sobota, 31 grudnia 2011

Markopierowa pierś kostkowa. Test porównawczy

Człowiek uczy się całe życie. I ja też po tym, jak nauczyłem się rozrzucać obornik metodą odsię, postanowiłem nauczyć się czegoś nowego w kuchni. Zobaczyłem reklamę. Rozwichrzał się w niej znany mistrz kuchenny, Markopier Łajt. To ten, co odkrywał brytyjską kuchnię. Prezentował nowatorską metodę smażenia kurczaczej piersi. Hura, pomyślałem, nauczę się tego!, i poleciałem do gieesu po kostki Kno.... wrrróćććć, nie ma litra gazu do mojej kucheneczki gazowej emailowanej, nie ma reklamy!

Te kostki to ja omijam szerokim łukiem jak Purciaka Władysława, dla którego wiszę dwieście złotych. No ale kiedy taki mistrz kuchni mówi, że inaczej kuraka nie robi, to uznałem, że zaznam ja luksusu jakbym u tego Markopiera był w knajpie, co ma siedymnaście gwiazdek Misia Lę. Durne imię dla niedźwiadka swoją drogą.

Akuratnie Pałąkowa się napatoczyła i od razu zaczęła wymandrzania, że z kostką dobre to być nie może. Wiecie, ona firmę katerinkową ma i szpaneruje. Że chemia, mówiła, smród w chałupie i eksodus karaluchów. Zamiast się wykłócać, postanowiłem utrzeć nosa mądralińskiej: usmażyć dwie piersi — jedną z kostką, a drugą normalnie, z solą, pieprzem i szałwią, aby pokazać niedowiarce, że mistrz kuchenny światowej sławy się nie myli. Nawet zakład o 20-litrowy gąsiorek śliwowincji poszedł, bo komu jak komu, ale Markopieru dowierzałem jak nie przymierzając pogodynce z Radia Gliniewice.

A oto zapis testu (dla pamięci: pierś I to ta z kostką, pierś II - normalna):

Składniki:
2 półcycki kurzęce,
1 kostka Kno... (miało być bez lekramy!),
szałwia, tymianek, rozmaryn, albo co kto sobie życzy,
sól, pieprz.

Do testu użyłem dwóch patelni tej samej firmy i palników o tej samej mocy. Wiecie, bo Pałąkowa by się zaraz przyczepiła, że za ciepło albo za zimno, a nu jej!

Piersi oczyszczamy z przyległości, nacinamy lekko krateczkę żeby równo dochodziły i smarujemy: w wersji I kostką Kn... wrrróććć! roztartą w odrobinie oliwy z oliwek, a w wersji II solą morską, pieprzem i szałwią albo dowolnym innym ziółkiem. Odstawiamy na 15 minut i zaczynamy grzać patelnie. Patelnia równo nagrzana, pierś równo ugrillowana, jak mawia porzekadło. Do obu patelni wlewamy po łyżce oliwy i układamy mięso. Smażymy na średnim ogniu żeby się ładnie podgrzały w środku, ale nie wyschły. Po kilku sekundach znad piersi I buchnął taki aromacik, jakby 30-osobowa wycieczka z pegieeru rozbuła się i jadła chińskie zupki.

Podczas podgrzewania dało się zauważyć zróżnicowanie wyglądu: kurczak I szybciej się karmelizował, ale na powierzchni był lekko obślizgły. Kurczak II natomiast lekko brązowiał tylko, bursztynowiał właściwie.

Po dokładnym i troskliwym wszelako podsmażeniu kurczaka, wykładamy obie półcyce na deskę. Sesja zdjęciowa, te rzeczy, i odpoczynek. Po trzech minutach przystępujemy do oględzin. Tutaj pierwsza zagwozdka. Myślałem, że ta z kostką będzie ładniejsza, ale nie chciała. Pierś II (ta zwyczajna) ładnie się przyrumieniła. No ale nic, Markopier wie, co robi, czy nie tak, co? Kroimy.

Tutaj nastąpił zonk drugi, bo o ile w solono-pieprzono-szałwiową wersję nóż wszedł lekko, z miłym chrupnięciem, o tyle w wersję kostkową ciężko. Skorupa, mimo że niegruba, była twarda jak wystygnięty karmel, co uniemożliwiło ładne pokrojenie plajstrów. Żeby nie było: język nie zawsze, ale noże u mnie ostre.

Gra gitara. Pokrojone, można próbować.

















W środku to one mogły się nawet nie różnić, ale to mogę tylko domniemywać, gdyż ponieważ wersję glutaminiową zaodraz wyparskałem.

Reasumarując:
Wersja I
Słonaaa! Poza słonością i sztucznymi dodatkami nie czuć innego smaku, ze szczególnym uwzględnieniem mięsa. Nieładnie się przypieka, tworząc skorupę silnie trącącą chemią, za to śliską. Obiad z taką piersią jest niejadalny (chyba że poza nią jest coś smacznego albo teściowa, która często je wszystko łącznie z tym, co sama przyrządzi). Zapach podczas smażenia intensywny, ale nie jest to zapach mięsa, ziół, czosnku, tylko coś takiego, co się wydziela podczas zaparzania zupek w proszku, tylko jeszcze bardziej. Lepiej otworzyć okno.
Wersja II
Krótko - soczysta, smaczna, aromatyczna.

Test kota
Jeśli chodzi o mięso, kot jest niezawodnym recenzentem. Kiedy znajdę w zakamarkach jakiś nie za świeży ochłapek, daję Heńkowi. Jak zaczyna jeść, zabieram mu i sam wcinam. Jak się strząśnie i ucieka, chabanina idzie na kompost. Do testu najpierw przystąpiła wersja I żeby Pałąkowa nie gadała, że skarmiłem kota normalną piersią i potem nażarty był i źryć nie chciał. Hehe, kiedyś jeszcze raz odżałuję kilka zł na pierś kurczaka i na taką kostkę żeby zobaczyć minę kota! Toż jakby cukinię w misce zobaczył! Popatrzył na mnie jak na osobistego mordercę matki, otrząchnął się, zamerdał przednią łapką i obrażony wyszedł. Heniek ogólnie woli mięso surowe, więc przy wersji II szału też nie było, bo sól, bo pieprz, ale wmiędlił.

Najgorsze, powiem szczerze, że to wszystko w przytomności Pałąkowej działo się. Jak tylko poczułem aromat z tej kostki, od razu sowicie polałem dla niej kalwadosu z papierówek aby znieczuliła się i łaskawa markopierowemu kurczęciu była. Ale gdzie tam! Oczy mruży, o przekupstwo i chęć eliminacji zmysłów oskarża, i gapi się w patelnię. Nie mogłem pomataczyć.

Okazało się, że gwiazdki Miasia Lę to się chiba dostaje za takie cuś, za co bufetowa Danuta się rumieńcem wstydu olewa. Oj, tego Markopiera mógłbym do kuchni wpuścić co najwyżej do obierania kartochli kiedy on takie kichy zapodaje!

Markopieru, oddawaj kasę za 20-litrowy gąsiorek śliwowincji!!! O kuraku nie wspominając!


Dla uhonorowania zwycięskiej piersi kurczaczej – pierś kurczacza z kalarepką na parze i pietruszkowo-lubczykowym pesto. Zapodaję i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Bawcie się słodko!


piątek, 23 grudnia 2011

Dzisiaj od Tosieczka świąteczne ciasteczka, życzeń garsteczka, uśmiechu pół deczka

















Jak tylko zacznie się zagniatać ciasto, po całej chałupie roznosi się wspaniały aromat. Potem międlenie prażonych migdałów, orzechów, siekanie żurawin, a na koniec cudowny zapach z piekarnika. Czuć go dopóki ciasteczka są w domu, a kiedy zaczyna się dobywać, o, to wtedy już na pewno wiem, że przyszły Święta.

Składniki:
 125 g mąki,
 0,5 łyżeczki proszku do pieczenia,
 80 g masła,
 80 g cukru,
 1 jajko,
 2 krople aromatu migdałowego,
 0,5 strąka wanilii,
 100 g orzechów włoskich,
 cynamon, imbir, kardamon.

Strasznie to proste: zagniatamy ciasto, dokładamy zmielone orzechy, zawijamy w folię i wkładamy do zamrażalnika na pół godziny. Potem wałkujemy i jedziemy z foremkami albo samodzielnie wycinamy różne kształty starając się żeby nie wyszło nam nic sprośnego, żeby ciotka Walerka nie miała na co pomstować przez cały rok.

Na blasze układamy papier do pieczenia, na nim wycięte ciastunia (można posmarować żółtkiem żeby błyszczały) i wkładamy na około 12 minut do piekarnika nagrzanego do 200 stopni. A uważać mi tam, bo dochodzą ścichapękowo i niespostrzeżenie! Raz-dwa i czarne.

Zamiast orzechów włoskich można oczywiście stosować rozmaite inne dodatki: orzechy laskowe, pistacje, migdały, sezam, suszone żurawiny (mniam!), skórki pomarańczowe czy morele. Zmieniając proporcje przypraw korzonkowych i mieszając różne dodatki, otrzymujemy za każdym razem nową mieszankę smakową, co mnie akurat bardzo odpowiada, bo gdybym miał za każdym razem robić tak samo, kupiłbym na targu drewniany nóż do masła i osobiście się nim pochlastał na śmierć. Wygląda na to, że co by się nie dodało, zawsze będzie smakowicie. No, może z wyjątkiem kaszanki.

Po namyśle stwierdzam, że ogórki kiszone także niekoniecznie muszą się sprawdzić.

Albo grzyby w occie.

Stop durnowatym i nieśmiesznym dopiskom!
Liga Walki z Oczadziałością

Takie niby zwykłe ciasteczka, ale pieczone wyłącznie w ten specjalny czas, nabierają wyjątkowości i skłaniają do refleksji: oto jak co roku radośnie wspominamy przyjście na świat Boga, który w lichej stajence rozpoczął dzieło zbawienia świata. Cieszmy się, śpiewajmy kolędy i niech konieczność upieczenia dwunastego ciasta albo czwartej pieczeni nie przysłania nam przyczyny, dla której gromadzimy się przy świątecznym stole. Wesołego Alleluja! Co ja gadam, kołowaty, toż to nie teraz!

Od siebie i od całego Koszelewa ze szczególnym uwzględnieniem sołtysa Szuwaśki, który mi tu wisi nad głową i pilnuje, czy w odpowiednim świetle go prezentuję, wszystkim przyjaciołom, czytelnikom tego bloga (nieczytelnikom i tym, którzy się z niego śmieją zresztą też) niezależnie od światopoglądu, numeru buta, obwodu talii, liczby zer na koncie, życzę pokoju ducha, zdrowia cielesnego i tego drugiego (jakże się ono nazywa... o widzicie, nie posiadam, to i nazwy nie pomnę), a także radości z każdego dnia, ażebyście całym sercem mogli się cieszyć pięknym światem, polami owsa, skrzącym się śniegiem, zagonami kalarepy, norami borsuka, a przede wszystkim ludźmi, których kochacie. I niech dla was śliwowincji nigdy nie zabraknie oraz wojłokowych walonek. 

Wesołych Świąt!

Co wykrzyknąwszy, idę podwędzić ze dwa ciasteczka i nie dostać za tę zbrodnię po łapach.

PeeS: Aha, byłbym zapomniał. U mnie tu taka fajna jemioła jest. To co, całuski, nie?


czwartek, 15 grudnia 2011

Pierogi z łososiem. Z kaparami, z sosem chrzanowym... czad na kółkach







Chodził za mną ten łosoś odkąd go zobaczyłem w gieesie. Nie żeby jakiś szczególnie śliczny, ale kiedy tylko moje oczęta chabrowe na nim zawisnęły, wiedziałem, że coś będzie. I było. Dni kilka tak za mną ten łosoś łaził i mendził zrób mnie, zrób mnie, że już pomyślałem, że może producent mączki rybnej z reklamą podprogową w target nie utrafił, aż w końcu nie zdzierżyłem i kupiłem go. 

Koniecznie się dla mnie zamaniło żeby ta ryba w pierogu była i z kaparami. Sądziłem nawet, że może w ciąży jestem, że takie wielkopańskie zachcianki mam, które w dodatku spokojnie napić się śliwowincji nie pozwalają, ale jak zagadnąłem o to doktora Wiciorka z ośrodka zdrowia, to tylko machnął ręką, popatrzył w niebo, westchnął i powiedział coś, że degrengolandia i żebym przyszedł do niego na wizytę to pogadamy o terapii odzwyczajeniowej i że mi coś wszyje pod skórę. Że niby potem nie będę ciągot miał, tak powiedział, i jeszcze że śliwowincja to całe zło światowe jest. Jednakże hola hola, integralność skórną naruszać żeby o łososiu wędzonym nie myśleć? Aha, zaczipować mnie musi, łajza jedna, umyślił, i potem śpiegować zamiaruje, bo on usilnie o względy Ludwiczak Jadwini zajzdrosny jest. Niedoczekanie! To ja już wolę jak mnie łosoś prześladuje.

Składniki:
1 opakowanie ciasta francuskiego,
15 dkg wędzonego łososia,
5 dkg żółtego sera,
2 łyżki kaparów,
2 łyżki posiekanej czerwonej cebuli,
2 łyżki sosu Worcester,
1 łyżka octu balsamicznego,
pół pęczka koperku,
200 ml śmietany 30%,
3 łyżeczki chrzanu,
curry.

Łososia lekko rozdrabniamy. U mnie nie było dużo roboty, ponieważ on był w cieniuśkich plajsterkach, na tacce taki, a drogi! jak jasna cholera. Że też na nich liszaj nie wlezie za takie ceny! No ale dobra, do łososia dokładamy kapary (jak duże, deczko siekamy). Kapary oczywiście w zalewie solnej, a nie te ohydne na occie spirytusianym, tfu, chadość! Podlewamy sosem Worcester, octem balsamicznym i kapką oliwy. Dodajemy ser (cheddar ładnie się topi i wybornie smakuje), drobniuśko posiekaną cebulę, koperek i odstawiamy na 15 minut przykrywając talerzykiem aby kot Henryk się nie dorwał.

W rondelku odparowujemy śmietanę. Kiedy nieco zgęstnieje, dokładamy chrzan, curry, sól, pieprz i chwilę jeszcze podgrzewamy. Na koniec można zmiksować, bo chrzan napucha i sos wygląda troszkę jakby śmietana się zwarzyła.

Ciasto francuskie lekko rozwałkowujemy, kroimy w prostokąty, napełniamy łososiowym farszem, składamy na pół albo nazukos, dociskamy widelcem, smarujemy żółtkiem i wkładamy do nagrzanego piekarnika. Kiedy pierożki się zrumienią, wyciągamy i podajemy z sosem.

Mniam, cebulka lekko chrupie, mocne smaki ryby i kaparów fantastycznie łączą się ze słodko-kwaśną delikatnością sosu Worcester i octu, ciasto chrupie, łosoś w środku się pyszni, sos się chrzani. Tegom chciał, jak powiedział Czarniecki na widok Szweda po drugiej stronie brodu.


wtorek, 6 grudnia 2011

Letni makaron z sosem oliwkowym z pomidorów

















A jednak okazało się, że Mikołaj do nas zawitał o czasie. Pozawczoraj falstart był, a nawet nie falstart, bo to nie on, tylko straż ogniowa przemknęła jak się w Kaźmirówce stodoła fajczyła. Nawet wybuchi byli, bo chłop popod siankiem półroczny zapas samogonki trzymał na okoliczność wojny. No a dzisiaj poznajdowaliśmy przy kominie różne fajne rzeczy. Sołtys Szuwaśko słój ogórców dostał, u Pałąków była wielgachna torba landrynek i grzebień, a Radziulis Czesław wzbogacił się o całe mnóstwo gazet na podpałkę. To znaczy on myślał, że dostał te gazety, ale potem doszedł, że sam je przy piecu zostawił, a od Mikołaja otrzymał różową fufajkę. Tylko że kiedy on się spostrzegł, że fufajka zahaczyła się o gwózdek w kominie, to za późno było, ponieważ w piecu już buzowało i z fufajki marne resztki ostały się, w dodatku takie więcej czarniawe.

Dla mnie Mikołaj litr gazu do mojej emailowanej kucheneczki gazowej i książeczkę z przepisami przyniósł. Widzi mi się, że Pałąkowa w tym palce maczała, bo raz że jej paluchy na obkładce odbite, a dwa że niezadawno temu ona na pokazie garnków była, co to potem dwa dni po wiosce latała i wiszczała, że jak można za garnek żądać tyle mamony, że i traktor kupiłby. Używany to używany, ale zawsze. A tę książeczkę to ten sam producent, co te garnki toczy, wydał, więc może moja sąsiadka podciągnęła cichaczem ze stolika. Karola Okrasy receptury tam są. Dietetologiczne. Takich naszemu sołtysowi i pokazać nie można, bo zaraz sarka, pluje i złorzeczy. On jak coś nietłuste jest, to go wzdryga.

I tego, zaraz umyśliłem przyrządzić coś z tej książeczki, bo Okrasa po kuchni fajnie hasa i ma chłopak polot. Padło na przeuroczy makaron z sosem z pomidorów i oliwek. Bo to, rozumiecie, na jesień dwie metody są: albo ją satyrką i bigosem, albo takim daniem, że powąchasz, zamkniesz oczy, i jakbyś, nie przymierzając, na stokach Toskanii znajszedł się, albo i popod Paździerzownicą w czas żniw. To daję, co nie?

Składniki:
 20 dkg makaronu,
 5 dkg wędzonego boczku,
 6 pomidorów,
 5 pomidorków koktajlowych,
 po garści zielonych i czarnych oliwek,
 1 pęczek bazylii,
 2 ząbki czosnku,
 nie za duża cebula,
 1 łyżka masła,
 2 łyżki twardego sera.

Na patelnię wlewamy oliwę z oliwek (ja lubię dać ciut więcej, niż potrzeba, bo potem ona tak pięknie błyszczy i dodaje subtelnego smaczku), krótko podduszamy pokrojony boczek, a potem dorzucamy i szklimy szklimy posiekaną cebulę i czosnek. Dodajemy obrane ze skórki i pokrojone w kostkę pomidory. Dusimy na niezbyt dużym gazie. Kiedy pomidory się rozgotują, dorzucamy przepołowione pomidorki koktajlowe oraz oliwki, połowę posiekanych, połowę w całości. Całość doprawiamy solą, pieprzem, dorzucamy masło i wyłączamy gazowanie. Kiedy się masło roztopi, dorzucamy posiekaną bazylię, mieszamy z makaronem i już (ja dałem nitki, bo innego nie miałem, tagliatelle byłyby lepsze). A nie, jeszcze starkowanego sera na wierzch sypiemy. Robi się to tyle czasu, co się kluski gotują. Ach, ten aromat... radosny, słoneczny, pełny. A poszła ty, jesieni, w kibieni, że poetycznością polecę.

Po prawdzie, teraźniejsze grudniowe pomidory to się do zakwaszania octu jedynie nadają, ale zawsze można użyć takich z puszki. I tak zaodraz letnie ciepełko człowieka owionie, ciemne myśli pójdą precz, i aż się będzie chciało nad rzeczkę plażować iść. Byle się w porę opamiętać, bo zapalenie płuc i odmrożenie schabów gotowe. Ale o schabie opowiem wam jak skończę jeść budyń.

niedziela, 4 grudnia 2011

Mikołaj je we wiosce!!!

















Na wiosce gruchnęła wieść, że Mikołaj jedzie. Niby nic dziwnego, gdyż dwa razy w roku on nas odwiedza: w swoje imieniny, znaczy się szóstego grudnia, i potem normalnie, na Boże Narodzenie. No ale dzisiaj dopiero czwarty grudnia jest, więc letki popłoch zapanował. My zawsze staramy się tego Mikołaja ugościć salcesonem, pasztetową, słoniną z ogórcami. Maciaszczyk wyciąga najprzedniejszą pięcioletnią śliwowincję, a bufetowa Danuta warzy bigos z dziczyzną. Niby że nie bezinteresownie się to dzieje. Mikołaj swój chłop, bez prezentów - nawet z okazji swoich własnych imienin - nie pojawia się, to i wywdzięczyć się wypada. A to onuce kościołowe haftowane w janiołki podaruje, a to krawatkę fioletową czy beczułkę bimbru, a że w kaptur on nie wylewa i mnóstwo pikantnych krotochwil o reniferach, elfach i Śnieżynce opowiada, to i pobiesiadować miło. Śnieżynka to podobno „święty” o nim mówi, taka rada z niego jest. Musi on nie ociągać się z wynoszeniem śmieci i trzepaniem chodników, tak se myślę.

Tego, co to ja miałem? Aha, no więc nie spodziewali myśmy się dzisiaj Mikołaja i jak zwykle nieśpiesznie sączyliśmy w klubokawiarni wino marki Gibrartra... Gibarbarbar... a nu ich, kto takie durne nazwy dla wina daje, że przepowiedzieć nie idzie? No i siedzimy, galaretą przekanszamy, a tu dzieciaki przybiegają, zaaferowane, zapowietrzają się, i jeden przez drugiego się drą, a najwięcej Małgośka od Pałąków:

— Mikołaj, Mikołaj jedzie, o, tam, od Gliniewic sunie! Sanie nowe ma, czerwone, ale na kółkach, musi bez to, że śniegu nie ma! I fufajkę taką czerwoniuchną, i beretkę nową ubrał, i światełka pyłgające zaświecił! Jezusieńku, jak cudnie! I wiezie więcej Mikołajów! Olaboga, prezentów moc muszą mieć! A tatulo komina nie wyczyścił, to się nieboraki usadzują jak będą włazić!

— A ja trzy tony krówek ciągutek schowanych w plajstikowym słoniu zamówiłem i się nie zmieszczą w kominie i coo too będzieeee?! - rozpaczał zasmarkany Aruś od Pietruszaków, który właśnie zorientował się, że nasmarował chybiony list do Mikołaja i prezent może anulowany być.

Dawniej, ale to jeszcze za komuny było, w ramach prezentów trafiał się, nie powiem, dziwny podarunek taki, jak te trzy tony Arusiowych krówek: sznurek do snopowiązałek, dzieła zebrane Lenina albo kanki na mleko. Najsamwpierw myśleliśmy, że może ludziska po pijanemu głupoty w liście życzeń wypisywali, ale wkrótce wydało się, że to sekretarz gminnego komitetu podszywał się pod Mikołaja, bo chciał zabobon religijny rugować, co zresztą się dla niego nie udało, gdyż u nas ludzie może i proste, jednakowoż rozum mają. Teraz też chłopy zaczęli podstęp wieszczyć, że jak kiedyś sekretarz, tak może i teraz jakiś Smalipies z bandą obszczepieńców sekciarstwo przedterminowo odprawować zamiaruje i różowe kutasy pod pierzynę podkładać będzie, ale baby ich zakrzyczały, że niby co złego w różowym kolorze.

Jak tylko rozeznaliśmy się, co czereda dzieciaków wykrzykuje, zaraz wylegliśmy na szutrówkę, kombinując, jak prędko gościnę dla hojnego sponsora naszykować. Jednak okazało się niezabawem, że to straż ogniowa na Kaźmirówkę na sygnale gnała, i tyleśmy Mikołaja widzieli.