sobota, 31 grudnia 2011

Markopierowa pierś kostkowa. Test porównawczy

Człowiek uczy się całe życie. I ja też po tym, jak nauczyłem się rozrzucać obornik metodą odsię, postanowiłem nauczyć się czegoś nowego w kuchni. Zobaczyłem reklamę. Rozwichrzał się w niej znany mistrz kuchenny, Markopier Łajt. To ten, co odkrywał brytyjską kuchnię. Prezentował nowatorską metodę smażenia kurczaczej piersi. Hura, pomyślałem, nauczę się tego!, i poleciałem do gieesu po kostki Kno.... wrrróćććć, nie ma litra gazu do mojej kucheneczki gazowej emailowanej, nie ma reklamy!

Te kostki to ja omijam szerokim łukiem jak Purciaka Władysława, dla którego wiszę dwieście złotych. No ale kiedy taki mistrz kuchni mówi, że inaczej kuraka nie robi, to uznałem, że zaznam ja luksusu jakbym u tego Markopiera był w knajpie, co ma siedymnaście gwiazdek Misia Lę. Durne imię dla niedźwiadka swoją drogą.

Akuratnie Pałąkowa się napatoczyła i od razu zaczęła wymandrzania, że z kostką dobre to być nie może. Wiecie, ona firmę katerinkową ma i szpaneruje. Że chemia, mówiła, smród w chałupie i eksodus karaluchów. Zamiast się wykłócać, postanowiłem utrzeć nosa mądralińskiej: usmażyć dwie piersi — jedną z kostką, a drugą normalnie, z solą, pieprzem i szałwią, aby pokazać niedowiarce, że mistrz kuchenny światowej sławy się nie myli. Nawet zakład o 20-litrowy gąsiorek śliwowincji poszedł, bo komu jak komu, ale Markopieru dowierzałem jak nie przymierzając pogodynce z Radia Gliniewice.

A oto zapis testu (dla pamięci: pierś I to ta z kostką, pierś II - normalna):

Składniki:
2 półcycki kurzęce,
1 kostka Kno... (miało być bez lekramy!),
szałwia, tymianek, rozmaryn, albo co kto sobie życzy,
sól, pieprz.

Do testu użyłem dwóch patelni tej samej firmy i palników o tej samej mocy. Wiecie, bo Pałąkowa by się zaraz przyczepiła, że za ciepło albo za zimno, a nu jej!

Piersi oczyszczamy z przyległości, nacinamy lekko krateczkę żeby równo dochodziły i smarujemy: w wersji I kostką Kn... wrrróććć! roztartą w odrobinie oliwy z oliwek, a w wersji II solą morską, pieprzem i szałwią albo dowolnym innym ziółkiem. Odstawiamy na 15 minut i zaczynamy grzać patelnie. Patelnia równo nagrzana, pierś równo ugrillowana, jak mawia porzekadło. Do obu patelni wlewamy po łyżce oliwy i układamy mięso. Smażymy na średnim ogniu żeby się ładnie podgrzały w środku, ale nie wyschły. Po kilku sekundach znad piersi I buchnął taki aromacik, jakby 30-osobowa wycieczka z pegieeru rozbuła się i jadła chińskie zupki.

Podczas podgrzewania dało się zauważyć zróżnicowanie wyglądu: kurczak I szybciej się karmelizował, ale na powierzchni był lekko obślizgły. Kurczak II natomiast lekko brązowiał tylko, bursztynowiał właściwie.

Po dokładnym i troskliwym wszelako podsmażeniu kurczaka, wykładamy obie półcyce na deskę. Sesja zdjęciowa, te rzeczy, i odpoczynek. Po trzech minutach przystępujemy do oględzin. Tutaj pierwsza zagwozdka. Myślałem, że ta z kostką będzie ładniejsza, ale nie chciała. Pierś II (ta zwyczajna) ładnie się przyrumieniła. No ale nic, Markopier wie, co robi, czy nie tak, co? Kroimy.

Tutaj nastąpił zonk drugi, bo o ile w solono-pieprzono-szałwiową wersję nóż wszedł lekko, z miłym chrupnięciem, o tyle w wersję kostkową ciężko. Skorupa, mimo że niegruba, była twarda jak wystygnięty karmel, co uniemożliwiło ładne pokrojenie plajstrów. Żeby nie było: język nie zawsze, ale noże u mnie ostre.

Gra gitara. Pokrojone, można próbować.

















W środku to one mogły się nawet nie różnić, ale to mogę tylko domniemywać, gdyż ponieważ wersję glutaminiową zaodraz wyparskałem.

Reasumarując:
Wersja I
Słonaaa! Poza słonością i sztucznymi dodatkami nie czuć innego smaku, ze szczególnym uwzględnieniem mięsa. Nieładnie się przypieka, tworząc skorupę silnie trącącą chemią, za to śliską. Obiad z taką piersią jest niejadalny (chyba że poza nią jest coś smacznego albo teściowa, która często je wszystko łącznie z tym, co sama przyrządzi). Zapach podczas smażenia intensywny, ale nie jest to zapach mięsa, ziół, czosnku, tylko coś takiego, co się wydziela podczas zaparzania zupek w proszku, tylko jeszcze bardziej. Lepiej otworzyć okno.
Wersja II
Krótko - soczysta, smaczna, aromatyczna.

Test kota
Jeśli chodzi o mięso, kot jest niezawodnym recenzentem. Kiedy znajdę w zakamarkach jakiś nie za świeży ochłapek, daję Heńkowi. Jak zaczyna jeść, zabieram mu i sam wcinam. Jak się strząśnie i ucieka, chabanina idzie na kompost. Do testu najpierw przystąpiła wersja I żeby Pałąkowa nie gadała, że skarmiłem kota normalną piersią i potem nażarty był i źryć nie chciał. Hehe, kiedyś jeszcze raz odżałuję kilka zł na pierś kurczaka i na taką kostkę żeby zobaczyć minę kota! Toż jakby cukinię w misce zobaczył! Popatrzył na mnie jak na osobistego mordercę matki, otrząchnął się, zamerdał przednią łapką i obrażony wyszedł. Heniek ogólnie woli mięso surowe, więc przy wersji II szału też nie było, bo sól, bo pieprz, ale wmiędlił.

Najgorsze, powiem szczerze, że to wszystko w przytomności Pałąkowej działo się. Jak tylko poczułem aromat z tej kostki, od razu sowicie polałem dla niej kalwadosu z papierówek aby znieczuliła się i łaskawa markopierowemu kurczęciu była. Ale gdzie tam! Oczy mruży, o przekupstwo i chęć eliminacji zmysłów oskarża, i gapi się w patelnię. Nie mogłem pomataczyć.

Okazało się, że gwiazdki Miasia Lę to się chiba dostaje za takie cuś, za co bufetowa Danuta się rumieńcem wstydu olewa. Oj, tego Markopiera mógłbym do kuchni wpuścić co najwyżej do obierania kartochli kiedy on takie kichy zapodaje!

Markopieru, oddawaj kasę za 20-litrowy gąsiorek śliwowincji!!! O kuraku nie wspominając!


Dla uhonorowania zwycięskiej piersi kurczaczej – pierś kurczacza z kalarepką na parze i pietruszkowo-lubczykowym pesto. Zapodaję i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Bawcie się słodko!


piątek, 23 grudnia 2011

Dzisiaj od Tosieczka świąteczne ciasteczka, życzeń garsteczka, uśmiechu pół deczka

















Jak tylko zacznie się zagniatać ciasto, po całej chałupie roznosi się wspaniały aromat. Potem międlenie prażonych migdałów, orzechów, siekanie żurawin, a na koniec cudowny zapach z piekarnika. Czuć go dopóki ciasteczka są w domu, a kiedy zaczyna się dobywać, o, to wtedy już na pewno wiem, że przyszły Święta.

Składniki:
 125 g mąki,
 0,5 łyżeczki proszku do pieczenia,
 80 g masła,
 80 g cukru,
 1 jajko,
 2 krople aromatu migdałowego,
 0,5 strąka wanilii,
 100 g orzechów włoskich,
 cynamon, imbir, kardamon.

Strasznie to proste: zagniatamy ciasto, dokładamy zmielone orzechy, zawijamy w folię i wkładamy do zamrażalnika na pół godziny. Potem wałkujemy i jedziemy z foremkami albo samodzielnie wycinamy różne kształty starając się żeby nie wyszło nam nic sprośnego, żeby ciotka Walerka nie miała na co pomstować przez cały rok.

Na blasze układamy papier do pieczenia, na nim wycięte ciastunia (można posmarować żółtkiem żeby błyszczały) i wkładamy na około 12 minut do piekarnika nagrzanego do 200 stopni. A uważać mi tam, bo dochodzą ścichapękowo i niespostrzeżenie! Raz-dwa i czarne.

Zamiast orzechów włoskich można oczywiście stosować rozmaite inne dodatki: orzechy laskowe, pistacje, migdały, sezam, suszone żurawiny (mniam!), skórki pomarańczowe czy morele. Zmieniając proporcje przypraw korzonkowych i mieszając różne dodatki, otrzymujemy za każdym razem nową mieszankę smakową, co mnie akurat bardzo odpowiada, bo gdybym miał za każdym razem robić tak samo, kupiłbym na targu drewniany nóż do masła i osobiście się nim pochlastał na śmierć. Wygląda na to, że co by się nie dodało, zawsze będzie smakowicie. No, może z wyjątkiem kaszanki.

Po namyśle stwierdzam, że ogórki kiszone także niekoniecznie muszą się sprawdzić.

Albo grzyby w occie.

Stop durnowatym i nieśmiesznym dopiskom!
Liga Walki z Oczadziałością

Takie niby zwykłe ciasteczka, ale pieczone wyłącznie w ten specjalny czas, nabierają wyjątkowości i skłaniają do refleksji: oto jak co roku radośnie wspominamy przyjście na świat Boga, który w lichej stajence rozpoczął dzieło zbawienia świata. Cieszmy się, śpiewajmy kolędy i niech konieczność upieczenia dwunastego ciasta albo czwartej pieczeni nie przysłania nam przyczyny, dla której gromadzimy się przy świątecznym stole. Wesołego Alleluja! Co ja gadam, kołowaty, toż to nie teraz!

Od siebie i od całego Koszelewa ze szczególnym uwzględnieniem sołtysa Szuwaśki, który mi tu wisi nad głową i pilnuje, czy w odpowiednim świetle go prezentuję, wszystkim przyjaciołom, czytelnikom tego bloga (nieczytelnikom i tym, którzy się z niego śmieją zresztą też) niezależnie od światopoglądu, numeru buta, obwodu talii, liczby zer na koncie, życzę pokoju ducha, zdrowia cielesnego i tego drugiego (jakże się ono nazywa... o widzicie, nie posiadam, to i nazwy nie pomnę), a także radości z każdego dnia, ażebyście całym sercem mogli się cieszyć pięknym światem, polami owsa, skrzącym się śniegiem, zagonami kalarepy, norami borsuka, a przede wszystkim ludźmi, których kochacie. I niech dla was śliwowincji nigdy nie zabraknie oraz wojłokowych walonek. 

Wesołych Świąt!

Co wykrzyknąwszy, idę podwędzić ze dwa ciasteczka i nie dostać za tę zbrodnię po łapach.

PeeS: Aha, byłbym zapomniał. U mnie tu taka fajna jemioła jest. To co, całuski, nie?


czwartek, 15 grudnia 2011

Pierogi z łososiem. Z kaparami, z sosem chrzanowym... czad na kółkach







Chodził za mną ten łosoś odkąd go zobaczyłem w gieesie. Nie żeby jakiś szczególnie śliczny, ale kiedy tylko moje oczęta chabrowe na nim zawisnęły, wiedziałem, że coś będzie. I było. Dni kilka tak za mną ten łosoś łaził i mendził zrób mnie, zrób mnie, że już pomyślałem, że może producent mączki rybnej z reklamą podprogową w target nie utrafił, aż w końcu nie zdzierżyłem i kupiłem go. 

Koniecznie się dla mnie zamaniło żeby ta ryba w pierogu była i z kaparami. Sądziłem nawet, że może w ciąży jestem, że takie wielkopańskie zachcianki mam, które w dodatku spokojnie napić się śliwowincji nie pozwalają, ale jak zagadnąłem o to doktora Wiciorka z ośrodka zdrowia, to tylko machnął ręką, popatrzył w niebo, westchnął i powiedział coś, że degrengolandia i żebym przyszedł do niego na wizytę to pogadamy o terapii odzwyczajeniowej i że mi coś wszyje pod skórę. Że niby potem nie będę ciągot miał, tak powiedział, i jeszcze że śliwowincja to całe zło światowe jest. Jednakże hola hola, integralność skórną naruszać żeby o łososiu wędzonym nie myśleć? Aha, zaczipować mnie musi, łajza jedna, umyślił, i potem śpiegować zamiaruje, bo on usilnie o względy Ludwiczak Jadwini zajzdrosny jest. Niedoczekanie! To ja już wolę jak mnie łosoś prześladuje.

Składniki:
1 opakowanie ciasta francuskiego,
15 dkg wędzonego łososia,
5 dkg żółtego sera,
2 łyżki kaparów,
2 łyżki posiekanej czerwonej cebuli,
2 łyżki sosu Worcester,
1 łyżka octu balsamicznego,
pół pęczka koperku,
200 ml śmietany 30%,
3 łyżeczki chrzanu,
curry.

Łososia lekko rozdrabniamy. U mnie nie było dużo roboty, ponieważ on był w cieniuśkich plajsterkach, na tacce taki, a drogi! jak jasna cholera. Że też na nich liszaj nie wlezie za takie ceny! No ale dobra, do łososia dokładamy kapary (jak duże, deczko siekamy). Kapary oczywiście w zalewie solnej, a nie te ohydne na occie spirytusianym, tfu, chadość! Podlewamy sosem Worcester, octem balsamicznym i kapką oliwy. Dodajemy ser (cheddar ładnie się topi i wybornie smakuje), drobniuśko posiekaną cebulę, koperek i odstawiamy na 15 minut przykrywając talerzykiem aby kot Henryk się nie dorwał.

W rondelku odparowujemy śmietanę. Kiedy nieco zgęstnieje, dokładamy chrzan, curry, sól, pieprz i chwilę jeszcze podgrzewamy. Na koniec można zmiksować, bo chrzan napucha i sos wygląda troszkę jakby śmietana się zwarzyła.

Ciasto francuskie lekko rozwałkowujemy, kroimy w prostokąty, napełniamy łososiowym farszem, składamy na pół albo nazukos, dociskamy widelcem, smarujemy żółtkiem i wkładamy do nagrzanego piekarnika. Kiedy pierożki się zrumienią, wyciągamy i podajemy z sosem.

Mniam, cebulka lekko chrupie, mocne smaki ryby i kaparów fantastycznie łączą się ze słodko-kwaśną delikatnością sosu Worcester i octu, ciasto chrupie, łosoś w środku się pyszni, sos się chrzani. Tegom chciał, jak powiedział Czarniecki na widok Szweda po drugiej stronie brodu.


wtorek, 6 grudnia 2011

Letni makaron z sosem oliwkowym z pomidorów

















A jednak okazało się, że Mikołaj do nas zawitał o czasie. Pozawczoraj falstart był, a nawet nie falstart, bo to nie on, tylko straż ogniowa przemknęła jak się w Kaźmirówce stodoła fajczyła. Nawet wybuchi byli, bo chłop popod siankiem półroczny zapas samogonki trzymał na okoliczność wojny. No a dzisiaj poznajdowaliśmy przy kominie różne fajne rzeczy. Sołtys Szuwaśko słój ogórców dostał, u Pałąków była wielgachna torba landrynek i grzebień, a Radziulis Czesław wzbogacił się o całe mnóstwo gazet na podpałkę. To znaczy on myślał, że dostał te gazety, ale potem doszedł, że sam je przy piecu zostawił, a od Mikołaja otrzymał różową fufajkę. Tylko że kiedy on się spostrzegł, że fufajka zahaczyła się o gwózdek w kominie, to za późno było, ponieważ w piecu już buzowało i z fufajki marne resztki ostały się, w dodatku takie więcej czarniawe.

Dla mnie Mikołaj litr gazu do mojej emailowanej kucheneczki gazowej i książeczkę z przepisami przyniósł. Widzi mi się, że Pałąkowa w tym palce maczała, bo raz że jej paluchy na obkładce odbite, a dwa że niezadawno temu ona na pokazie garnków była, co to potem dwa dni po wiosce latała i wiszczała, że jak można za garnek żądać tyle mamony, że i traktor kupiłby. Używany to używany, ale zawsze. A tę książeczkę to ten sam producent, co te garnki toczy, wydał, więc może moja sąsiadka podciągnęła cichaczem ze stolika. Karola Okrasy receptury tam są. Dietetologiczne. Takich naszemu sołtysowi i pokazać nie można, bo zaraz sarka, pluje i złorzeczy. On jak coś nietłuste jest, to go wzdryga.

I tego, zaraz umyśliłem przyrządzić coś z tej książeczki, bo Okrasa po kuchni fajnie hasa i ma chłopak polot. Padło na przeuroczy makaron z sosem z pomidorów i oliwek. Bo to, rozumiecie, na jesień dwie metody są: albo ją satyrką i bigosem, albo takim daniem, że powąchasz, zamkniesz oczy, i jakbyś, nie przymierzając, na stokach Toskanii znajszedł się, albo i popod Paździerzownicą w czas żniw. To daję, co nie?

Składniki:
 20 dkg makaronu,
 5 dkg wędzonego boczku,
 6 pomidorów,
 5 pomidorków koktajlowych,
 po garści zielonych i czarnych oliwek,
 1 pęczek bazylii,
 2 ząbki czosnku,
 nie za duża cebula,
 1 łyżka masła,
 2 łyżki twardego sera.

Na patelnię wlewamy oliwę z oliwek (ja lubię dać ciut więcej, niż potrzeba, bo potem ona tak pięknie błyszczy i dodaje subtelnego smaczku), krótko podduszamy pokrojony boczek, a potem dorzucamy i szklimy szklimy posiekaną cebulę i czosnek. Dodajemy obrane ze skórki i pokrojone w kostkę pomidory. Dusimy na niezbyt dużym gazie. Kiedy pomidory się rozgotują, dorzucamy przepołowione pomidorki koktajlowe oraz oliwki, połowę posiekanych, połowę w całości. Całość doprawiamy solą, pieprzem, dorzucamy masło i wyłączamy gazowanie. Kiedy się masło roztopi, dorzucamy posiekaną bazylię, mieszamy z makaronem i już (ja dałem nitki, bo innego nie miałem, tagliatelle byłyby lepsze). A nie, jeszcze starkowanego sera na wierzch sypiemy. Robi się to tyle czasu, co się kluski gotują. Ach, ten aromat... radosny, słoneczny, pełny. A poszła ty, jesieni, w kibieni, że poetycznością polecę.

Po prawdzie, teraźniejsze grudniowe pomidory to się do zakwaszania octu jedynie nadają, ale zawsze można użyć takich z puszki. I tak zaodraz letnie ciepełko człowieka owionie, ciemne myśli pójdą precz, i aż się będzie chciało nad rzeczkę plażować iść. Byle się w porę opamiętać, bo zapalenie płuc i odmrożenie schabów gotowe. Ale o schabie opowiem wam jak skończę jeść budyń.

niedziela, 4 grudnia 2011

Mikołaj je we wiosce!!!

















Na wiosce gruchnęła wieść, że Mikołaj jedzie. Niby nic dziwnego, gdyż dwa razy w roku on nas odwiedza: w swoje imieniny, znaczy się szóstego grudnia, i potem normalnie, na Boże Narodzenie. No ale dzisiaj dopiero czwarty grudnia jest, więc letki popłoch zapanował. My zawsze staramy się tego Mikołaja ugościć salcesonem, pasztetową, słoniną z ogórcami. Maciaszczyk wyciąga najprzedniejszą pięcioletnią śliwowincję, a bufetowa Danuta warzy bigos z dziczyzną. Niby że nie bezinteresownie się to dzieje. Mikołaj swój chłop, bez prezentów - nawet z okazji swoich własnych imienin - nie pojawia się, to i wywdzięczyć się wypada. A to onuce kościołowe haftowane w janiołki podaruje, a to krawatkę fioletową czy beczułkę bimbru, a że w kaptur on nie wylewa i mnóstwo pikantnych krotochwil o reniferach, elfach i Śnieżynce opowiada, to i pobiesiadować miło. Śnieżynka to podobno „święty” o nim mówi, taka rada z niego jest. Musi on nie ociągać się z wynoszeniem śmieci i trzepaniem chodników, tak se myślę.

Tego, co to ja miałem? Aha, no więc nie spodziewali myśmy się dzisiaj Mikołaja i jak zwykle nieśpiesznie sączyliśmy w klubokawiarni wino marki Gibrartra... Gibarbarbar... a nu ich, kto takie durne nazwy dla wina daje, że przepowiedzieć nie idzie? No i siedzimy, galaretą przekanszamy, a tu dzieciaki przybiegają, zaaferowane, zapowietrzają się, i jeden przez drugiego się drą, a najwięcej Małgośka od Pałąków:

— Mikołaj, Mikołaj jedzie, o, tam, od Gliniewic sunie! Sanie nowe ma, czerwone, ale na kółkach, musi bez to, że śniegu nie ma! I fufajkę taką czerwoniuchną, i beretkę nową ubrał, i światełka pyłgające zaświecił! Jezusieńku, jak cudnie! I wiezie więcej Mikołajów! Olaboga, prezentów moc muszą mieć! A tatulo komina nie wyczyścił, to się nieboraki usadzują jak będą włazić!

— A ja trzy tony krówek ciągutek schowanych w plajstikowym słoniu zamówiłem i się nie zmieszczą w kominie i coo too będzieeee?! - rozpaczał zasmarkany Aruś od Pietruszaków, który właśnie zorientował się, że nasmarował chybiony list do Mikołaja i prezent może anulowany być.

Dawniej, ale to jeszcze za komuny było, w ramach prezentów trafiał się, nie powiem, dziwny podarunek taki, jak te trzy tony Arusiowych krówek: sznurek do snopowiązałek, dzieła zebrane Lenina albo kanki na mleko. Najsamwpierw myśleliśmy, że może ludziska po pijanemu głupoty w liście życzeń wypisywali, ale wkrótce wydało się, że to sekretarz gminnego komitetu podszywał się pod Mikołaja, bo chciał zabobon religijny rugować, co zresztą się dla niego nie udało, gdyż u nas ludzie może i proste, jednakowoż rozum mają. Teraz też chłopy zaczęli podstęp wieszczyć, że jak kiedyś sekretarz, tak może i teraz jakiś Smalipies z bandą obszczepieńców sekciarstwo przedterminowo odprawować zamiaruje i różowe kutasy pod pierzynę podkładać będzie, ale baby ich zakrzyczały, że niby co złego w różowym kolorze.

Jak tylko rozeznaliśmy się, co czereda dzieciaków wykrzykuje, zaraz wylegliśmy na szutrówkę, kombinując, jak prędko gościnę dla hojnego sponsora naszykować. Jednak okazało się niezabawem, że to straż ogniowa na Kaźmirówkę na sygnale gnała, i tyleśmy Mikołaja widzieli.

czwartek, 17 listopada 2011

Pierożek rozchodniaczek


Sołtys Szuwaśko popadł w kałabaniu, nie ma co. Był on u doktora Kiełbia Walerego w gminnym ośrodku zdrowia, bo się dla niego jakieś burchli na fizjognomii porobili. Dla Szuwaśki ma się rozumieć, doktor ma lico jak jaka balerina z teatru we w samym Białymstoku, wiecie, co to w nim przebierańce tańcują i się drą niemożebnie. No i doktor mówi, że mus działać radykalnie i dał jakieś smarowidło. Do gęby nie kłaść, mówił, bo reumanimacja gotowa, tylko burchli smarować zewnętrznie, i nie pić nic a nic, gdyż w naprzeciwnym przypadku efektu terpautycznego nie będzie. W sensie że nie pić alkoholu, bo wodę to można. A jak wszyscy u nasz we wiosce wiedzą, dla Szuwaśki maciaszczykowym dobrem nie delektować się to jakby dla łabądzia latania zakazać.

Chodziło sołtysisko strute i osołowiałe jak Mostowiak po wytwórni kartonów. Z nerwacji trzy razy obił Baciuka, przepielił wielki zagon kabaczków, a nawet przepierkę zrobił, choć wcale nie musiał, gdyż ledwo dwa miesiące minęły odkąd onuce prał.

Przyszedł on do mnie kiedyś, ale to już będzie ze dwa miesiące temu nazad, i mówi: Antoni, zrób ty dla mnie pierogów. Patrzaj sam, Maciaszczyk żurawinówkę zlewał, owoców z dna gąsiorka dla mnie dał. Pić nie mogę, pojem chociaż. No i narobiłem ja dla niego tych pierogów. Powkładałem do każdego po garstce żurawinek i po słusznym kawałku słoniny, ponieważ jak co nietłuste jest, to nasz sołtys nie tknie. Postawiłem na stole szklanki z mlekiem. Dziwnie jakoś tak spotkać się z Szuwaśką i nie spożywać śliwowincji. To nie zdarzyło się odpokąd my po szesnaście lat skończyliśmy, czyli ze śtyrdzieście lat. Na trzeźwo (ale nie rozpowiadajcie, że ja tak powiedziałem) to sołtys nasz jeszcze więcej mrukliwy, a jak już coś powie, to bez sensu, jakby obrad sejmowych słuchać. A nu jego. No ale zjedliśmy po pierogu, po drugim, dziesiątym, a potem to my zdaje się rozrzewniliśmy się i o rozmarynie śpiewaliśmy, a przynajmniej tak myślę, bo na drugi dzień chrypkę miałem. Chyba szło nam nieźle, gdyż posterunkowy Guzik był u nas w gościach. Najsamwpierw mandata pisać chciał za zakłócanie, ale pieroga dostał i przyłączył się do chóru. Potem do rana spał na zydelku i chrapał.

Dwa tygodnie kuracji minęły gładko jak lądowanie bez podwozia. Szuwaśko zalecenia lekarskiego dotrzymał: nie wypił ani grama. Tylko burchli nie wiedzieć czemu zejść nie chciały. Medycyna ma jeszcze nad czym pracować, oj, ma.

No, ale ja tu gadu gadu, a przecież pora ciasto na pierogi zagniatać. Szuwaśko z Radziulisem Czesławem mają wpaść — Maciaszczyk aroniówkę zlewał. Obiad jak się patrzy: po kilka pierogów ze zdrowotną aronią, trochę melomanii, a przed wylewnym rozstaniem pieróg strzemienny, dyszlowy, hołoblowy. Na koniec pierożek rozchodniaczek i do domu. Nawet to życie bez śliwowincji fajne jest.

wtorek, 8 listopada 2011

Zwalczacz grypy

Mówi się, że krupnik jaki jest, każdy widzi. I nie bez racji, bo choć pierwotnie mówiono tak o koniu, który jednakowoż jest niepodważalny, o tyle w kwestii krupniku lepiej przed spożyciem spojrzeć w miskę. Można wszak dostać zupę na cielęcej kości albo słodkie pyszności o sporej procentowości. Mówią, że słowo krupnik pochodzi od litewskiego krupnikas, tyle że litewski napitek był bez korzonków. Kto wie, może i tak być, wszakże trudno wywieść tę nazwę od polskiej przedniej, ale nieoprocentowanej zupy!

Krupnik był w Polsce robiony odpokąd wynaleziono okowitę (że nikt za gorzałkę nie dostał Nobla w kategorii fizyki, chemii, a co więcej litratury, to dziw!). Jako że tytuł bloga jakoś tam mnie zmotywowuje, dzisiaj opowiem wam o tej drugiej, procentowej, przyjemniejszej w kontekście zawirowania we łbie i odkrywania pokładów nieodkrytych emocji wersji.

Najsamwprzód trzeba powiedzieć, że krupnik różni się od innych nalewek czasem przygotowania i leżakowania. O ile na taką ratafię od momentu rozpoczęcia produkcji do uzasadnionego skosztowania mija półtora roku, o tyle krupnik po jednej dobie nabiera pełni wartości smakowych. Taki przyjemniak.

W dawniejszej kuchni krupnik był słodszy. Jak pisze nieoceniony piewca kuchni podlaskiej, Andrzej Fiedoruk w Kuchni Podlaskiej w rozhoworach i recepturach opisanej, drzewiej (czyli dawniej — na wypadek gdyby Radziulis Czesław to czytał i nie zaczaił o co się rozbiega) miód dawano dopiero na karmel wykonany z cukru w ilości pół szklanki cukru na pół litra spirytusu. O mamo!

Dzisiaj karmelu nie dajemy, ale i według całkiem nowej Kuchni polskiej wychodzi nam coś niesamowicie pysznego, choć dalej słodkiego jak cukrownia w Łapach zanim ją dla kilku srebrników złe człowieki zlikwidowali. Pohybel na nich.

Dobra, to jedziemy, co nie? Bo ja tu plotę piąte przez dziesiąte, a spirytus wietrzeje.
















Składniki:
 1 litr spirytusu,
 2 szklanki miodu gryczanego,
 15 cm bieżących kory cynamonu,
 12 goździków,
 0,25 małej gałki munszkatołowej,
 4 liście laurowe albo kilka ziaren,
 1,5 laski wanilii,
 skórka ścięta z pomarańczy albo dwóch cytryn,
 sok z jednej cytryny.

Miód razem z wszystkimi przyprawami z wyjątkiem soku z cytryny i skórki podgrzewamy na małym gazie aż zacznie się pienić (można lekko zbrązowić i odparować, będzie wyrazistszy smak). Dolewamy pół litra wody i dalej nie gazując doprowadzamy miksturę do wrzenia. Teraz krótka, a szybka piłka: dorzucamy cytrusowe skórki i sok, wlewamy spirytus, prędko zakrywamy garnek pokrywką, opatulamy folią, pierzyną, i modlimy się żeby nam moc nie wywietrzała.

Oczywiście można dać sok z trzech cytryn, albo i z pięciu, wtenczas powstanie miodowa cytrynówka, ale my tu dzisiaj rozprawiamy o krupniku, do którego jedna cytryna wystarczy. Właściwie nie będzie jej czuć, ma złagodzić słodkość, ostrość, wyrazistość, lekką pieprzność miodu gryczanego.

Inne niż gryczany miody też się nadają do zrobienia krupniku. Tyle że z rzepakowym czy klonowym to będą ciepłe kluchy, spadziowy doda niepożądanego aromatu... Ja dzisiaj zrobiłem pół na pół z gryczanym i lipowym, który też jest wyrazisty, ale pozostawia maślany, ciepły posmak.

Po wystygnięciu zlewamy boski likier do butelek. Rzecz jasna można filtrować. Ja tego nie robię, bo tak jak w jabłku najzdrowsze jest to, co pod skórką, tak w krupniku to, co na dnie. Jak komu nie podobuje się letka mętność, niech idzie do gieesu na przeczyste wino marki Niespodzianka Irenki, co nie?

Jak kto się jednak naprze, to po kilku dniach, kiedy płyn się ustoi, ostrożnie, jak gdyby się dobierał do skrzynek z winem La Motique na zapleczu klubokawiarni, niech zleje ambrozję do innych butelek, a część z osadem przefiltruje przez gazę/gałganki/barchany po babuni/resztki flanelowych koszul, co kto ma. To, co przesiąknie, niech wleje do butelek albo pokosztuje, czy smaczne. Osad z gałganków warto wyssssać. Dla zdrowotności, ma się rozumieć.

Apropos zdrowotności, taki krupnik to on zdrowy jest niczym apteka doktora Walendziaka z naszego ośrodka zdrowia. Nie śmiejcie się, jak was kiedy złapie łupanie w kościach, gorączka i bóle mięśniowe, nie ma jak krupnik. Bierze się gorącą kąpiel, opatula się kołdrą, wypija duszkiem filiżankę podgrzanego krupniku i – zanim głowa sama opadnie – utula się w piernatach. Rano człowiek jak nowy. Tylko, rozumiecie, krupnik trzeba zrobić wcześniej, a nie kiedy czujecie chorobę. Po jednym dniu taki krupnik jest jak ambrozja, ale zaraz po przyrządzeniu wali spirtem jak kołowaty. Wiem, bo wczoraj próbowałem się leczyć takim świeżym, czort! A nu jego, tfu!

Krupniczek dodaję do akcji Zwiększamy odporność, gdyż ma on wielkie działanie terapeutyczne i ochraniające.

  Zwiększamy odporność

sobota, 29 października 2011

Dzik winny, marchew widziała!
czyli gulasz z dzika w winie

Drodzy czytelnicy, w dzisiejszym odcinku Kącika Poezji Pastewnej przedstawiamy twórczość poety rolniczego, Fiedoruka Walerego. Jego wiersz Dzik winny, marchew widziała z tomu Podlasianka mała wywołał spore poruszenie podczas Festiwalu Wiersza Badziewnego i Niezrozumiałego w Kaźmirówce w sierpniu tego roku.

Podmiot liryczny planuje ugotowanie obiadu. Kawałek polędwicy z dzika zamierza udusić w winie z warzywami, jednak odwołania do kulinariów w świetle sformułowanego wprost wskazania winowajcy, a nawet naocznego świadka w tytule utworu są tylko alegorią; wskazują na zgoła inne, mordercze wręcz zamiary bohatera utworu. Forma i użyte środki stylistyczne charakterystyczne dla nurtu abstrakcyjnego poezji postmodernistycznej wprowadzają niepokój: zaciemniają obraz, mylą tropy, zamazują ścieżki percepcji, aż w końcu pozostawiają bezradnego czytelnika z mętlikiem w głowie i bez obiadu. Rzecz jasna, jest to samograj, przyczynek do ukazania wyobcowania jednostki w industrialnej machinie konsumpcjonizmu albo profetyczna wizja wiecznych sprzeczności w aureoli postulowanej przez Hegla teorii rozwoju absolutnego ducha. Nie zmienia to zasadniczej konstatacji, że do końca nie wiadomo: kto zabił?

Niby proste zadanie — zrobić najzwyczajniejszy gulasz z winem — urasta w utworze do rangi skomplikowanego procesu, wikłającego podmiot liryczny i otaczającą rzeczywistość w gąszczu niedomówień, prostackich metafor i nieudanych onomatopej.

Gdyby za esencję postmodernistycznej poezji kuchennej uznać słowa K. Otleta, który w swoim manifeście mówił:

nie wniknąwszy w głęboko egzystencjalną warstwę tkanki rzeczywistości, w ontyczne mięso; nie urwawszy solidnego kęsa, nie można nazwać samego siebie uczestnikiem procesu poznawczej syntezy absolutu, kiedy pojęcie smaku odpowiadać będzie smakowi pojęcia, 

omawiany utwór należałoby uznać za kalkę formalną idealizmu krytycznego z wszelkimi następstwami fenomenologicznymi. I na tym poprzestańmy, reszta jest jeszcze większym bełkotem. Zapraszamy do lektury.




Weznę z dzika polędwicę,
dwie marchewki poobieram
oraz pewnie w dłoń swą chwycę
trzy łodygi od selera.

Z cebul dwóch z niewinną miną
zerwę szastu-prast ubranie,
potem odkorkuję wino
i rozpocznę szatkowanie.

Marchew grubo, drobniej seler,
a cebule na ćwiarteczki.
Ciach po palcu! A to feler!
Pomknę pędem do apteczki.

Gdy na palcu już z gazikiem
ból ukoję samogonem,
gaz zapalę pod palnikiem,
co podwójną ma koronę.

Kąski mięsa na smalczyku
podrumienię minut siedem.
Smaż się, smaż się, mój ty dziku
żebyś nie był twardym zgredem.

Piękne, złote mięsne grzanki
w butli wina uhołubię,
lecz zostawię tak z pół szklanki
(nie wypiję, bo nie lubię).

Resztę wina na patelnię
burlg burlg burlg burlg burlg! wdrundulę
ciut zamieszam, wrzucę celnie
marchew, seler i cebulę.

Niech tarzają się jarzyny
w rajskiej z wina otulinie.
Niech z patelni wchłoną płyny,
niech się dzika smak rozwinie.

Wszystko razem siup! do garka
niech się wolno w winie dusi.
Teraz wlampić się w zegarka,
bo dochodzić długo musi.

Pod sam koniec gotowania
— cudny smak by został w sosku —
dodam gałąź rozmariana
i gdzieś tak z trzy ząbki czosnku.

Wyjmę mięso i spokojnie
sos czerwony zredukuję.
W szklankę wleję bimbru hojnie,
hojnie palnik podgazuję.

Już na koniec mały myczek,
który w muślin gulasz wprawi:
zmrożonego masła krztyczek
z winnym sosem się zabawi.

Dwie godzinki i gotowe.
Niech klękają tuczne świnie!
Niech świat klęka, wnet już bowiem
winny dzika smak zasłynie!

   
By ma pieśń nie była słodka
(wszak to blog funt kłaków warty),
zgrzytnie niech ostatnia zwrotka,
a rym z rytmem idą w czarty:

Ja tam byłem,
dzika pojadłem, śliwowincją popiłem.
Wszystko to, co zobaczyłem,
mniejwięc dla was tutaj opisałem.
Dwie dziurki w nosie,
wino skończyłosię.
















Składniki:
 50 dkg dziczyzny (u mnie polędwiczka z dzika),
 3 łodygi selera naciowego,
 2 marchewki,
 2 cebule,
 1 butelka czerwonego wina,
 3 gałązki rozmarynu,
 1 pęczek natki pietruszki,
 3 ząbki czosnku,
 2 łyżki masła.

Mięso kroimy w duże kawałki, podsmażamy na smalcu na rumiano, wkładamy do garnka z gotującym się winem (zostawiamy pół szklanki, ale nie po to żeby wypić, a do deglasacji patelni). Na patelnię po dziku wrzucamy pokrojone na spore kawałki cebulę, marchew i selera. Trzymamy chwilę na ogniu, potem wlewamy wino i deglasujemy resztki aromatu mięsa. Zawartość patelni wlewamy do garnka, solimy, pieprzymy, minimalizujemy gazowanie i dusimy przez 1-2 godziny w zależności od rodzaju mięsa (moja polędwiczka była gotowa już po godzinie, bo była wyjątkowo delikatna, więc miałem miękkuchne mięso i wcale nie rozgotowaną marchewkę).

Kiedy mięso miękkie, wyjmujemy z garnka składniki stałe i trzymamy w cieple, do sosu dodajemy rozmaryn i posiekany czosnek, gazujemy i redukujemy. Na sam koniec wkładamy schłodzone masło i posiekaną natkę, wyłączamy gaz i podziwiamy jak ciemny sos staje się muślinowy i gęstawy. Wkładamy z powrotem mięso. Podajemy z kaszą. Może być dużo kaszy, bo sos taki dobry, że chce się go jeść i jeść, a kasza dobrze mu towarzyszy. Fajnie do tego pasuje cukinia po żydowsku marynowana na słodko.

O, i tak to. I na co było tyle gadaniny, ja się idę pytać?

sobota, 22 października 2011

Kasza, kasza, kasza na sypko, może nie sybko















Kasza nigdy mi się nie udawała. Zawsze powstawał glut, którym można by było tynkować kurniki. W końcu na jednym forum znalazłem przepis, dzięki któremu jest sypka, tylko że zawsze zapominałem, gdzie ten przepis wynalazłem i za każdym razem szukaj od nowa. Aż w końcu pomyślałem: Czypraku, ty jełopo jedna ty, a bloga to po co ty masz, mondziaku? Przecież założyłeś go przede wszystkim jako kajecik do notowania smacznych rzeczy. Zapomina się o podstawach jak się durnowate wierszyki wypisuje, co nie?

Składniki:
 kasza,
 smalec, sól.

Kaszę płuczemy w misce pod bieżącą wodą aż stanie się przezroczysta — woda albo kasza. Woda przejrzyścieje prędzej. To jest metoda ekspresowa, którą i ja preferuję.

Zalewamy (kaszę) wrzątkiem i odstawiamy na 15 minut do wstępnego spęcznienia. Po 15 minutach odcedzamy, wrzucamy na patelnię ze smalcem (olejem/oliwą/masłem). Podsmażamy kilka minut aż ziarenka lekko się zeszklą, po czym wrzucamy do garnka z gotującą się wodą (proporcje wody do kaszy przed obróbką: ok. 1,5:1). Sól do smaku i gotujemy pod przykryciem na minimalnym ogniu aż woda wsiąknie w kaszę.

No, trochę zachodu jest, ale nie wychodzi klajster i dodatek do ragout z dzika we winie jest gotowy od razu, bez owijania w gazety i koce, i czekania aż glut nieco podeschnie.

Na koniec zapodam prześmieszną gierkę słowną, w dodatku rymowaną:

chętnie kaszę
wpałaszę
(winno być „wpałaszuję”,
ale się nie rymuję).

O mamo, czas iść spać.

środa, 19 października 2011

Lirycznie o jesieni i bigosie

Choć za oknem szaro, buro,
błyszczy świat dżdżu politurą,
ja się smieję, bowiem to wiem,
że se jutro bigos zrobię.

Idź ode mnie precz, jesieni!
Póki lica nie odmienisz
- na nic płacze, na nic żale,
ja spokojnie w piecu palę.

Potem obtkam mchem okienka.
Niech przymrozek z nerwów pęka!
Siądę jak ten pan przy stole
i bigosu gar... spożyję.

niedziela, 16 października 2011

Ziołobranie

















Ach, przemogłem się i sprzątłem te dwa wygony ziół, co je wysiałem za stodołą dla zaromatyzowania kuchni (nie nie, na okoliczność tego, że trzy niedziele nie sprzątałem, to mam choinkę pachnącą cytryną! o dosmaczanie słoniny dla mnie rozchodzi się). Zamrozy chwytają, uznałem więc, że czas wysoki zerznąć to wszystko, aby nie zbiedniało. U nas w Budapeszcie zima prędzej przychodzi, rozumiecie.

Szkoda mnie ich było, tych ziół ma się rozumieć, ale co zrobisz: tymianek ledwo dychał, melisa przysuszona, mięta jakby chciała być gdzieś indziej, a estragon od początku myślał o emigrancji; wszystka roślinność ma się ku zimie, tylko rozmaryn trzyma się dzielnie. Dobrze babka Szczyżejukowa — wiecie, ta, co za Trupim Rozstajem w chatce mieszka — gada, że zioła bierz kiedy słonko grzeje, a najlepiej w południe w pełni księżyca, splunąwszy siedem razy przez krucze skrzydło. Szeptuchom mus wierzyć, ponieważ wiedzą, co gadają. Ja zaniedbałem babkowe bajanie, to mam za swoje: październikowe listki po przymrozkach nie za bardzo aromatyczne są. No, ale ja w naszej wiosce za niuejdżowca robię i proklamatora fiużynowych mecyjów do wuja niepodobnych. Nawet kasztanka Radziulisa Czesława z pobłażaniem na mnie spogląda.

Ale nie o tym ja. Zróbcie se na przyszłe lato ogródek ziołowy. Niewiele kosztuje, a radość z ponownego przycinania niedawno przyciętych gałązek, które w międzywywczasie do słonka wyrosły, ogromna! A smak jaki! Nawet w skrzynce na balkonie da radę.

To ja meliskę poproszę.

wtorek, 11 października 2011

Bazylukowej ogórki w śmietanie na okoliczność szuwaśkowego smutku

















No i wybory skończyli się. Jejuniu, co to się działo! W niedzielę chłopy się popili, a potem pobili popod gieesem, bo jeden był za Partią Nonszalanckiego Cynizmu, drugi za Polska Jest Najpiękniejsza, kolejny z Ugrupowaniem Haftu Krzyżowego, i był galimatias, bo we wszystko włączył się posterunkowy Guzik, który akuratnie na służbie był, a sekundantował Platformie Sprawiedliwych. Czapkę postradał i była kołomyja.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że sołtys nasz, Szuwaśko Grzegorz, którego wy być może znacie jako że startował on w tych bijatykach... tfu, wyborach, musi nie dostał się do tego cyrku, a przynajmniej krawaciarze z telewizora tak gadają. Szkoda, więcej dotacji dla nas by było, a i pokazaliby może w dzienniku, jak nasz osobisty sołtys w mównicę gumiakiem tłucze, jak to ma we zwyczaju podczas obrad Gminnej Komisji Krzewienia Winorośli.

No ale co zrobisz. Toż w karman beczeć nie będziem. Ale to my, a sołtys od pozawczoraj struty chodził, nawet dobrego taniego wina w klubokawiarni pić odmawiał. Umyśliłem jakoś jego uradować. Z mamoną kiepściucho, bo buraki dla mnie popleśnieli, więc golonki nie było jak kupić, ale myślę sobie, co inne narobię, byle tłuste. Bo nasz sołtys, jak sami dobrze wiecie, nie jada nic, co mniej niż 45 procent tłustości ma. Zrobiłem, jak poradziła mi Bazyluk Luba, tylko z deczka namieniałem:

Składniki:
 4-5 ogórków gruntowych,
 pół litra śmietany,
 łyżka masła,
 3 ząbki czosnku,
 natka pietruszki,
 nasiona kolendry, kminu, kopru, gorczycy, kurkuma, sól, pieprz.

Ogórki obieramy ze skórki i kroimy w nie za małą kostkę. Podsmażamy na silnie rozgrzanej patelni na oliwie, zalewamy śmietaną. Najlepsza jest taka wiecie, że po zjedzeniu następnego dnia na wadze widnieje trzy kilo więcej, ale i 12- czy 18-procentowa też daje radę. Dusimy ogórtasy minut z 10-15, ale żeby nie rozmiękły. Powinny być lekko chrupkie.

Na suchej, porządnie rozgrzanej patelni prażymy nasionka, po czym tłuczemy je w moździerzu. Potem dodajemy kurkumę, czosnek, nieco soli i dalej napaździerzamy tłuczkiem. Jeśli czosnek starowaty i suchowaty, można dać kilka kropel oliwy. Zamiast tej mikstury można oczywiście sypnąć curry ze sklepu, ale samodzielnie przyrządzona mieszanka cudnie pachnie prażoną  korzennością. Ten zapach aż bije w nos. Oczywiście wedle uznania można także dodać cymamonu, gałki muszkatołowej albo innych przypraw wedle woli.

Dodajemy do ogórków utłuczoną pastę, sól, pieprz do smaku, masło (też dla zapachu) i przestajemy gazować, bo co za dużo, to niezdrowo. Dodajemy posiekaną natkę i nalewamy w tarełki.

Dla sołtysa dorzuciłem jeszcze podsmażonego boczku i plajsterki słoniny. W wersji dietetycznej, na przykład kiedy ktoś jedzie na Dukanie albo uciemięża się siermiężną dietą 3000 kalorii, może nie dawać tych pyszności.

Szuwaśko od razu poczuł się lepiej, zaordynował maciaszczykową karmelową morelówkę z imbirem aby pozostać w tej samej przestrzeni smakowej, i jakoś się rozruszał. Czego i dla was życzę, wy moje cukinijki jesienne.

niedziela, 9 października 2011

Moja miłość










Suwalszczyzna... Taaak, to jest to miejsce, w którym wszystko stopuje. To tutaj widoki obezwładniają, czas się rozwleka i pozwala z bliska przyjrzeć się mrugnięciu powiek, kącikom ust, szelestowi wiatru w czuprynie samotnej lipy na rozdrożu, płochym na co dzień myślom, które jak brykały, tak doznają spowolnienia i zaczynają mruczeć jak koty. Może to kwestia zapachu, powietrza, magii, nie wiem, ale tylko tutaj kształt łagodnie wyoblonych wzgórz przypomina miękkie nisze talii albo uśmiech. Z tych najbardziej łaskawych.

Niezbyt taterna, Suwalszczyzna zachwyca mięsistymi miękkościami, kamieniami wyrzucanymi na miedzę po orce, wszędobylskimi jeziorkami wtulonymi w doliny i tym, że każde dziecko z daleka z pełną życzliwością krzyczy „Dzień dobry!” wędrowcowi. Nieprzyzwyczajone do krawaciarzy z całą resztą poprawnego politycznie świata, wita każdego jak swojego. No bo skąd tu obcy, kiedy dla koncerniaków i spoglądających z okien samochodów sztywniaków śmierdzi tu nudą?

Im więcej przemierzam tę przaśność i napełniającą serce cudowną lekkością krainę, tym lepiej wiem, że nie da się jej ducha uchwycić obiektywem. Bywałem tu i ówdzie, jednak każde z tamtych miejsc pokazywało na zdjęciach urodę, majestat, czy co tam jeszcze.

Tylko Suwalszczyzna się wymyka — zbyt ulotna, by ją uchwycić w 1/60 sekundy.


wtorek, 4 października 2011

Wybierzmy mądrze! (agitka wyborcza jak ta lala)

Wybory tuż-tuż! W najbliższą niedzielę wszyscy, którzy pójdą do urn, będą mogli wziąć udział w manifestancji demokrancji — doniosłym wydarzeniu, podczas którego prosty i krzywy lud mimowolnie wybierze najlepsiejszych z najlepszych: największych ekonomików, najświatlejszych protagonistów obywatelskiego prawa i sprawiedliwy kwiat społeczników, który na chwałę Rzeczypospolitej będzie rządy odprawował i ku większej pomyślności miast, wsi, a także przysiółków na wyżyny politycznego Pariasu się wznaszał.

Wyborco! Poprzednio i przedpoprzednio, a nawet przedprzedpoprzednio na pewno wybierałeś źle! Nie popełnij tego samego błędu po raz kolejny! Wybierz człowieka godnego jego własnego zaufania, który zadba i o siebie, i o swoją świetlanną przyszłość! Zagłosuj na przedstawiciela do cna polskiej partii zwolenników polskich kogutów, sołtysa Szuwaśko Grzegorza z naszej wioski, matkę naszą i ojca w jednym, Janosika zacnego, który (demokratem będąc) wszystkim po równemu zabiera i dla siebie wszystko demokratycznie oddaje, i nie ściemnia przy tym nic a nic!

Szuwaśko Grzegorz
Poczochrani i Usprawiedliwieni
lista nr 314
poz. 461

Pamiętaj: Nieobecni nie mają prawa do czegoś tam!

 Wpis zawierał lokację kandydata 



poniedziałek, 26 września 2011

Pierogi

















Miękki pierogu,
Ty w kuchni mej bogu!
Jak cenić cię trzeba,
By prosto do nieba
Po smaku nirwanie się wznieść!
Ach, jeść cię bym chciał, jeść i jeść!

Tak pierogi opiewał wieszcz. Laureat siedmiuset piętnastu gwiazdek Misia Lę, Pierre Oggy, w rozmowie z „Vaginity Fair” mówi zaś tak:

Pieróg to esencja kuchni: w delikatnej osłonie czai się magiczna moc, różnorodna jak różnorodne są ofiarowane nam przez naturę składniki. Nie waham się powiedzieć, że pierogi są kwintesencją, ale też miarą naszego człowieczeństwa.

No, dość cytatów, szczególnie że są wyssane z serdecznego palca tylnej łapki chomika mandżurskiego (co poradzisz, jaki blog, takie cycaty, tfu, cytaty). O pierogach w „Gotowaniu na gazie” nie raz już było: i o kołdunach, i o cieście pierogowym, pierogach w cieście filo, z nadzieniem kartochlanym, a nawet o czeburekach czy trochę tylko pierogowym kulebiaku (tam receptura była podana w manierze relacji z pojedynku bokserskiego i była trochę zabawna, co rzadkie na tym blogu; poza tym padł prawie że rekord liczby komentarzy; ostatnio przeczytałem wszystkie 180 i się obśmiałem jak widzowie „The Voice of Poland” na widok wymoczkowatego Nergala bez wieśniackiego makijażu).

O ile o pierogach było, o tyle o farszach jak dotąd niebardzawo. Co za błąd! Jak mawiał wieszcz... wrrróć! Niniejszym zatykam tę dziurę aby jej nie było i żeby była zatkana, jak mógłby powiedzieć król Julian. Poniżej kilka propozycji farszów do pierogów, które wykonuję czasem z okazji biesiad pierogowych. Zapraszam na te biesiady miłych ludzi, robię 3–4 rodzaje farszów, przeprowadzam ankiety i potem wiem, co smakuje najwięcej.

W każdym przypadku ciasto robię według tego przepisu. Ostatnio lekko go zmodyfikowałem. Za poradą znalezioną na jednym blogu (przepraszam, nie pamiętam źródła) zamiast odstawiać ciasto na dwie godziny, lekko smaruję je oliwą, dokładnie owijam folią spożywczą i wkładam na noc do lodówki. Dzięki temu zyskuje ono dodatkowo na elastyczności i można je wałkować na jeszcze bardziej pergaminowo, a odsetek pierogów pękniętych podczas gotowania wynosi jakiś 1%. No dobra, to jeszcze raz:

Ciasto na pierogi/mózgowy test dobrości ciasta


 ciepłe mleko,
 mąka pszenna,
 sól.

Mleko (dla dwóch głodniaków wystarczy pół szklanki, dla 8-10 dajemy dwie) mieszamy z mąką i szczyptą soli dodając tyle mąki, ile weźmie mleko aby uzyskać soczyste, sprężyste ciasto. Kulę ciasta smarujemy niewielką ilością oliwy, szczelnie owijamy przezroczystą folią spożywczą, wkładamy na kilka godzin (najlepiej na noc) do lodówki.

Oczywiście zamiast mleka można użyć oliwy i wody (ciasto filo, tortilki przez Chińczyków zwane plackami mandaryńskimi). Zdaje się, że gwarantem elastyczności jest czas odpoczywania. Nie naszego, masy mącznej!

Dobrze zrobione ciasto jest elastyczne przed, ale też po ugotowaniu. Kiedy do środka damy wieprzowinę, po kilku minutach od wyjęcia z wody soki z farszu wchłaniają się w ciasto i w mięso. Dobrze zrobione, cienkie, elastyczne ciasto oklei dokładnie grudki mięsa, tworząc coś przypominającego fakturą mózg. To się nazywa mózgowy test dobrości ciasta.

No to teraz będzie lista hitów, czyli co smakuje najwięcej.

1. Pierogi z baraniną

Trudno jest przebić to nadzienie, które swoim aromatem kładzie na łopatki. Potrzebujemy do niego tłustawej baraniny (jagnięcinę zostawmy do innych celów), sporo czosnku, pieprzu i majeranku. Zapach przypraw powinien być wyraźny, w smaku także zdecydowanie wyczuwalny.

Zamiast baraniny możemy użyć wieprzowej łopatki, ale wtedy do mięsa dodajemy sporo wody tak, aby masa była dość rzadka. Dzięki temu po ugotowaniu (ok. 7 minut) nie dostaniemy twardej bryłki mięsa, która będzie nieprzyjemnie kontrastować z delikatniuchnym niczym poliki Błażejczyk Ludmiły ciastem. To jest klasyk, ale ciągle świeży i niezastąpiony. Rzecz jasna, kiedy pierożki zrobimy jednokęsowe i ugotujemy je w rosole, dostaniemy kołduny. Jedzenie kołdunów jest fajne, bo bierze się taki pierożek do ust, rozgryza, a ze środka wytryskuje aromatyczny soczek, obłędnie aż do omdlenia smakowity.

Jako dodatek uwielbiam surówkę z marchewki/kalarepki: tarkujemy marchewkę/kalarepkę, dodajemy czosnek, oliwę, posiekany szczypiorek, odrobinę soku z cytryny, sól, pieprz, i gotowe.

2. Pierogi z kurczakiem i wędzonym boczkiem, czyli pierogi z oczami
















Pewniak wśród reprezentantów biesiad pierogowych. Delikatna pierś kurczaka, aromatyczny boczek, lekko kwaskawy pomidor. Ciężko się oprzeć tej kombinacji i bywało, że wygrywała w ankiecie.

 pierś z kurczaka,
 20 dkg wędzonego boczku (może być tłusty),
 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego (można zaniedbać dając więcej keczupu),
 3-5 łyżki keczupu,
 3 ząbki czosnku,
 tymianek, sól, pieprz.

Pierś kurczaka siekamy drobno ostrym nożem. Leniwcy przepuszczają przez maszynkę albo miksują w robocie, jednak najlepsze rezultaty daje pracowite pociapanie cyca.

Do mięsa dodajemy zmielony boczek, który „naoliwi” całość, keczup i koncentrat, doprawiamy, dodajemy trochę wody dla rozluźnienia. Podaję wersję podstawową, jednak – jak to przy pierogach – można kombinować. Na przykład dodatek mieszanki wykonanej z podprażonych nasion kminu rzymskiego, kopru ogrodowego, kolendry, utłuczonych w moździerzu z kurkumą, papryczką chili i czosnkiem daje orientalno-polski smak, łapiący za serce.

Pierogi z tym farszem zazwyczaj podaję w taki oto sposób: po nałożeniu kurczakowego nadzienia, na wierzchu kładę plasterek sera topionego, a na nim plasterek czarnej oliwki. Smaku i soczystości taki dodatek dodaje, a poza tym ładnie wygląda. O ile ciasto jest wystarczająco cienkie i pierogi ułoży się na półmisku oliwką do góry, mamy czarny okrąg oliwki na tle białego sera, czyli pierogi z oczami.

3. Soczewiaki

Moja wariacja na temat litewskich soczewiaków. Dzięki sporej zawartości marchewki i cebuli, farsz nie jest suchy, za to słodziutki i pachnący oliwą.

 soczewica,
 marchewka,
 cebula,
 trochę czosnku,
 kmin rzymski, tymianek, sól, pieprz.

Soczewicę (preferuję czerwoną, ale zielona też może być) gotujemy do półmiękkości (próbowałem gotować na parze, ale nie udało mi się). Odlewamy wodę. Na oliwie z masłem dusimy na szklisto starkowaną na grubych oczkach tarki marchewkę i posiekaną cebulę, dodając w międzyczasie sporo ziaren kminu rzymskiego, tymianku i przyprawiając solą i dość suto pieprzem. Mieszamy pół na pół soczewicę z marchewką, dodajemy przetarty czosnek (nie za dużo) i pakujemy lśniącą oliwą i masłem masę na płat ciasta rozłożony na pierożnicy. Bajeczka.

4. Pierogi z serem pleśniowym i żurawiną









niebieski albo zielony ser pleśniowy (pożądany ser twardy albo przebojowa gorgonzola, ale nie ta płynna z Biedronki),
ser topiony,
namoczona w czerwonym winie żurawina,
rozmaryn.

Twardy ser pleśniowy układamy małymi grudkami na cieście. Dokładamy żurawinę (suszona żurawina bez namoczenia przetnie ciasto podczas gotowania i wyrwie się na wolność, dlatego trzeba ją zmiękczyć winem), ser topiony (próby z mozzarellą, pomidorami suszonymi i bazylią dały flakowate pierogi z pomidorem i listkiem bazylii, bo się ser wtopił w ciasto), całe igiełki rozmarynu. Same w sobie takie pierogi są słodko-serowe. Warto zaostrzyć smak wyśmienitym sosem balsamicznym. Oto, że tak powiem, on.

Sos balsamiczny
 1 szklanka taniego octu balsamicznego,
 1 pomarańcza,
 2 ząbki czosnku,
 2-3 gałązki rozmarynu, sól.

Do rondelka wlewamy ocet, wyciskamy sok z pomarańczy i skórkę wcześniej z niej otartą, gałązki rozmarynu i czosnek, po czym na wolnym ogniu gotujemy do uzyskania konsystencji rzadkiej śmietany (ok. 30 minut, ubytek objętości ok. 60%). W międzyczasie wyciągamy rozmaryn, ale dopiero kiedy zacznie przejawiać oznaki zmęczenia. Taki, właściwie nie kwaśny, ale słodko-winny, gęsty sos o posmaku rozmarynu i pomarańczy do naszych serowo-owocowych pierogów pasuje jak ulał. Wlewamy niedużą ilość na talerz i na tym układamy serowe pierożki.
Zamiast żurawiny możemy dać plasterki suszonych daktyli albo fig, bubki świeżych czerwonych porzeczek, albo co tam chcemy. W końcu pierogi lubieją kiedy z nimi eksperymentujemy!

Cie choróbsko, ale się rozpisałem, a robota leży i kwiczy. No to tego, lecę, gdyż kurki niekarmione jeszcze i gdakają.