprzu, kminu i koperku. Cukinię plasterkujemy, solimy, kminujemy, podlewamy lekko oliwą. Ziemniaki kroimy w kostkę wielkości grzanki. Sałatę kroimy w paski, pomidory w kostkę. Palców nie kroimy wcale, o ile to możliwe. Oliwki i szczypiorek siekamy.
Ziemniaki smażymy na niedużej ilości oliwy na złoto, pod koniec posypując dla koloru papryką w proszku i rozmarynem i wrzucając ząbek czosnku. „Grzanki” gotowe. Cukinię i pierś smażymy na patelni grillowej.
Na sałatę lejemy trochę oliwy, soku z cytryny, sypiemy rozmaryn, szczypiorek i oliwki. Na talerzu lub w miseczce układamy kupkę sałaty, na to idą pasiaki, czyli cukinia i kurczak, obkładamy pomidorami, na wierzch jeszcze trochę oliwek i rozmarynu, i na koniec nasze ziemniaczane grzanki. Zasmażki nie. Jak kto umie ładnie układać, to wyjdzie mu ładnie, a jak nie umie, to wyjdzie tak:

Na zdjęciach sałaty ni chuchu nie widać, ale daję słowo, że jest. Schowała się pod kurczakiem i cukinią jak zacząłem to całe dobro w miednicy układać. Nieśmiała jakaś, czy co... Na szczęście mimo niespecjalnej aranżacji obiad dzisiejszy był bardzo niekiepski. Może bardziej letni, niż jesienno-zimowy, ale przecież dobrze sobie choć przez chwilę powspominać szelest liści głaskanych lipcową bryzą o zachodzie słońca. Te kartofelki, powiem wam, to tam fajnie robią i mają ładny kolor od papryki.
I tak to, świderki moje kochane, Ziemniaczane Sezony inspirację kulinarną w narodzie rozbudzają, za co cześć i chwała. Lecę na gumno bo mi się śruta rozsypała.
piątek, 9 października 2009
Chyba musaka
Nie bijcie, ja naprawdę nigdy nie robiłem musaki. Jadłem niejednokrotnie czy to w Grecji, czy podczas spotkań towarzyskich, ale żeby pamiętać, co tam było w środku, to nie. Pewnego dnia miałem pierś z kurczaka i bakłażana, postanowiłem więc spróbować. Wrodzone lenistwo odradzało mi skorzystanie z usług mojego przyjaciela Gugla, Durszlak był zamknięty, więc co, lecimy na żywioł. Taka zabawa: kiedyś jadłeś, spróbuj odtworzyć i dodać coś od siebie, ale nie podglądaj. Jak to mogło być zrobione...
Składniki:
▪ 1 pierś z kurczaka,
▪ 1 średni bakłażan,
▪ 4 ziemniaki,
▪ 6 plastrów wędzonego boczku,
▪ 2 garści oliwek,
▪ 1 cebula,
▪ 4 ząbki czosnku,
▪ 6 plasterków żółtego sera,
▪ 10 dkg sera pleśniowego,
▪ mała śmietana,
▪ 2 jajka,
▪ 1 puszeczka koncentratu pomidorowego,
▪ rozmaryn,
▪ rozmaryn ;)
▪ 2 łyżeczki kminu rzymskiego,
▪ sól, pieprz.
Mięso drobno siekamy nożem. Dodajemy rozmaryn, kmin rzymski, sól, pieprz, posiekany czosnek. Ziemniaki kroimy w sienkie plasterki i blanszujemy. Bakłażana kroimy w plastry, posypujemy solą żeby usunąć część soku.
Dno naczynia żaroodpornego wykładamy plastrami boczku. Da nam świetny aromat i nie pozwoli zapiekance przywrzeć do dna. Na boczek układamy ziemniaki na zakładkę. Na to plastry bakłażana, sól, pieprz. Teraz obficie sypiemy oliwki i podzielony na małe kawałki ser pleśniowy. Posiekana cebula. Na to warstwa bakłażana, potem warstwa żółtego sera. Solidnie uklepujemy żeby warstwy przylegały do siebie.
Teraz mięso, uklepujemy i przykrywamy ponownie warstwą ziemniaków na zakładkę. posypujemy rozmarynem, solą, pieprzem i wlewamy sos ze śmietany i jajek. Tak po prawdzie to ten sos moim zdaniem jest zupełnie niepotrzebny. Ani to daje smaku, ani wyglądu, nie dało efektu dodatkowego połączenia warstw, bo utknęło na ziemniakach (pozostałe warstwy i tak się ze sobą połączyły), ale coś mi zaświtało, że do zapiekanek daje się coś takiego. Lepiej przed ułożeniem ostatniej warstwy ziemniaków na mięso położyć drugą warstwę żółtego sera, który spoi wszystko, a ziemniaki posmarować oliwą żeby się nie przypalały.
Teraz wkładamy nibymusakę do piekarnika i pieczemy aż płyn odparuje a z wierzchu będzie brązowe, wyjmujemy z pieca i odstawiamy na 20 minut dla odpoczęcia. Zapiekanki, nie naszego, bo kiedy się piekło, to my się relaksowaliśmy przecież: kawka, yerbuszka, lody waniliowe i takie tam. Ja piekłem w niezbyt wysokiej temperaturze, za to z półtorej godziny.
Wykładamy porcje na talerz, dodajemy pokrojone pomidory polane oliwą i posypane rozmarynem (zapomniałem) i jemy. Całkiem dobre to było. A po odgrzaniu następnego dnia! Wyraźnie wyczuwalny aromat rozmarynu, kminu i czosnku. Czego więcej trzeba?
Przepis ten dodaję do akcji Ziemniaczany Sezon.
środa, 16 września 2009
Ryż smażony z kurczakiem i warzywami, prawie po chińsku
Kilka dni temu nazad przyszedł był do mnie Garłuszko Kazimierz, wiecie, ten, co naprawia kultywatory. Przyszedł i mówi, że zgryza ma. Jak na polu robi, to głodny od południa orutnie. Kanapek leni się codziennie robić, a do klubokawiarni daleko. Zresztą, jakby on na obiad do klubokawiarni pojechał z pola, to sami rozumiecie, i kolacja by się z tego zrobiła, a i śniadanie może. Nu, dość tego, że chętnie on dla mnie przegląd kultywatora zrobi, ale żebym ja jemu takie jedzenie wymyślił, żeby on w niedzielę sobie uwarzył i potem po trochu przez cały tydzień na pole zabierał w charakterze podobiadku w puszce po oleju silnikowym. Stawiałby tę puszkę na silniku traktorka żeb się podgrzało się i o, jaka wyżerka. Co zrobisz, pomóc sąsiadowi obowiązkiem każdego jednego człowieka jest. Przypomniałem ja sobie jak kiedyś robiłem takie jedno danie, że ono na następne dni lepsze jeszcze było i można było odgrzewać i odgrzewać. Opowiem jeśli pozwolicie. Senkju.
Składniki:
▪ 1 szklanka ryżu,
▪ 1 pierś kurzęca,
▪ 20-30 dkg fasolki szparagowej,
▪ 1 cebula,
▪ 1 czerwona papryka,
▪ 2 garści czarnych oliwek,
▪ 3 ząbki czosnku,
▪ pół pęczka pietruszki,
▪ pęczek szczypiorku,
▪ 1/2 cytryny,
▪ sos sojowy,
▪ sól, pieprz.
poniedziałek, 10 sierpnia 2009
Roladki drobiowe z cukinią

Na lato nie ma jak delikatne jedzenie o zapachu Morza Śródziemnego. Takie są roladki z cukinią: lekkie, aromatyczne, bezpretensjonalne. Przyjaciele, wino, i jest dobrze.
Składniki:
▪ 1 pierś kurczaka,
▪ 2 cukinie,
▪ spora garść posiekanych suszonych pomidorów w zalewie,
▪ żółty ser o ostrym smaku (parmezan, gruyere),
▪ 25 dkg zielonej fasolki szparagowej,
▪ pieprz,
▪ 8 wykałaczek ;)
Sos:
▪ 1 szklanka białego wytrawnego wina,
▪ 1/2 małego opakowania gęstej śmietany,
▪ 2 cebule,
▪ 2 ząbki czosnku,
▪ sól, pieprz, tymianek.
Najpierw sos. Cebule kroimy byle jak i solidnie obsmażamy na silnym ogniu. Ja lubię kiedy aż miejscami są nieco przypalone, bo to daje fajnego posmaczku sosowi. Dodajemy pokrojony czosnek i chwilę jeszcze smażymy. Wlewamy wino, dodajemy tymianek i pieprz, i redukujemy. Teraz całość miksujemy blenderem, wlewamy zahartowaną śmietanę i mieszamy. Solimy, pieprzymy, jeśli potrzeba, dodajemy trochę cukru. Można trochę zagęścić.
Gotujemy fasolkę na parze do takiej miękkości, jaką lubimy najbardziej.
Pierś dzielimy na połówki. Odkrajamy zwisające farfocle i koty mają wyżerkę. Każdą połówkę, która ma teraz zwarty kształt przekrajamy wzdłuż na cieńsze plastry. Każdy z plastrów rozbijamy tłuczkiem przez folię najcieniej jak się da. Mamy 4 cienkie plastry mięsa.
Jedną cukinię kroimy wzdłuż na cienkie długie plastry (po 2 na każdą roladkę). Odrobina soli, oliwy i na patelnię grillową. Smażymy aż zmiękną. Nie muszą być równe ani mieć pięknych przysmażonych pasków, bo za chwilę trafią do środka roladek.
Na każdym płacie układamy po 2 plastry miękkiej pasiastej i spoconej po grillowaniu cukinii, posypujemy starkowanym serem, pomidorami i pieprzem. Soli już nie trzeba. Nie żałujemy tych dodatków, ale też nie przesadzamy, bo oba mają intensywny smak. Zwijamy roladkę i spinamy dwoma wykałaczkami. Teraz na patelnię grillową i smażymy z dwóch stron na niezbyt silnym gazie. Wbrew pozorom po kilku minutach smażenia, kiedy roladki z wierzchu brązowiutkie, w środku nie będą już surowe, a nawet jeśli troszkę, to nie przejmujemy się, bo zaraz pójdą do pieca.
No właśnie, po usmażeniu roladki idą do piekarnika (100-120 st. C), a my w tym czasie wykonujemy czynności końcowe.
Drugą cukinię traktujemy podobnie jak pierwszą, ale tym razem staramy się żeby wyglądała ślicznie. Usmażonymi plastrami wykładamy półmisek. Każdy weźmie sobie, ile będzie chciał. Taka cukinia jest równie dobra na zimno, więc jest to dobre danie na długie Polaków rozmowy. Teraz wyjmujemy z pieca naszego kurczaka. Każdą roladkę przekrajamy skośnie na 2 części, ukazując śliczne połączenie jasnego soczystego mięsa, białego sera, czerwonych pomidorów i zielono-żółtej cukinii. Mniam.. I teraz układamy na przemian: 2 połówki roladki, kilka strączków fasolki, 2 połówki roladki, kilka strączków fasolki. Fasolkę polewamy delikatnie sosem, którego resztę podajemy w sosjerce. Jest on słodkawy od cebuli, kwaskawy od wina, więc świetnie się komponuje z całym daniem.
Niestety, zapomniałem zrobić zdjęcia wersji finalnej. Prezentowała się nieźle, bo przygotowałem to danie na wielkim półmisku, z poczwórnej porcji dla wielu głodomorów, więc było dużo przekładanek fasolkowo-roladkowych. Muszę jednak przyznać, że smak tym razem mnie nie powalił. Wcześniej zrobiłem te roladki na próbę (wymyśliłem to danie niedawno) i były rewelacyjnie pyszne, a kiedy przyszło do zrobienia na setkę kilka dni temu, coś nie zakorbiło. Wiadomo, jak się człowiek nie stara, to wychodzi miód, a kiedy się spina, bywa kiszka. Lajf taki. Tak więc róbcie te roladki na luzie, będą soczyste i aromatyczne.
Aha, dodaję ten przepis do cukiniowej akcji na Durszlaku. Smacznego życzę.


niedziela, 19 lipca 2009
Wiśnie, rozmaryn w jednym stały garnku...

... wiśnie na dole, rozmaryn na górze. Z czosnkiem, imbirem w jednym grały chórze. Powiedzielibyście? Wiśnie, rozmaryn, imbir, słodko, ojeju. A wiśnie właśnie świetnie nadają się na taki słodko-kwaśny sos owocowy do mięsa. Do każdego mięsa, czy to pieczonego, czy smażonego. No dobra, do duszonej wołowiny z oliwkami to nie. Ale do piersi kurczęcia, na punkcie której - jak niektórzy już zauważyli - mam ja hopla (i nie dlatego, że pierś, a dlatego, że pycha), to tak. No to lecimy.
Składniki na sos:
▪ 15 wiśni,
▪ 1 łyżka brązowego cukru,
▪ 1 ząbek czosnku,
▪ 1 łyżeczka mielonego imbiru,
▪ 1 łyżka posiekanego rozmarynu,
▪ sól, pieprz.
Cukier wrzucamy na suchą patelnię i dajemy w gaz. Znaczy się podgrzewamy. Można oczywiście użyć cukru białego, ale wtedy trzeba poczekać aż się skarmelizuje, a brązowy od razu po rozpuszczeniu jest gotowy. Dobre, nie? No i na ten rozgrzany do brązowości karmel wrzucamy pozbawione pestek i przekrojone na pół wisionki.

Jeszcze posiekany z solą czosnek, imbir i dalej na mocnym gazie podsmażamy tę konfiturkę. Dosypujemy siekany rozmaryn, pieprz, sól, i oto słodko-kwaśno-pikantny sos jest gotowy. Gęsty, muślinowy, a połączenie wiśni z rozmarynem, czosnkiem i imbirem - boskie.
Zamiast wiśni można użyć czereśni, ale trzeba wtedy dodać z łyżkę soku z cytryny albo jeszcze lepiej octu balsamicznego, o ile mamy taki dobry, gęsty - bo kwaskowe to jednak być musi. Oczywiście może też być wino francuskie, które, jak powszechnie wiadomo, wali kwachem. Ale lepiej nie. Sos ma być smaczny, a nie francuski. No dobra, koniec uszczypliwości.

Tak naprawdę, jest to odmiana sosu żurawinowego. Smaczniejsza, jeśli moje zdanie się liczy.
Sos mamy. Co do sosu? A co chceta, to zróbta. Wolność owsikowa panuje, psia jej mać. Ja zrobiłem tak:
Pierś kurzęcą przekroiłem na pół. Po połówce na osobę. Hej, po połówce piersi, nie lećcie od razu do klubokawiarni! Czasem połówka piersi ma farfocle, to je odkrawam i daję kotu (wtedy nacinam nożem kieszonkę). Czasem zaś jest bardziej zwarta, i te farfocle same tworzą kieszonkę. Wówczas kot je ścinki.
Tak, czy siak, otrzymuję chudziuśkie, śliczne, soczyste mięso z wnęką. Wnękę wypełniam, bo kuchnia nie lubi stać pusta, jak mówią aktorzy z Teatru Dramatycznego w Gliniewicach. A nie, oni o trumnie tak gadają. Nieważne.
O czym to ja mówiłem? A, o trumnie. Mmmm, wrrróććć! O kieszonce. Kieszonkę wypełniam przesiekanym z solą czosnkiem, odrobiną świeżo posiekanego imbiru i gałązką rozmarynu. Po usmażeniu rozmaryn będzie uroczo wystawał z tej kieszonki i wszyscy będą klaskać. Całą pierś zaś nacinam nożem jak się nacina kiełbaskę przed grillowaniem, posypuję solą, pieprzem, papryką w proszku, wkładam drobinki czosnku w nacięcia. I co? Tak, smażę.
Na talerz sypię pociętą w paski sałatę lodową (oliwki tu, kurteczka, jakoś mi nie pasują, szkoda). Na nią mięso i leeejeeę soos. Bardziej wykładam, bo on nie taki znowu lejący. To teraz tylko ochy i achy biesiadników.
Poniżej: "H" jak rozmarynowe haiku z piersi kurzęcej. Ach, jaka ona soczysta!

niedziela, 17 maja 2009
Kurczak z cukinią i surówką ze szpinaku

Z cyklu „Dziś na obiad”. Mięsko z chrupiącą skórką, w środku delikatne i soczyste. Cukinia stawia lekki opór, a szpinak cichuteńko szeleści. Melodyjnie, pysznie, wiosennie.
Składniki na 1 osobę
▪ udko kurczaka,
▪ 1/2 cukinii,
▪ garść oliwek,
▪ garść świeżego szpinaku,
▪ kilka listków bazylii, kilka - kilkanaście igiełek rozmarynu,
▪ sok z cytryny,
▪ sos sojowy, curry, czerwona papryka w proszku, sól.
Mięso obtaczamy w curry, soli (lub ulubionej mieszance ziół wzbogaconej różnymi „E” ☺), posypujemy posiekanym rozmarynem, skrapiamy sokiem z cytryny, oliwą i sosem sojowym i po przyjacielsku poklepujemy mięso żeby mokre składniki połączyły się z suchymi. Odstawiamy w misce do przegryzienia.
Cukinię - po umyciu rzecz jasna i obcięciu końcówek - kroimy wzdłuż na piękne, cienkie plastry, a następnie każdy plaster (znowu wzdłuż) na długie paski. Powstanie makaron z cukinii. Skrapiamy go oliwą, sokiem z cytryny, solą, papryką w proszku i curry i również odstawiamy.
Szpinak myjemy. Kilka ładnych listków zostawiamy w całości dla ozdoby, resztę grubo kroimy. Bazylię siekamy drobno, a oliwki - w plasterki.
Włączamy piekarnik na 140 st. Patelnię rozgrzewamy mocno i wlewamy odrobinę oliwy. Kiedy się rozgrzeje i zacznie lekko dymić - wkładamy kurczaka. Smażymy krótko z obu stron do ślicznego przyrumienienia, po czym - ziuuuch na 5-10 minut do piekarnika razem z patelnią, o ile patelnia to zniesie.

Po tym czasie patelnię wyjmujemy z piekarnika i pozwalamy mięsku dojść, i szykujemy cukinię, czyli krótko smażymy ją na silnym ogniu. Powinna być już nie surowa, ale nie rozłażąca się, al dente.

Na talerzu układamy niepocięte listki szpinaku.

Na to nakładamy makaron z cukinii i kurę. Posypujemy siekanym szpinakiem, oliwkami, rozmarynem i bazylią, skrapiamy pozostałym po moczeniu cukinii soskiem (jeśli nie zostało, to oliwą, sokiem z cytryny, ew. odrobiną sosu sojowego). Koniec. Smacznego i niech moc będzie z wami.

Subskrybuj:
Posty (Atom)