wtorek, 28 września 2010

Ryżotto z łosia. Powiedzmy to głośno: gwiazdozbiór misia Lę jest nasz!

















Był tu ostatnio jakiś przepis? A, może i nie było. No to pięknie, brakowało jeszcze żeby mnie z Durszlaków i Mikserów relegowali za niemanie papu. Albo z Gildii Szamających Inaczej, do której należę ponieważ oferowali bony na bezpłatne rodzynki ze śliwek jak się kupi serwetki z ceraty. Zamiast więc — jak to zwykle bywa — jeść ser ze słoniną (bo sołtys Szuwaśko często u mnie bywa), dziś zrobiłem uklejki z klajstrowatym ryżem w torebkach. Posłuchacie jak to się robi, czy mam zakolebać baniakiem?


Składniki:
30 dkg uklejek z rzeczki, ale tych ciemniejszych,
1 szklanka ryżu z gieesu (nie mylić z kaszą perłową ani z pasztetową),
2 garści natki pietruchy i koperku,
1 garść suszonych pomidorów z zalewy,
ciutka szafranu, czyli po naszemu kurkumy,
2/3 szklanki dobrego taniego wina marki „Ochrona przed kacem” lub podobnego białego owocowego, niezbyt kwaśnego,
0,7 l bulionu,
3 łyżki masła,
2 łyżki starkowanego sera, ale raczej nie twarogu,
3 ząbki czosnku,
sól, pieprz, kombinerki.

Uklejki, dalej zwane łosiem, pozbawiamy płetw, skrapiamy płynnym lodem z niedomkniętego zamrażarnika, ościujemy pod mikroskopem i nadal uskuteczniając kuchnię morenkurarną, przy pomocy natki marchewki, dwóch liści klonu japońskiego, łupin cybuli zmiksowanych w reaktorze bozonowym, trzyamonu potasowego rozgrzanego glinianem cynku w kolbie z wichajstrem (tej, która wygląda jak przegubowy helikopter, bo ta druga, jakby gruszka po ospie, to do osmozy krzemowej jest), formujemy coś, co wygląda jak... te... no... jak coś komuś nie ułoży się po biesiadzie, wiecie. Układamy to w kształt raczkującego albatrosa, zużywając dużo probówek i pęcet oraz wykonując gesty prześcigitadorskie i robiąc tajemnicze miny, jakbyśmy próbowali wmówić inkasentowi, że ta gazeta to właściwie jest opłacony tydzień temu rachunek za prąd. O, i kuchnię morenkurarną mamy opanowaną. Tylko pamiętajcie żeby porcje miały nie więcej niż 15 gram, gdyż w przeciwnym przypadku będzie to zwykła breja.

Pierwsza gwiazdka chińskiego misia Lę jest nasza. Drugą i trzecią dostaniemy za podtrzymanie absurdu, ale łosia musimy zastąpić awokado ufajdanym sproszkowanym chloromiedzianem boru pod ciśnieniem.

To może póki jeszcze miś Lę nam w gary nie zagląda, zrobimy jedzenie do jedzenia, a nie podśmiechujkowe dekadenckie popierdułki dla zdegrengoladowanych snobów. Ale trzyamon potasowy zostawiamy! Posmarujemy nim Baciuka, będzie ładnie się świecił i pyłgał na Święta. Gdyby mu jeszcze petardę podłożyć, to będzie się też gibał.

Do rzeczy. No więc kiedy już te uklejki ułożymy w coś, co może przypominać łosia (albo przynajmniej zmiażdżonego bakłażana spadającego ze schodków przed klubokawiarnią po bójce), solimy go, opieprzamy, skrapiamy sokiem z cytryny i odstawiamy na chwilę ażeby przemyślał, co chce robić w życiu przez najbliższe sekundy, o ile będzie miał tak długą perspektywę. Rozumiecie, koty czujne bywają. Najwięcej gorące pytanie na tym etapie jest takie: co powie dochtor Kanciejuk Władysław z gminnego ośrodka zdrowia kiedy przeczyta, co ja tu wypisuję, a ja przyjdę do niego na cotygodniową przymusową kontrol. No, zdaje się dla mnie, pochwały to to nie będą.

Nadrabiamy, bo my tu gadu gadu, a kot rybę wcina: sofritto, tostatura, cottura, all’onda i mantecare (najlepiej na świecie prelekcjonuje to Arek), w międzyczasie posiekane pomidory, czosnek, pod koniec sporo pietruchy i koperku, a na koniec ser, masło i podgotowane na parze na różowo płatki bajecznego łososia. Tfu, uklejek. Przykrywamy przykrywką i pozwalamy tłuszczykom napawać danie (minut pińć).


Tu u mnie ryżotto wyszło dość zwarte, bo się śpieszyłem na spotkanie Klubu Kośców Trzciny Ręcznie i za szybko odparowałem, ale normalnie jak zajdziecie do baru Mleczak w Gliniewicach to dla was łychą wleją takie normalne, dwa dni gotowane i lejkie. Z gotowaną słoniną! No to smacznego.

PeeS. Gdyby ktoś się nie zorientował, była to próba zapodania przepisu na risotto z łososiem i suszonymi pomidorami, ale słowotok poooo-szedł w szkodę zanim jeszcze się zaczął. Ubolewam nad treścią tego wpisu, jednakowoż głupawka, która mię dopadła wczoraj, ani myśli odpuścić. Proszę o odrobinę współczucia. Wy możecie po prostu popukać się w czoło, ja muszę z tym żyć. Jeśli do jutra mi się polepszy, opowiem wam, jak z krochmalu zrobić uciechę uczestnikom balu. Do uwidzenia się z kochanieńkimi.

czwartek, 23 września 2010

— A co w kawiarniach literackich? — zapytał trochę ochryple żeglarz Sindbad  i odkaszlnął, ponieważ płomień palinki przyjemnie rozgrzał mu przełyk.

— A co ma być? — odparł pytaniem na pytanie kelner Ede, przyjaciel literatury, i rozłożył ręce, jakby odmawiał kredytu całemu światu. — Młodzi ludzie uprawiają sporty, chodzą na pływalnię, zjeżdżają na nartach i oddają się podobnym, rzekomo zdrowym, lecz jednak podejrzanym czynnościom. (...) Dla młodych poetów  jedynym zdrowym zajęciem jest literatura i kawiarnia. To są żelazne prawa i nikt nie może ich bezkarnie podważać, a już najmniej ten, kto zaciągnął się na służbę u muz.. (...) Ja nie twierdzę, że dla płuc nie jest zdrowsze zjeżdżać na deskach ze Szwabskiej Góry niż dyskutować przez całą noc z panem Battaszeky w „Czikago”. Ale pisarz ma się troszczyć nie o swoje płuca czy serce. Pisarz ma się troszczyć o swój umysł i ducha, i właśnie kawiarnia daje tę specyficzną, może według zaleceń lekarskich czy gimnastycznych zupełnie niezdrową, ale z literackiego punktu widzenia jedyną dobroczynną atmosferę, w której pisarze znajdują niejaką ochronę przed pokusami świata, samowolą urzędów i brutalnością pieniądza; ich płuca i serce nadwyręży co prawda nikotyna i czarna kawa, ale ich duch rozkwitnie — i to jest najważniejsze! Pan Petofi nie chodził na narty, tylko do „Pilvaxu”, a pan Vorosmarty nie na pływalnię, tylko do „Złotego Wołu”. To są olbrzymie różnice, proszę uniżenie. Co ja mam czytać wiersze poety, o którym wiem na pewno, że codziennie wykonuje ćwiczenia gimnastyczne według wskazówek Mein System i na rozkaz radia rankiem kładzie się na podłodze i wyrzuca nogi do góry niczym nierządnice, które żyją z tego, że dbają o linię?
Sandor Marai, Sindbad powraca do domu, Czytelnik 2008

Jak by nie dumał, trzeba dla mnie do klubokawiarni iść, kultury zażyć i słoniny z sołtysem pojeść. Nie poradzisz, jak mus to mus, czy nie tak, co? Miejcie się dobrze, pliszki potulne. Gdzie ja wsadziłem wyjściowe gumofilcy?

piątek, 10 września 2010

A teraz coś z zupełnie innego biebrzowozu

Wiadomo, jak jest: człowiek wysila się, kombinuje żeby trochę poczyprakować, zwija się ażeby jakąś tam słowotwórczość przedsięwziąć, a są ludzie, którzy od urodzenia tak umią. Znaczy się odpokąd nauczą się gadać, a nie że się urodzi i zaraz „matka, cyca dajcie, bo w gębie dla mnie zaschło”. Ot, choćby taki pan Trzaska, co mieszka gdzieś hety, nad Biebrzą. Rozmowę przeprowadził Cezary Werpachowski, pracownik Dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego. Jej treść została podana tak, jak to leciało, czyli bez niepotrzebnego redagowania. Naturszczykowy taki to tekst. Publikacja za zgodą autora, ma się rozumieć.

Dzisiaj więc ani kulinarnie, ani koszelewsko, ale za to swojacko. Ja tam lubię poczytać takie pogaduchy, bo są autentyczne i jakieś takie przytulne. Dzisiaj wszyscy tylko „ą”, „ę”... Kliknijcie jeśliście ciekawi.
biebrza3

środa, 8 września 2010

Służba nie drużba

— Ależ bo to było żwawo! Diablem gromił w lewo, w prawo! poleciał Fredrą sołtys Szuwaśko wychodząc z bardaszki. Wytarł ręce w liście łopianu, przymknął drzwi żeby muchi nie lecieli jak będzie robił obiad, i ospale poczłapał do chałupy, po drodze drapiąc się po łysinie i uważnie przypatrując się słonecznikom, która może być godzina. Budzik wziął i się rozpukł w trypiz... w cholerę się był rozpukł podczas hucznych obchodów parypetowego Dnia Gręplarki i Gręplarza kiedy to sołtys pokazywał zebranym, jak należy rozrzucać obornik odsię.

— A zrobię sobie krokieciki z boczeczku w panierce z mielonej wysmażonej słoniny, polane śmietaną — wychrzęścił, w zamyśleniu pocierając wielkim łapskiem niedogoloną jak zwykle szczecinę na pysku. — Może i ogolić się przyjdzie, czort, ażeby Gromyko Ludmiła nie wyrzekała.

— Oj, zdurniał ja musi, gdyż bez tołku gadam niczym Wisłocka Lulia po ajrkoniaku — pacnął się w czoło, nie przerywając zaawansowanego jak na niego myślotoku. — Toż ogolę się w przyszłą niedzielę jak kąpieli zażywać będę. Broda nie bluszcz, nie zadusi może.

— Taaa, jak ten czas popindala, patrzajcie, kochanieńkie wy moje kurki. Ledwo trzy niedzieli temu nazad ablukcji dokonywał ja solennie w wyrychtowanym na tę okoliczność parniku, a tu już miesiąc jak z bicza wziął i pizgł. Chaliera, może i ochra już do zbierania nadająca się jest. Sprawdzić mus, ale to potem, potem, na głodnego i na chybcika nie wymyślisz nic. Po prawdzie, można by co pożytecznego zrobić przy sobocie... Tego, ten... Do Maciaszczyka pójdę może, albowiem zapas śliwowincji w piwniczce ku końcowi się ma. To czy to nie pożyteczna robota jest? Toż przecież że nie inaczej.

— Nogami z dwukółką pójdę, bo do traktorka nie wlezę po wczorajszym spotkaniu Koła Miłośników Poetyczności Wyrafinowanej Jakkolwiek Inaczej. Jak to było? Zdaje się, że po deklamacji sonetu Czypraka o międleniu baby na sianie kościelny Koszelewski rozwojażył się i przytargał potężny gąsior gruszkówki z rozmarianem: ten, co zawsze na wystawce u Maciaszczyka stojał, letników o mdłości przyprawiając samą litraturą. Tęga ta gruszkówka z przeszłorocznych ulęgałek, nie powiem, czerep jeszcze dla mnie dymi zdaje się. Hej, a jak zapodali my pieśń po rosie, że o, rozmarynie mój ty najmilejszy, a weź ty rozkwitaj jak Elżunia od Pałąków odkąd skończyła siedymnastą wiosnę! Nu, będzie z dziewuchy pożytek, choć czy to ja promocji doznam, nie przewidzisz. Niby że gospodarka u mnie niemała, dodatkowo na koniczynie co rok dochód mam niezgorszy. No i służbę społeczną pełnić dla mnie przyszło, a na władzę sikorki łase bywają.

— Czekajże, bo i ja rozwojażenia doznam jak ten nasz kościelny. Co to ja miał? A, toż sołtysowym przykładem przed wioską przyświecać umyśliłem, od marnacji czasu ludzkość odwodzić. Tak i wytacham dwukółkę z warstatu. Zara zara, kiedy u niej jedno kółeczko nie obraca się, ciężko prowadzi się bez to. Miałem obuszkiem ponapaździerzać w to kółeczko, że może piachu nasypało się, ale zabyłem od nadmiaru tej kultury, co myśmy jej łyknęli wczoraj z memiskiem takim, że uuch! Eech, żyzń parchata, i co mi teraz z tego, że zawody w powożeniu dwukółką naładowaną kankami z mlekiem wygrane, kiedy nima jak udać się po dobro maciaszczykowe? Czort, baba zdałaby się dla mnie. Kieszenia dużego we fufajce wszyłaby i gąsiorka pięciolitrowego ja by tam wsadzał, za pasek i w gumiaki po szczeniaczku litrowym, w ręku na drogę też małowiele by wziął, i jak panisko bez wioskę by szedł, szyku nowiuśką czapką z kozyrkiem zadając. A tak co, kieszenia nima, dwukółki nima i lataj w te i nazad jak kołowaty albo jak letnik na dżogyngu.

Ale iść mus. Ze trzy dni ja już u naszego monopolisty wioskowego nie był. Gotów pomyśleć, że od Szypluka Leona cukrówkę biorę. Maciaszczyk drażliwy, jejbohu. Durnowaty, toż wiadomo, że szyplukowa cukrówka karbidem daje. Nic to, wzór pracowitości światu okazać należy. Nie poradzisz, służba nie drużba.

niedziela, 5 września 2010

Kopytka. I z dyni!

















Dobre kopytka nie są złe, a kto mówi inaczej, ten... no, mówi o czymś innym. Nie zrozumiał pytania albo cuś. Na kopytka chęć mam zawsze, a gdyby kto chciał mnie obezwładnić, zamiast ciosów funk-fuj niechaj zapoda niebylejakiego mielonego z kopytkami i sałatą ze śmietaną oraz szczypiorkiem.

No tak, wiśta wio, łatwo powiedzieć. Zrobić trudniej. Kopytka wychodzą mi jak kluski śląskie, ale jeszcze bardziej... delikatne. Czasem ledwo wyławiam durszlakiem z parnika. Dodawałem więcej mąki, więcej jaj, a one i tak zawsze takie zwiewne, żeby nie powiedzieć że się rozwalające, niczym knedlik rozmarzony przez noc w gulaszu szegedyńskim. Cholerka, może to wpływ obierków od kartochli i zgniłej kalarepy, którą dodaję do parnika warchlakom na trawienie, a która być może zmienia PeHa? Może nie robić kopytek w parniku?

Ale po co ja się tu rozwodzę jak Fabiańczyk Romuald nad nową snopowiązałką. Kiedy trafiłem na kluchi dyniowe u Oli, wiedziałem już, co będzie na podwieczorek kiedy mnie Chrabczyk Walentyna odwiedzić miała, i to niezależnie od konsystencji. Jej albo ich. Wyszły takie, jak lubię. Delikatne, ale lekko ciągnące i posiadające może i leciutką, ale jednak wyczuwalną konsystencję. Posłuchajcie.

Składniki:
0,5 kg dyni bez pestek i farfocli,
0,5 kg kartochli,
1 jajo,
mąki ile wlezie,
gałka muszkatołowa (raczej odważnie),
2 ząbki czosnku,
sól, pieprz.


Sos:
olej najprzedniejszej jakości (oliwa, rzepakowy na zimno, orzechowy etc.),
świeże zioła (może być wszystko, choć trawa i rdest raczej nie),
sok z cytryny,
1 łyżeczka brązowego cukru,
1 ząbek czosnku,
sól, pieprz.

Najwpierw zróbmy sos. Miażdżymy czosnek, przesypujemy solą aby puścił nektar, siekamy precyzyjnie, (nieco nonszalancko) jak sam pan Okrasa, razem z ziołami wkładamy do blendera ruchami typu pan Łapetyt, jak gdybyśmy strzepywali meduzę. Resztki z twarzy zlizujemy bądź zlizać pozwalamy, o ile zlizywant posiada odpowiednie te, no, walory zlizywawcze.

Moim zdaniem można użyć każdego zioła z wyjątkiem łopianu i komosy (bo w zęby lezą) oraz tych ziół, co już wy dobrze wiecie, które to są. U mnie były to resztki z okna: jakaś palczasta trawa (jakby papirus), sporo tymianku i pietruszki, bazylia, mięta. Zwłaszcza mięta w połączeniu z papirusem i sokiem z cytryny orzeźwia smak w stopniu imponującym.

Skrapiamy solidnie sokiem z cytryny, wlewamy najlepszy olej, dajemy brązowy cukier. Można dać oliwę o wyrazistym aromacie, ja wybrałem smakujący orzechami olej rzepakowy tłoczony na zimno. Dobry wybór do raczej mdłej dyni i ostrej cytryny.

Blendujemy. Cytryny powinno być sporo, sos powinien być zbyt ostry i zbyt słony do samodzielnego spożywania, dopiero z kopytkami się ułagodzi. Wyszła mi konsystencja rzadkiego pesto albo gęstszego winegreta. Fajnie, czuć wyraźnie orzech z rzepaku wzmagany tymiankiem i podnoszony cytryną i miętą. Dobrze dać mieszaninie odpocząć, bo po międleniu jest winegretowo mleczna, dopiero po jakimś czasie wraca jej zielony, przejrzysty, cudownie namawiający do maczania chleba kolor.

Kopytka to wiadomo: ziemniaki i dynię kroimy w kostkę, gotujemy na parze do absolutnej miękkości, tłuczemy czym tam mamy (u mnie młotek do wbijania papiaków), solidnie doprawiamy gałką i solą, dodajemy posiekany czosnek, jajo i tyle mąki, żeby wyszło nam ciasto wilgotne niczym oczy Pudziak Aldony po obejrzeniu „Titanica”. Na moje oko trzeba jej więcej, niż do normalnych kopytek, pewnie dynia jest wilgotniejsza od kartochli.

Na posypaną grubo mąką deskę wkładamy z trudem odciągniętą od miski i od ręki paćkę ciasta, obtaczamy w mące i, nie zważając na ciasto przylepione do sufitu, formujemy dwucentymetrowy wałek. Wykopujemy z kuchni kota, który się tarza w tym, co upadło. Kroimy ukośnie nożem. Nie kota, zresztą on już nie wygląda jak kot, tylko jak jakiś obcy. Aliena z XP32-E444 wystawiamy na balkon. Później zdejmiemy z niego skorupę z ciasta i zrobimy gipsowy odlew do kociego tumblurarium, czy jak to się nazywa.

Wróćmy do kopytek, bo przy cieście kopytkowym pośpiech jest wskazany. Aha, ale to właściwie już koniec. Pocięte kluski wrzucamy na osolony wrzątek, po wypłynięciu wyjmujemy łyżką cedzakową (u mnie durszlak do wyławiania marchewki z parnika), polewamy peściakiem i się delektujemy. Wskazane posypanie dobrym serem, ale jak widać na zdjęciu, zapomniałem.

A następnym razem dodam trochę posiekanego suszonego pomidora z zalewy, a co! Miłej niedzieli życzę i smacznego obiadu. A żebyście mi tam po obiadku małego hapluczka na trawienie spożyli! O zdrowie dbać trzeba, czy nie tak, co?

czwartek, 2 września 2010

Dzień Blogiera. Po ptakach, ale zawsze

Czego to ludzie nie wymyślą. Dzień Blogiera zrobili. Najwpierw myślałem, że Blagiera, co by do mnie pasowało jak ulał, ale nie. Blogiera. Skupcie się, „o” tam jest. Oczywiście nie ma w tym nic złego, okazuje się tylko, że jest to sto siedymdziesiąty ósmy dzień w roku kiedy jest okazja wypić cokolek, podczas gdy wątroba jedna jest, jako i matka. Ale co by nie mówić, jest Dzień Ślusarza i Walcownika, jest Dzień Przemytnika Pokostu, Ładowacza Traulerów, Dzień Skrzypienia Grzebieniem i Święto Ludzi z Jeszcze Zdrową Śledzioną (tego akurat nie obchodzę). To co, blogier ma być gorszy?

Pech chciał, że wczoraj i przedwczoraj, i przedprzedwczoraj miałem trochę zajęć i jakoś nie składało się ażeby uczciwie dzień ten uczcić i napisać małe co nieco. Nadrabiam niniejszym, ale i przepraszam. Bywa, że dobrzy ludzie okazują mi sympatię wyróżniając podczas miłych zabaw. Wiecie, jak na przykład ostatnio z tym Dniem Blogiera: a to poleć pięć blogów, a to napisz o dziesięciuch rzeczach, które lubisz, czy wcześniej pokaż pierwsze zdjęcie na blogu albo dziesiąte w ogóle. Fajnie, co nie? Tyle że ja, czort, nie naskrobię nic, nie okażę wdzięczności podsyłając jajków od kurek albo mleka od Łaciatej czy tam jakiego gąsioreczka nie za małego, nie wspominając o podpięciu się do zabawy. Ot, pomorek.

Dzisiaj więc nie imiennie, ale zbiorowo: senkju ogromnie za to, że zagaszczam ja u was, że wspominacie czasem, co musi oznaczać, że i w was umiłowanie dla rolnictwa drzemie, a czasem pewnie nawet ryczy. Dla zadośćuczynienia i podziękowania, wszystkim życzliwym koszelewskiej ziemi zdradzam dziś, co lubię najwięc (takie jest założenie tej ostatniej zabawy). Może nie najwięc, tylko co ślina pierwsze na język nawinie. Sami rozumiecie, jaka gmina, taka ślina. Jadę, nie?

Lubię kiedy deszcz popada,
kiedy w słońcu śnieg się skrzy,
kiedy wiosna w sadzie siada
i świergoli trzy po trzy.

Lubię w smaku śliwowincji
swojską, przaśną nutę czuć:
posmak lasu i prowincji
co się każe w chmurach snuć.

Bardzom kontent gdy w piwniczce
jest rozmaryn, czosnek i
gdy w oliwie, tej księżniczce
stek z jagniątka pysznie lśni.

Wręcz uwielbiam gdy dziewczynie
pukiel włosów muska twarz.
Jakby mówił „w tej godzinie
ty mnie także pieść i głaszcz”.

Lecz czekajcie, żeb nie było,
że to jest poważny wiersz!
Baciukowi prasnąć w ryło
ooo, to strasznie lubię też!

Lubiłbym pójść do galerii
by kultury chapsnąć łyk,
lecz nie mogę po prób serii
obrotowych minąć drzwi.

Tu powyżej rym koślawy,
więc przepraszać was ja chcę.
Oko mrużę. Dla zabawy
lubię czasem droczyć się.

Bardzo cenię dobrą książkę,
zwłaszcza gdy okładki ma.
Sprytnie wiążę ją na wstążkę
i w bardaszki wieszam drzwiach.

Do dziesięciu już nie zliczę,
gdyż żywina mordy drze.
Lecz kto lubi, czego życzę,
niech tu ze mną chichra się.