Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zapiekanka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zapiekanka. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 25 sierpnia 2011
Kanapki z kiełbachą, trochę inne. To znaczy takie same, ale inne
Kiedy przychodzi sołtys Szuwaśko, to żartów nie ma. Jak się dla niego co nie spodoba, to koniec świata i marmelada pomarańczowa. On rozdziela dotancje, on nadzoruje zakup gruntów państwowych, a i przy prywatnych negocjacjach nadzór uskutecznia. Na drewno nadziały daje, przy uboju żywiny życzy asystować, a nawet udziela Maciaszczykowi centryfikantu koszelewskości. Słowem — bez sołtysa jak bez kieliszka.
Namoliło się onegdaj nasze sołtysisko, że będzie przepatrywać moje gumno na okoliczność unijnych zaleceń. Wiecie, sanitarne takie, że dla kur wychodek, prysznic dla prosiaków, normalka teraz. Aha, i mierzyć będziem zawinięcie prosiaczych ogonków, czy zgodne z normą. Uprzedzał też (bo on dobroduszny raczej jest i przed najściem własnoosobowej komisji zawsze cynka zapodaje), że wedle dyrektywy numer coś tam coś tam, należy się mieć w chałupie dwadzieście litry śliwowincji najlepszej marki, cztery połcie słoniny doskonałej (niezleżałej), i ogórcy kiszeniaki chrupkie niczym biskłity z torebki, i że wszystkiego komisja pokosztować ma. I że jak komisja ukontentowana będzie, to ohoho, takie kontraktacje na kartochli i łubin będą, że normalnie niech się Chińczyk schowa.
No, myślę, wszystko to piękny perspektyw, jednakże słonina u mnie wyszła! Olaboga, toż obiecane mam unijne datki za nieobsadzanie nieużytków, a i jeszcze prywatne zezwolenie na pobór drewka ze zrębu! Szkoda przegapić, bo jak nie dopatrzę, to ani dotacji, ani kartoflanej kontraktacji nie będzie, o łubinie nie wspomniawszy! Myśl, Czypraku, pomyślałem, postukując się drewkiem z pieca w potylicę, myśl! Wydumałem tak:
Składniki:
▪ 24 bochenki chleba,
▪ 7 kg kiełbasy jak najtłustszej (znaczy się najtańszej),
▪ 1 kg oliwek,
▪ 3 kg żółtego sera,
▪ 3 worki cebuli (do użycia 1 kg, reszta jako chabor),
▪ 7 główek czosnku,
▪ 2 kg pomidorów,
▪ 5 słoików majonezu.
Kiełbasę podsmażamy na prawie-że-ciacho na takiej wieelgachnej patelni, na której smażą największe pizze świata. Na każdej kromce chleba układamy po kilka plajsterków czosku, ciut cebuli, potem suto kiełbasy, wtykamy gdzieniebądź oliwki, i przykrywamy — dociskając — jak największą ilością starkowanego sera. Układamy na pińździesięciuch rusztach, wtykamy do pieca na 180, czekamy 10 minut aż się ser stopi, nakładamy na wierzch pomidory, wkładamy z powrotem na pięć minut. Potem na wierzch ciutka majonezu (dla sołtysa solona słonina, o ile jest, zamiennie trochę szpiku z kości wołowej albo pół litra oleju), ciut ostrości, i drżymy w oczekiwaniu na werdykta, i że nie będzie za mało.
Przysmażona kiełbasa ma fenomenalny smak, który wzmocnił się oliwką, czosnek natomiast... Ale ja nie o tym. Najważniejsze, że nie tylko — mimo braku słoniny w piwniczce — kontraktacje dostałem, ale jeszcze sołtys z puli gminnej przyznał dla mnie 50 litrów maciaszczykowej brukselkówki. No chyba się poszczam ze szczęścia! Wiecie, jak Pałąkowa, moja sąsiadka (znacie może) kiedy dowiedziała się, że jej dwunastoletni Walduś do trzeciej klasy zdał.
No to tego, do jutra. Będę na schodkach przy gieesie gdybyście potrzebowali grochu lub rzepaku, albo gdyby mieliście za dużo w gąsiorku.
środa, 5 stycznia 2011
Puchata zapiekanka z jabłkami
No już dobrze, dobrze. Ja wiem, tort ma mieć mnóstwo kalorii, masła, śmietany, kremów i polew. Ale czego się tak wnerwiać? Sołtys pod gieesem powiedział dzisiaj, że jak ja takie torty robię, to on mnie znać nie chce, bo nazywanie tego czegoś tortem jest jak nazwanie kawałka soi kotletem schabowym. Ale przebłagać się dał i zapiekankę z jabłkami zjadł, pomrukując. Olaboga, co to będzie jak on się dowie, że tam ani grama tłuszczu nie było! Na bunicję mnie wyprawi, inaczej nie widzę.
Zostało mi z wczoraj trochę makaronu ryżowego (to znaczy makaronu w kształcie ryżu, a nie z ryżu) i zastanawiałem się, co z nim zrobić. Puszysta zapiekanka jabłkowa to było to, na co miałem ochotę, nie wspominając o możliwości udobruchania naszego sołtysa, który jak się zaweźnie, to nie popuści. Dotacje unijne na trzymanie pola odłogiem wiadomo kto przydziela, co nie? Pomysł podkradłem ze znienacka Ewce Noblevce. Nie sądziłem, że piana z białek ma taką moc. No, ale ze słodkości to najlepiej mi wychodzi golonka, więc mogłem nie wiedzieć. Posłuchajcie.
Składniki:
▪ 15 dkg ryżu ugotowanego na mleku albo drobnego makaronu,
▪ 2 jajka,
▪ 3 jabłka,
▪ sól, cukier, cymamon.
Jabłka obieramy, kroimy w cienkie plasterki. Do ryżu dodajemy żółtka, trochę soli, cukru (ja dałem brązowy), mieszamy. Ubijamy pianę z białek, dodajemy do ryżu i delikatnie mieszamy. Powstanie puszysta masa.
W naczyniu żaroodpornym posmarowanym tłuszczem układamy warstwę jabłek, posypujemy cukrem, cymamonem i solą (słodycze lubią sól). Jeśli jabłka bardzo słodkie, można pokropić sokiem z cytryny. Na to kładziemy 1/3 masy, znowu przykrywamy jabłkami, solimy, cukrzymy, cymamonujemy, znowuż ryż, i tak dalej. Ostatnią warstwą są jabłka, które także posypujemy pysznościami. Można oczywiście położyć na wierzch kawałek masła, wtedy karmel będzie ładniejszy.
Zapiekankę wkładamy do piekarnika z nastawionym termoobiegiem i podziwiamy, jak pięknie brązowi się powierzchnia. A potem, wiadomo: kosztowanie. Mówię wam, jeszcze nie jadłem tak puszystej zapiekanki z jabłkami. Na zdjęciu wygląda na suchą, w rzeczywistości jest niezwykle soczysta i delikatna. Hej, widelce w dłoń! Resztki zapiekanki goń, goń, goń! Łajdaczka, kończy się szybko.
sobota, 27 marca 2010
Ryba w kapuście
Dzisiaj będzie ryba, bo ryba jest zdrowa i smaczna. Ryba będzie w kapuście, bo gdzie kulebiak robią, tam kapusta zostaje. Ryba będzie skradnięta żeby nie tuczyła w myśl znanego porzekadła, którego tu jednakże nie przytoczę ze względu na szczupłość miejsca, ale bardziej na fakt, że gdybym zaczął przytaczać to przysłowie, to — znając moją grafomańską płodność — zaraz zrobiłby się elaborat zanim bym jeszcze przystąpił do opowiadania o zapodawanym przepisie. Wiecie jak to jest: człowiek zacznie...
Wrrróć! Co miało być? A, ryba. To daję.
Składniki
▪ 75 dkg białej ryby,
▪ 1 kg ziemniaków,
▪ 0,5 kg kiszonej kapusty,
▪ 2 marchewki,
▪ 1 cebula,
▪ 1 jabłko,
▪ 1 garść suszonych żurawin,
▪ 1 pomarańcza,
▪ pęczek pietruszki,
▪ 1 łyżka musztardy,
▪ 5 łyżek mleka,
▪ 2 łyżki masła,
▪ sok z cytryny,
▪ sól, pieprz, gałka muszkatołowa, tymianek.
[Listonic]
Ziemniaki gotujemy, tłuczemy, dodajemy mleko, masło, gałkę muszkatołową i musztardę, i miksujemy na piure. Doprawiamy solą i pieprzem. Rybę porcjujemy, solimy, pieprzymy, skrapiamy sokiem z cytryny, odstawiamy. Kapustę kroimy drobno i przesmażamy do półmiękkości na małej ilości tłuszczu z posiekaną cebulą i starkowaną marchewką. Przyprawiamy solą, pieprzem, tymiankiem albo innym ziółkiem, na które mamy ochotę. Kuba tego nie zaleca (smażenia kapusty, a nie dodawania ziółka), ale ja zawsze jak robię zapiekanki, to część jest gotowa, część jeszcze surowa i w ogóle kałabania. A że ryba dochodzi szybko, wolałem najpierw termicznie rozprawić się z kapustą żeby nie mieć zonka, bo bardziej pasowała mi w stanie duszonym, niż surówkowym.
Do kapusty dodajemy pokrojone w kostkę jabłko (nie obierałem, bo witaminy, ale i kolorek ładny), pokrojoną drobno pomarańczę (użyłem kilku mandarynek, bo do gieesu leniłem się iść) i posiekaną natkę.
Na dnie naczynia układamy rybę, na nią wykładamy ziemniaki, na to kapustę, i do pieca na pół godziny — 45 minut w temperaturze 180 st. Jeśli kapusta z wierzchu zacznie się rumienić, przykrywamy naczynie.
Chcę powiedzieć, że to jest wyborna zapiekanka. Zrobiło mi się więcej, bo ryby był z kilogram może. Trzy dni pod rząd jadłem na obiad i nie znudziła się. Pomarańcza ślicznie łamie smak kapusty, dzięki czemu powstaje nowy smak: ani to kapusta, ani cytrus, znakomite słodko-kwaśne orzeźwienie. Ziemniaki dają smakowi miękkość a żurawina fantastyczny aromat. Może tylko ryba, przez to, że jest odizolowana od kapusty, nie przeszła jej smakiem i była sama w sobie, jakby osobno. Następnym razem — bo że będzie powtórka, to pewne — zamienię warstwy miejscami: najpierw dam kapuchę, a na wierzch kartochli. Zróbcie sobie taką rybkę, bo jest smakowita. Takie jedzenie do pojedzenia, nie do kontemplowania. W dodatku z rybą, a sycące.
Przepis ten skradłem od Kuby (który z kolei skradł go od Gosi). Wyszedł po mleko do sklepu, a ja hyc, i już moim aparacikiem szpiegowskim typu Smienka cykłem co trzeba. Kuba pichci i to hoho, światowo. Ale też swojsko. Taka zapiekanka chłopska... Oj, bo się rozwojażę! Kto jeszcze nie był, klika linkę. No i ten Kuba rozdaje ludziom jedzeniowe pisaki jak kto jego przepisa w życie wdroży. Wiecie, wlewa się polewę czekoladową i jak się pociśnie na zbiorniczek, to wychodzi napis „Baciuk jest świnia” albo cuś. Oczywiście można napisać, co kto chce, a nie tylko na Baciuka. Tyle że po prawdzie, Baciukowi należy się jak mało komu, bo to swołocz niesłychana. To jest kwestia, jak się pisaka ciąga, ale wy to już rozumiecie doskonale, moje wy sprytne technicznie i manualnie rosomaczki.
Pomyślałem sobie, że przy pomocy takiego pisaka to ja bym mógł sołtysowi naszemu, Szuwaśko Grzegorzowi — możliwe, że znacie — prezenta świątecznego niekiepskiego sprawić. Rozumiecie, przetarg w gminie na kombajna jest, a sołtys w komisji. Natopiłbym słoniny, co nią nasz sołtys tak się fanuje, wlałbym do tego pisaczka, i na plajstrze salcesonu wypisałbym dla niego laurkię: „Wesołych Świąt i smacznego salcesonu”. Samo rychtyk na Święta, czy nie tak, co? Słonina by się zetła i zbielała, wetkłoby się ździebełko rzeżuchy, i byłby taki lukrowy napis z rzeżuchą, a kombajnik jakby już u mnie na gumnie był.
No i ten, aha, żeby nie było, że ja tę rybę zrobiłem dla pisaczka! Noo, tego się po mnie nie pokaże. To by dopiero było, Czyprak Antoni przekupiony pisaczkiem. A ja na wójta startować zamiaruję, więc wiecie, sprawiedliwa ręka społeczeństwa spoczywa na czystym, choć klejkim, sumnieniu kandydanta. To było tak, że kilka przepisów od Kuby u mnie w pamiętniczku figuruje w dziale „do wykonania, nał!”. Uznałem, że jest dobra okazja żeby w końcu coś zrobić. Ale że pisaczek do napisów do zrobienia laurki dla sołtysa naszego, naszego ojca z matką i listonoszem w jednym by się przydał, to wiadoma to rzecz jest, jejbohu.
No to co, to teraz... Olaboga, to ja już tyle nasmażyłem? Tfu, grafomańskie nasienie. I co, nie skrócę pewnie? No pewnie! Nie po to pisałem żeby skracać. Trzeba iść z duchem czasu. Kiedyś mistrzowie dziennikarstwa mówili „nie da się skrócić tekstu jednowyrazowego — o ile nie ma krótszego symomimu”. Dzisiaj... A, dzisiaj dziennikarzy nie ma i każdy pisze jak chce, albo przynajmniej jak umie. A ja słowotok mam i basta. Śpijcie dobrze, bławatki rezolutne.
wtorek, 16 marca 2010
Fillologia
O cieście fillo dzisiaj będzie. Pomysłowe ono jest że hej, jak — nie przymierzając — sieczkarnia, co ją Garłuszko Witold pobudował zeszłej wiosny, tylko że ona jedynie wybujale wyglądała, ale pracować czegoś nie pracowała. Kto by pomyślał, takie niewinne cieniuśkie płatki. Ot, posmarować każdy płatek oliwą, połączyć, zawinąć i włala. Farsz można dać jaki kto chce: mięso, mięso z oliwkami, mięso z oliwkami i pomidorami, mięso z olliwkami, pomidorami i serem, mięso... wrrróććć! No więc można dać misz-masz mięsny, albo szpinakowy (o, szpinakowy dobry jest!), albo jaki sobie kto zażyczy. Takie demokratyczne ciasto to jest, a nawet anarchistyczne, bo dajta co chceta. Co by nie dać, wychodzi coś delikatnego, pysznego, co najmniej jak wyśmienity placek Rybaczko Wandy, bufetowej w naszej klubokawiarni, znacie może. A nie, bufetowa nie z ciasta fillo, tylko z francuskiego robi swój placek, i nie mięso w środku, tylko śliwki. Ale poza tym podobnie.
W cieście fillo największą trudność sprawia zdobycie go. Znalazłem w jednych tylko delikutasach. Nie mogę napisać, w których, bo jak do nich poszedłem ażeby u mnie na blogu reklamowali się, to obaj właściciele za głowę złapali się i Piotr przez Pawła krzyczeć zaczął, że może to i lepiej żebym ja nie pisał, bo to czort jeden wie, co ja tam naczmonię, a oni nie chcą przeze mnie zębami i oczami przed klientelą błyskać. Nie to nie. No ale dobra. Jak już tę największą trudność pokonamy, to już jesteśmy w domu. To znaczy będziemy jak nam ostatni pekaes nie ucieknie i ktoś przed nocką do chałupy podrzuci.
To żeby po porządku było, to ja dla was teraz, mgiełki lipcowe, opowiem, jaką to ucztę fillową zafundowałem sobie z okazji tego, że jeszcze przed wiosennym pól nawożeniem za dobrą cenę zakontraktowałem marchew i ochrę na jesień. To będzie tak:
Pierożki kurczakowo-oliwkowe
Kiedyś jadłem takie pierożki w jednej fajnej knajpie w naszej stolicy, czyli tam, gdzie letnicy mieszkają, jak to u nas we wiosce mówi się. Zapłaciłem ja wtedy za te pierożki tyle, że od Maciaszczyka mógłbym tydzień nie wychodzić. Ale dobre były: grillowany kurczak, oliwki, pomidory, wszystko otulone roztopionym serem topionym. Że to był ser topiony wiem, bo zapytałem. Jak być może widzicie, moja wersja nie za bardzo wygląda na pierożki, bardziej na krokieciki albo gołąbki. Cóż, Pan Bóg dla jednego dał zdolności manualistyczne, dla drugiego garba, i tak to życie się toczy na tej planecie trzeciej od słonka. Trzeciej, prawda? Bo kiedyś jak Szuwaśko na święty Jan popił suto, to z osim naliczył zanim do Ziemi z wyliczanką doszedł.
Do tych niby że pierożków — pozwólcie, że powyobrażam sobie jeszcze, że wyszły mi śliczne trójkąciki — używałem kawałków wielkości 1/6 arkusza. 4 warstwy są okiej. Każdy płat smarujemy oliwą, nakładamy farsz, zawijamy, po wierzchu jeszcze suto oliwą i wkładamy do pieca na 15—20 minut aż się zrumieni.
Składniki farszu są tak proste, że i nie ma co dokładnie pisać (zresztą, każdy może zrobić dowolną własną mieszankę): kurczak pocięty w małą kostkę, zgrillowany solidnie z kminem rzymskim i chili, do tego wypestkowane i odskórkowane, pokrojone w małą kostkę pomidory, papryka, posiekane grubo oliwki. Na to po kawałku sera topionego. Ja dałem taki normalny, zimny, ale nie do końca zmieszał się on z resztą składników farszu. Myślę, że lepiej by go było najpierw nadtopić w rondelku, może z dodatkiem jakiegoś zepsutego sera.
Do maczania zrobiłem sos na wzór tych chińskich czerwonych sosów w butelkach. Paprykę słodką i chili, czosnek, imbir, odrobinę cynamonu gotowałem przez dłuższą chwilę w wodzie, tak z pół godziny. Zmiksowałem, zaprawiłem mąką ziemniaczaną, solą, dużą ilością cukru i soku z cytryny, i wyszedł niezły słodko-kwaśny paprykowy sosek do maczania.
Nie-wiem-jak-to-się-nazywa ze szpinakiem
Mogę się założyć, że taka zapiekanka ma swoją nazwę. Ale cóż, prosty chłop jestem z prawie zdaną maturą i chamskim podniebieniem, nie wiedzieć prawo mam. Kuchnia grecka, więc pewnikiem jakieś jajcarskie nazwanie to-to ma. No więc tym razem bierzemy większe płaty, z całego arkusza. Osiem warstw najmniej, lepiej dziesięć. Ja dałem cztery i to było za mało. Każdy płat, jak poprzednio, posmarowany oliwą. Na jedną połowę nakładamy warstwę szpinaczanej pasty (ot, na przykład takiej), przekładamy fetą i gorgonzolą, przykrywamy wolną częścią płata, robimy zakładkę żeby farsz nie poszedł na spacer, smarujemy po wierzchu oliwą i do pieca. Też proste, co nie? A jakie pyszne! Dla mnie co prawda samego młodego szpinaku dasz i będę szczęśliwy, ale trzeba tu jasno powiedzieć, że szpinak, feta i ciasto fillo lubią się bardzo. I oliwki do kompanii z nimi też.
Fajne jest to, że masy szpinakowej nie musimy starać się wysuszać. Nawet mocno wilgotna nie przechodzi przez warstwy ciasta, a za to po zrobieniu mamy chrupiące płatki na zewnątrz i wilgotny środek. Mlasku.
Deserowe ciasteczka krówkowo-jabłkowe
O, to dopiero paśnik, jak mawiają podlotki! Słodkie w cholerę, ale aromatyczne, ale wyborne! Może lepiej by było zrobić coś w rodzaju gęstego budyniu karmelowego (może z dodatkiem serka typu mascarpone, hm?), ale kiedy wpadłem na pomysł, piekarnik był już gorący, więc wyjąłem puszkę z masą krówkową, którą trzymałem na ciemne chandrowo-deprechowe dni, posypałem brązowym cukrem pokrojone w kostkę jabłka, które zaraz potem potraktowałem bardzo rozgrzaną patelnią. Dodałem cymamonu, soli (słodycze kochają sól!) i zrumieniłem. Kiedy cukier zaczął się przypalać, dodałem ciupkę masła, które rozprowadziło ładnie karmel po owocach. I teraz na kawałkach fillo układałem te jabłka, dodawałem masy krówkowej (mmmm!) i zawijałem jak pierożki kurczakowe. Uważajcie, nie ma się tego dość, a kalorie wyciekają na podłogę. Lepiej zrobić mniej, bo i tak zje się wszystko.
O, i tak to zaprzyjaźniłem się z ciastem fillo. Znaczy się że osobiście, bo wcześniej jadałem tylko jak ktoś inny zrobił. Teraz będę fillował, czy gdzieś go nie rzucili, i się będę dalej zaprzyjaźniał, czego i wam, wy moje fillutki, z serca życzę. Jak wy byście znali jakieś jedzenie z fillem, dawajcie znać. Chfillowo zaś się oddalam się.
A jeszcze w formie PeeSa: daję tu linka do strony Majki, która zrobiła takie oto cudeńko z ciasta fillo.
wtorek, 2 lutego 2010
Lazania - coś dla chudziaków i dla robiących w polu
Ta lazania to ona jest! Sycąca, solidna, wilgotna jak okłady z borowiny w samatorium. A je się lekko. Nawet Szuwaśko lubi jej podjeść, bo kaloryczna silnie. Tym razem zrobiłem ją z nowym sosem, który podglądnąłem w programie „Mammaryla”. Wygląda tak samo jak sos boloński, ale jest z warzywami, które dodają mu delikatności i pięknego aromatu. I pozwalają przemycić dla naszego sołtysa trochę witamin, oczywizda.
Proporcje na szwadron ułanów po szarży na faszystowskie fortyfikacje. No dobra, ciupkę przesadzam, ale na 12 solidnych porcji wystarczy. Jeśli Szuwaśko nie przyjdzie. Jak przyjdzie, trzeba spróbować jak najszybciej wyszarpać dla siebie cokolwiek. A trochę bardziej poważnie, to jeśli nie prowadzicie stołówki szkolnej, wystarczy połowa porcji. Ja zrobiłem dużo, bo jakoś dużo sosu bolońskiego mi się zrobiło i tak nakładałem, nakładałem kolejne warstwy aż się zawiesiłem i przestałem dopiero jak łyżka zaczęła zgrzytać po dnie wiadra z tym sosem.
Składniki
▪ 1,5 opakowania płatów lazanii, ▪ 4 cebule,
▪ 2 marchewki,
▪ 4 łodygi selera naciowego,
▪ 40 dkg wędzonego boczku,
▪ 1 kg mielonego mięsa wołowo-wieprzowego,
▪ 3 szklanki czerwonego wytrawnego wina,
▪ 2 puszki pomidorów,
▪ 2 małe puszeczki koncentratu pomidorowego,
▪ 1 litr bulionu,
▪ oregano, tymianek, cząber, sól, pieprz.
Beszamel:
▪ 2 łyżki masła,
▪ 2 łyżki mąki,
▪ 2 szklanki mleka,
▪ 4 szklanki śmietany,
▪ 2 żółtka,
▪ 2 garści tartego żółtego sera,
▪ gałka muszkatołowa, rozmaryn, sól, pieprz.
Warzywa tarkujemy na tarce do warzyw. Na dużej patelni na odrobinie oliwy wysmażamy pokrojony w kostkę boczek i dodajemy do niego warzywa i mięso. Podsmażamy czas jakiś aż mięso przestanie być surowe, dolewamy wino. Odparowujemy na małym gazie. Gaz do kucheneczki gazowej oszczędzać należy. Kiedy wino odparuje, dodajemy pomidory, przyprawy i bulion (albo wodę), i dusimy na wolnym ogniu przez godzinę. Na koniec wkładamy koncentrat pomidorowy, posiekany czosnek, doprawiamy do smaku. Konsystencja powinna być lejąca, bo makaron musi mieć czym nasiąkać. Jeśli jest zbyt gęsta, dolewamy bulionu albo wody.
Teraz beszamel. W rondlu rozpuszczamy masło, dodajemy mąkę, krótko przysmażamy. Dodajemy po trochu letnie mleko, cały czas mieszając żeby nie zrobiły się kluchy. Doprowadzamy do wrzenia, solimy, pieprzymy, dodajemy zioła i śmietanę. Doprowadzamy do wrzenia na wolnym ogniu. Zdejmujemy z ognia, lekko studzimy i zaciągamy żółtkami. Dodajemy ser, gotowe.
Na dnie formy do pieczenia (blaszki, keksówki, co tam kto ma; w zależności od powierzchni podstawy dostaniemy wyższą albo niższą zapiekankę) rozprowadzamy łyżką nieco beszamelu. Układamy na nim płaty lazanii tak, żeby pokryły dokładnie całą powierzchnię formy. Na to sos mięsny, na to beszamel. I znowu: lazania, sos mięsny, beszamel, lazania, sos mięsny, beszamel... aż do wyczerpania składników. Ostatnią warstwą jest beszamel. Na każdą warstwę beszamelu można sypać starkowany ser, będzie to wersja dla pilnie potrzebujących przyjąć 2000 kalorii za jednym zasiadem. Bez sera jest równie pysznie.
Posypujemy po wierzchu serem i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 st. Pieczemy około godziny aż makaron będzie miękki a wierzch uroczo przypieczony. Wyjmujemy wtedy blaszkę z piekarnika i - jak to często w przepisach bywa - odstawiamy na 10-20 minut żeby stężała. Lazania, nie blaszka. Blaszka powinna być stężała od dawna, a jeśli metal, z którego jest wykonana jest miękkawy, to znak, że temperatura w piecu była zbyt wysoka. Nie krójmy od razu, bo zapiekanka będzie się rozwalać i nie wyjdą ładne prostopadłościany. Albo też graniastosłupy jeśli ktoś się uprze żeby ciąć takie kształty. O, jeśli macie bajeranckie blaszanne pierścienie, co to ich używają kukingmastaczifs, to możecie se wyciąć walce.
Mnie ta miła zapiekanka najlepiej smakuje sama ze sobą i winem. Chociaż z winem to bym nie przesadzał: śliwowincja lepsza jest i kwachem nie wali.
Odgrzewana, lazania (czyli po zagramanicznemu lasagne) jest równie świetna, więc spokojnie można zrobić większą porcję. Nie próbowałem jej mrozić, ale pewnie daje radę.
No to ten, tego, ten, smakowitości życzę i idę sprawdzić, czy Szuwaśko zostawił dla mnie kawałeczek. Do widzenia się z koleżeństwem.
piątek, 13 listopada 2009
Kradnięte nie utucza. No to nakradłem i będę chuść
Przedwczoraj było święto narodowe z racji odzyskania niepodległości. Uczciło się, nie powiem. Przegonili myśmy z Radziulisem Czesławem Ruskich handlujących na targu w Paździerzownicy, ponakłuwaliśmy oponki faszystowskim letnikom; umęczyliśmy się jakbyśmy gęsi po gumnie ganiali. Pod wieczór siedziałem na przypiecku, łupałem orzechy i dumałem o obiedzie, że coś dobrego to bym. Końcepty, psia juszka, do łba nie przychodziły. A nie, źle gadam. Przychodzić to nawet przychodziły, ale wszystkie zaczynały się od „weźniesz litra maciaszczykowej śliwowincji...”. Samodzielnie nic nie wymyśliłem, czyli a więc co, ukraść mus. W internacie od metra fajowych receptur widziałem. Łapy aż świerzbiły aby partyzancką działalność uskutecznić.
Mówią, że o animowość w sieci dbać trzeba. Na strychu walały się stare onuce, tatowe jeszcze z wojska one mogły być. Wyciąłem ja w nich dziury na oczy i na nos coby cośkolwiek widzieć, no i - ma się rozumieć - ażeby nie zadusić się podczas prześpiegów, i obwiązałem doobkoła głowy. Pokręciłem dymamkiem w rowerku żeby elektryczności narobić, wkluczyłem komputerka i dawaj śpiegować. Olaboga, ludzie to w dobrobycie żyją, chaliera. Takie delikatesy na blogach pokazują, że mówię wam, zapultanie i zawroty umysłowe. Zaglądacie wy czasem na te blogi o gotowaniu, sowizdrzałki filuterne?
Rach-ciach rozglądnąłem się, nawybierałem, zrobiłem zasadzkę połączoną z manewrami oskrzydlającymi, a trzeba wam wiedzieć, że w akcjach dywersacyjnych nie mam sobie równych (do gieesu w dzień dostawy dobrego taniego wina na ten przykład podkradam się jak mało kto; nawet gumiak nie skrzypnie). Potem przy mojej nowiuśkiej kucheneczce gazowej dokończyłem dzieła. Proste w robieniu to było jedzenie, a smaku miało w sobie jak trzy obiady na raz.
Najsamwpierw posilałem się pachnącą zapiekanką z mięsem i kartochlami. Cuda wianki, palcy oblizywać i pomrukiwać. No a jak ja już tej zapiekanki pojadłem, to się deseru zachciało się, czort. Zajrzałem pod „A”, zajrzałem pod „B”, a tam takie fajne ciasteczka: proste, owsianne. Roboty z nimi tyle, co nic więc, myślę, nawet ja uradzę. Co tu gadać, pierwsza partia wyszła niespecjalnie, bo eksperymentatorowałem trochu i dziwaczne z deczka dla mnie wyszły te ciasteczka, ale z blachy na blachę technika wypieku u mnie wzrastała. Jak tak dalej pójdzie to w końcu może chleb jaki upiokę?
Myślałem, że ta pierwsza partia całkiem na zmarnowanie pójdzie, bo ani to do gęby włożyć, ani użyć dla odstraszania jenotów od zagonów z ochrą. Szczęśliwie trup cyrkowy do Gliniewic wczoraj zjechał. Jego dyrektor (może się dla was śmieszne wydawać, że trup dyrektora posiada - i ja także nie czaję nic, ale na mieście tak gadali, to musi tak jest), no więc ten trup... wrrróćć! ten dyrektor zobaczył moje wypieki kiedy Baciuka ja nimi w popłoch wprowadzałem na rynku, i zapragnął ich. Okazało się, że pójdą do Galerii Figur Niemożliwych w Karkonoszach. Ten dyrektor nalegał, że zapłacić chce, a z racji tego, że ja życzliwie do ludzi nastawiony jestem, pokazałem dla niego drogę do Maciaszczyka i dogadaliśmy się. Bez to ja do was nic tu wczoraj nie pisałem, bo Maciaszczyk landrynkówki z szałwią napędził, sołtys Szuwaśko poczęstunku nie odmówił, a tych ciastek sprzedałem nie tak znowu mało.
Kochanieńkie, prawda to, nakradłem. Może napiszę o tym biograficzne wspomnienia. „Byłem hakierem. Spowiedź wiejskiego konesra szczypioru”. No, tytuł mam, to dalej pójdzie. Póki co, poczytajcie co mnie z tej akcji przywłaszczeniowej wyszło. Teraz wszystko w jednym wpisie umieszczam, bo startuję w Konkursie Na Najdłuższe Blogowe Przynudzanie Wioskowe, ale też dlatego żebyście nie musieli klikać i klikać. Za dni kilka jak wy już do końca dojdziecie, rozrzucę to na trzy wpisy żebym sam w przyszłości łatwiej odnaleźć mógł te receptury, bo niekiepskie one są, jejbohu, i będę ja do nich jak nic wracać.
Placek pasterza gwizdnięty Cudom i Wiankom
Dobrze mi się wydawało, że to będzie jedzenie do pojedzenia. Nie jakieś tam francuskopieskowe figle-migle, z którymi nie wiadomo: jeść, czy gapić się. Mięso w pysznym towarzystwie warzyw i pomidorów przykryte czapą ziemniaczanego puree.
Składniki:
▪ 0,5 kg mielonego mięsa drobiowego, wołowego lub mieszanego,
▪ 3 plasterki wędzonego boczku,
▪ 8 ziemniaków,
▪ 3 łyżki masła,
▪ 3 cebule,
▪ 1 łodyga selera naciowego,
▪ 2-3 marchewki,
▪ mała puszka koncentratu pomidorowego,
▪ 2 łyżeczki musztardy francuskiej,
▪ 0,5 l bulionu,
▪ pęczek pietruszki,
▪ 3 ząbki czosnku,
▪ sól, pieprz, zioła prowansalskie, gałka muszkatołowa.
Ziemniaki gotujemy i przeciskamy przez praskę. Dodajemy 2 łyżki masła, sól, pieprz, musztardę i gałkę muszkatołową.
Mięso z drobno pokrojonym boczkiem smażymy na brązowo na oliwie i dorzucamy warzywa: kostkowaną cebulę i selera, startą na jarzynowej tarce marchew. Kiedy wszystko ładnie podduszone, wkładamy koncentrat pomidorowy, wlewamy bulion i powoli dusimy aż płyn prawie całkowicie odparuje i wytworzy się wspaniały gęsty sosek. Dorzucamy posiekany czosnek i przyprawy. Ja dodałem jeszcze kmin rzymski, bo lubię. Tak sobie teraz myślę, że niegłupio by było dać do tego trochę czerwonej albo czarnej fasoli, albo - o! - oliwek. Przyjdzie pokombinować.
Mięso układamy w naczyniu żaroodpornym, uklepujemy, przykrywamy masą ziemniaczaną, którą też uklepujemy i malujemy widelcem zbereźne wzory. Na wierzchu układamy zestrugane masło i do piekarnika aż wierzch ślicznie się zarumieni. Podajemy z dowolną surówką. Ja jadłem z pomidorem i cebulą (z oliwą oczywiście), a następnie z kapustą kiszoną. Bossko.
Ciasteczka owsiane od Beaty podwędzane
Zawaniało świętami, oj. Ach, jakie pachnące ciasteczka! A jakie proste! Mógłbym napisać „zmieszaj wszystko razem i upiecz” i by było dobrze. Są tak uroczo chrupiące, że się je je nawet jak się już podje - żeby jeszcze to chrupanie słyszeć. Takie chrupanie powinni nagrywać i puszczać dla klientów ekslunzywnych butików żeby więcej futer kupywali czy tam kaszmirowych kufajek.
Mówią, że o animowość w sieci dbać trzeba. Na strychu walały się stare onuce, tatowe jeszcze z wojska one mogły być. Wyciąłem ja w nich dziury na oczy i na nos coby cośkolwiek widzieć, no i - ma się rozumieć - ażeby nie zadusić się podczas prześpiegów, i obwiązałem doobkoła głowy. Pokręciłem dymamkiem w rowerku żeby elektryczności narobić, wkluczyłem komputerka i dawaj śpiegować. Olaboga, ludzie to w dobrobycie żyją, chaliera. Takie delikatesy na blogach pokazują, że mówię wam, zapultanie i zawroty umysłowe. Zaglądacie wy czasem na te blogi o gotowaniu, sowizdrzałki filuterne?
Rach-ciach rozglądnąłem się, nawybierałem, zrobiłem zasadzkę połączoną z manewrami oskrzydlającymi, a trzeba wam wiedzieć, że w akcjach dywersacyjnych nie mam sobie równych (do gieesu w dzień dostawy dobrego taniego wina na ten przykład podkradam się jak mało kto; nawet gumiak nie skrzypnie). Potem przy mojej nowiuśkiej kucheneczce gazowej dokończyłem dzieła. Proste w robieniu to było jedzenie, a smaku miało w sobie jak trzy obiady na raz.
Najsamwpierw posilałem się pachnącą zapiekanką z mięsem i kartochlami. Cuda wianki, palcy oblizywać i pomrukiwać. No a jak ja już tej zapiekanki pojadłem, to się deseru zachciało się, czort. Zajrzałem pod „A”, zajrzałem pod „B”, a tam takie fajne ciasteczka: proste, owsianne. Roboty z nimi tyle, co nic więc, myślę, nawet ja uradzę. Co tu gadać, pierwsza partia wyszła niespecjalnie, bo eksperymentatorowałem trochu i dziwaczne z deczka dla mnie wyszły te ciasteczka, ale z blachy na blachę technika wypieku u mnie wzrastała. Jak tak dalej pójdzie to w końcu może chleb jaki upiokę?
Myślałem, że ta pierwsza partia całkiem na zmarnowanie pójdzie, bo ani to do gęby włożyć, ani użyć dla odstraszania jenotów od zagonów z ochrą. Szczęśliwie trup cyrkowy do Gliniewic wczoraj zjechał. Jego dyrektor (może się dla was śmieszne wydawać, że trup dyrektora posiada - i ja także nie czaję nic, ale na mieście tak gadali, to musi tak jest), no więc ten trup... wrrróćć! ten dyrektor zobaczył moje wypieki kiedy Baciuka ja nimi w popłoch wprowadzałem na rynku, i zapragnął ich. Okazało się, że pójdą do Galerii Figur Niemożliwych w Karkonoszach. Ten dyrektor nalegał, że zapłacić chce, a z racji tego, że ja życzliwie do ludzi nastawiony jestem, pokazałem dla niego drogę do Maciaszczyka i dogadaliśmy się. Bez to ja do was nic tu wczoraj nie pisałem, bo Maciaszczyk landrynkówki z szałwią napędził, sołtys Szuwaśko poczęstunku nie odmówił, a tych ciastek sprzedałem nie tak znowu mało.
Kochanieńkie, prawda to, nakradłem. Może napiszę o tym biograficzne wspomnienia. „Byłem hakierem. Spowiedź wiejskiego konesra szczypioru”. No, tytuł mam, to dalej pójdzie. Póki co, poczytajcie co mnie z tej akcji przywłaszczeniowej wyszło. Teraz wszystko w jednym wpisie umieszczam, bo startuję w Konkursie Na Najdłuższe Blogowe Przynudzanie Wioskowe, ale też dlatego żebyście nie musieli klikać i klikać. Za dni kilka jak wy już do końca dojdziecie, rozrzucę to na trzy wpisy żebym sam w przyszłości łatwiej odnaleźć mógł te receptury, bo niekiepskie one są, jejbohu, i będę ja do nich jak nic wracać.
Placek pasterza gwizdnięty Cudom i Wiankom
Dobrze mi się wydawało, że to będzie jedzenie do pojedzenia. Nie jakieś tam francuskopieskowe figle-migle, z którymi nie wiadomo: jeść, czy gapić się. Mięso w pysznym towarzystwie warzyw i pomidorów przykryte czapą ziemniaczanego puree.
Składniki:
▪ 0,5 kg mielonego mięsa drobiowego, wołowego lub mieszanego,
▪ 3 plasterki wędzonego boczku,
▪ 8 ziemniaków,
▪ 3 łyżki masła,
▪ 3 cebule,
▪ 1 łodyga selera naciowego,
▪ 2-3 marchewki,
▪ mała puszka koncentratu pomidorowego,
▪ 2 łyżeczki musztardy francuskiej,
▪ 0,5 l bulionu,
▪ pęczek pietruszki,
▪ 3 ząbki czosnku,
▪ sól, pieprz, zioła prowansalskie, gałka muszkatołowa.
Ziemniaki gotujemy i przeciskamy przez praskę. Dodajemy 2 łyżki masła, sól, pieprz, musztardę i gałkę muszkatołową.
Mięso z drobno pokrojonym boczkiem smażymy na brązowo na oliwie i dorzucamy warzywa: kostkowaną cebulę i selera, startą na jarzynowej tarce marchew. Kiedy wszystko ładnie podduszone, wkładamy koncentrat pomidorowy, wlewamy bulion i powoli dusimy aż płyn prawie całkowicie odparuje i wytworzy się wspaniały gęsty sosek. Dorzucamy posiekany czosnek i przyprawy. Ja dodałem jeszcze kmin rzymski, bo lubię. Tak sobie teraz myślę, że niegłupio by było dać do tego trochę czerwonej albo czarnej fasoli, albo - o! - oliwek. Przyjdzie pokombinować.
Mięso układamy w naczyniu żaroodpornym, uklepujemy, przykrywamy masą ziemniaczaną, którą też uklepujemy i malujemy widelcem zbereźne wzory. Na wierzchu układamy zestrugane masło i do piekarnika aż wierzch ślicznie się zarumieni. Podajemy z dowolną surówką. Ja jadłem z pomidorem i cebulą (z oliwą oczywiście), a następnie z kapustą kiszoną. Bossko.
Ciasteczka owsiane od Beaty podwędzane
Zawaniało świętami, oj. Ach, jakie pachnące ciasteczka! A jakie proste! Mógłbym napisać „zmieszaj wszystko razem i upiecz” i by było dobrze. Są tak uroczo chrupiące, że się je je nawet jak się już podje - żeby jeszcze to chrupanie słyszeć. Takie chrupanie powinni nagrywać i puszczać dla klientów ekslunzywnych butików żeby więcej futer kupywali czy tam kaszmirowych kufajek.
Składniki:
▪ 20 dkg masła,
▪ 0,5 szklanki cukru pudru,
▪ 0,25 szklanki ciemnego brązowego cukru,
▪ 1 jajko,
▪ 1 szklanka mąki,
▪ 2,5 szklanki płatków owsianych,
▪ 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,
▪ 0,75 łyżeczki proszku do pie,
▪ 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej,
▪ 1/2 łyżeczki soli.
Masło ucieramy na puchato. Dorzucamy po trochu cukier puder i ucieramy dalej (dałem 3/4 szklanki, ale jak na mój gust wyszło za słodko). Dodajemy brązowy cukier i obserwujemy jak wszystko nam ładnie brązowieje. Dodajemy jajko, cały czas miksując. Jak się wszystko połączy, wyłączamy Maszynę Do Kręcenia Ciasta Na Ciasteczka Owsiane, dorzucamy resztę składników i mieszamy. Im dłużej, tym płatki będą drobniejsze. Ja chyba kręciłem trochę za długo, bo się rozmiędliły. Pewnie gdybym dorzucił je pod koniec, byłyby lepiej wyczuwalne.
Aha, od siebie dodałem łyżeczkę imbiru i pół łyżeczki kardamonu, ale przy tak wspaniałym i intensywnym aromacie ciastek to było za mało. Następnym razem dam dwie łyżeczki imbiru i z łyżeczkę albo pół cynamonu.
Formujemy kulki wielkości niedużego orzecha włoskiego i rozpłaszczamy przy pomocy łyżki. Ja użyłem drewnianej płaskiej łyżki i lekkuchno smarowałem łyżkę i deskę oliwą żeby nie przywierało. No i tyle. Układamy na blasze zostawiając kilkucentymetrowe odstępy (rosną, łobuzy). 15 minut w 180 stopniach. Początkowo są miękkie, ale po kilku minutach wchodzą w stan wspaniałej permanentnej obezwładniającej chrupkości.
Dla porządku dodam, że przepis znalazłem u Beaty, z kolei ona - u Dorotki, która zaś... No i właśnie po to są kulinarne blogi.
▪ ▪ ▪
Epilog. Każdy minimum trzytomowy epopej ma mieć epiloga, bo czytelnik po miesiącu lektury zapomina, od czego się zaczęło. Ciętej konklunzji nie będzie. Cięte konklunzje, podobnie jak ich siostry ryposty, powinny być króciusieńkie, a nie rozbuchane ponad miarę megalomańskimi, nieokiełznanymi, grafomańskimi zapędami autora.
Chciałbym podziękować właścicielkom oszabrowanych blogów, czyli CudomWiankom i Beacie za te smaki i zapachy, co je miałem w chacie. Jak kto chce dostać ślinotoku i zjeść z wrażenia własny język, niechaj tam do nich zajrzy i porozgląda się.
Nu, bywajcie. Kto do końca tej pisaniny dotarł, ten chyba się nudzi - niech do mnie wpadnie, płotek naprawić trzeba, khekhe.
▪ 20 dkg masła,
▪ 0,5 szklanki cukru pudru,
▪ 0,25 szklanki ciemnego brązowego cukru,
▪ 1 jajko,
▪ 1 szklanka mąki,
▪ 2,5 szklanki płatków owsianych,
▪ 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,
▪ 0,75 łyżeczki proszku do pie,
▪ 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej,
▪ 1/2 łyżeczki soli.
Masło ucieramy na puchato. Dorzucamy po trochu cukier puder i ucieramy dalej (dałem 3/4 szklanki, ale jak na mój gust wyszło za słodko). Dodajemy brązowy cukier i obserwujemy jak wszystko nam ładnie brązowieje. Dodajemy jajko, cały czas miksując. Jak się wszystko połączy, wyłączamy Maszynę Do Kręcenia Ciasta Na Ciasteczka Owsiane, dorzucamy resztę składników i mieszamy. Im dłużej, tym płatki będą drobniejsze. Ja chyba kręciłem trochę za długo, bo się rozmiędliły. Pewnie gdybym dorzucił je pod koniec, byłyby lepiej wyczuwalne.
Aha, od siebie dodałem łyżeczkę imbiru i pół łyżeczki kardamonu, ale przy tak wspaniałym i intensywnym aromacie ciastek to było za mało. Następnym razem dam dwie łyżeczki imbiru i z łyżeczkę albo pół cynamonu.
Formujemy kulki wielkości niedużego orzecha włoskiego i rozpłaszczamy przy pomocy łyżki. Ja użyłem drewnianej płaskiej łyżki i lekkuchno smarowałem łyżkę i deskę oliwą żeby nie przywierało. No i tyle. Układamy na blasze zostawiając kilkucentymetrowe odstępy (rosną, łobuzy). 15 minut w 180 stopniach. Początkowo są miękkie, ale po kilku minutach wchodzą w stan wspaniałej permanentnej obezwładniającej chrupkości.
Dla porządku dodam, że przepis znalazłem u Beaty, z kolei ona - u Dorotki, która zaś... No i właśnie po to są kulinarne blogi.
▪ ▪ ▪
Epilog. Każdy minimum trzytomowy epopej ma mieć epiloga, bo czytelnik po miesiącu lektury zapomina, od czego się zaczęło. Ciętej konklunzji nie będzie. Cięte konklunzje, podobnie jak ich siostry ryposty, powinny być króciusieńkie, a nie rozbuchane ponad miarę megalomańskimi, nieokiełznanymi, grafomańskimi zapędami autora.
Chciałbym podziękować właścicielkom oszabrowanych blogów, czyli CudomWiankom i Beacie za te smaki i zapachy, co je miałem w chacie. Jak kto chce dostać ślinotoku i zjeść z wrażenia własny język, niechaj tam do nich zajrzy i porozgląda się.
Nu, bywajcie. Kto do końca tej pisaniny dotarł, ten chyba się nudzi - niech do mnie wpadnie, płotek naprawić trzeba, khekhe.
piątek, 9 października 2009
Chyba musaka
Nie bijcie, ja naprawdę nigdy nie robiłem musaki. Jadłem niejednokrotnie czy to w Grecji, czy podczas spotkań towarzyskich, ale żeby pamiętać, co tam było w środku, to nie. Pewnego dnia miałem pierś z kurczaka i bakłażana, postanowiłem więc spróbować. Wrodzone lenistwo odradzało mi skorzystanie z usług mojego przyjaciela Gugla, Durszlak był zamknięty, więc co, lecimy na żywioł. Taka zabawa: kiedyś jadłeś, spróbuj odtworzyć i dodać coś od siebie, ale nie podglądaj. Jak to mogło być zrobione...
Składniki:
▪ 1 pierś z kurczaka,
▪ 1 średni bakłażan,
▪ 4 ziemniaki,
▪ 6 plastrów wędzonego boczku,
▪ 2 garści oliwek,
▪ 1 cebula,
▪ 4 ząbki czosnku,
▪ 6 plasterków żółtego sera,
▪ 10 dkg sera pleśniowego,
▪ mała śmietana,
▪ 2 jajka,
▪ 1 puszeczka koncentratu pomidorowego,
▪ rozmaryn,
▪ rozmaryn ;)
▪ 2 łyżeczki kminu rzymskiego,
▪ sól, pieprz.
Mięso drobno siekamy nożem. Dodajemy rozmaryn, kmin rzymski, sól, pieprz, posiekany czosnek. Ziemniaki kroimy w sienkie plasterki i blanszujemy. Bakłażana kroimy w plastry, posypujemy solą żeby usunąć część soku.
Dno naczynia żaroodpornego wykładamy plastrami boczku. Da nam świetny aromat i nie pozwoli zapiekance przywrzeć do dna. Na boczek układamy ziemniaki na zakładkę. Na to plastry bakłażana, sól, pieprz. Teraz obficie sypiemy oliwki i podzielony na małe kawałki ser pleśniowy. Posiekana cebula. Na to warstwa bakłażana, potem warstwa żółtego sera. Solidnie uklepujemy żeby warstwy przylegały do siebie.
Teraz mięso, uklepujemy i przykrywamy ponownie warstwą ziemniaków na zakładkę. posypujemy rozmarynem, solą, pieprzem i wlewamy sos ze śmietany i jajek. Tak po prawdzie to ten sos moim zdaniem jest zupełnie niepotrzebny. Ani to daje smaku, ani wyglądu, nie dało efektu dodatkowego połączenia warstw, bo utknęło na ziemniakach (pozostałe warstwy i tak się ze sobą połączyły), ale coś mi zaświtało, że do zapiekanek daje się coś takiego. Lepiej przed ułożeniem ostatniej warstwy ziemniaków na mięso położyć drugą warstwę żółtego sera, który spoi wszystko, a ziemniaki posmarować oliwą żeby się nie przypalały.
Teraz wkładamy nibymusakę do piekarnika i pieczemy aż płyn odparuje a z wierzchu będzie brązowe, wyjmujemy z pieca i odstawiamy na 20 minut dla odpoczęcia. Zapiekanki, nie naszego, bo kiedy się piekło, to my się relaksowaliśmy przecież: kawka, yerbuszka, lody waniliowe i takie tam. Ja piekłem w niezbyt wysokiej temperaturze, za to z półtorej godziny.
Wykładamy porcje na talerz, dodajemy pokrojone pomidory polane oliwą i posypane rozmarynem (zapomniałem) i jemy. Całkiem dobre to było. A po odgrzaniu następnego dnia! Wyraźnie wyczuwalny aromat rozmarynu, kminu i czosnku. Czego więcej trzeba?
Przepis ten dodaję do akcji Ziemniaczany Sezon.
Subskrybuj:
Posty (Atom)