Pokazywanie postów oznaczonych etykietą owoce. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą owoce. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 23 sierpnia 2009

Nadziewana owocowa golonka













Mówi się, że golonka niezdrowa, bo tłusta. Fakt, tłuszczyku trochę ma, ale przecież on się wytapia podczas długotrwałego gotowania czy pieczenia, a mięso z golonki jest przecież najsmaczniejsze z całej świni - soczyste, mięciutkie... Ale nic to, dzisiaj i tak przyszedł mi do głowy pomysł na widok którego zwolennicy diety króliczej nie będą być może oglądać się z niesmakiem. A to dlatego, że postanowiłem golonkę pozbawić skóry, tłustego i kości, nadziać ją owocami, upiec i podać z pieczonymi ziemniakami i owocowym boczkowym sosem. Trochę dziwna to golonka. Dotąd jadałem ją na różne sposoby, ale żeby z owocami? Okazało się, że warto było poeksperymentować. Soczysty, wyrazisty smak mięsa świetnie miesza się z owocami i rozmarynem. Zatem - do dzieła.


Składniki:
1 golonka,
2 gruszki,
2 garści suszonych żurawin,
kawałek żółtego sera,
4 plastry wędzonego boczku,
kilka gałązek rozmarynu,
1 łyżka posiekanego koperku,
3 łyżeczki pasty włoskiej albo czosnek i sól,
2 łyżki przyprawy Gyros Kotanyi,
1 łyżka czerwonej słodkiej papryki w proszku,
ziemniaki.

Golonkę pozbawiamy skóry i kości. Ja jestem leniwy, więc w sklepie Zakładów Ełckich kupuję gotową golonkę, jedynie z małą kostką strzałkową, którą oczywiście wycinam. Taki piękny, ciemnoczerwony płat mięsa traktujemy pastą włoską i przyprawą Gryros (nie jestem przedstawicielem Kotanyi, po prostu po przetestowaniu kilku przypraw ta właśnie najbardziej przypadła mi do gustu, bo ma piękny aromat i nie jest tak pikantna, jak inne przyprawy tej firmy). Jeśli ktoś jeszcze nie zrobił królewskiej pasty włoskiej, naciera oliwą, czosnkiem i solą. Zostawiamy na pół godziny.

Rozkładamy mięso środkową stroną do góry i układamy na nim: pokrojoną w słupki jedną gruszkę, garść żurawin, 3-4 słupki sera, rozmaryn i koperek, kładziemy plaster boczku. Ładnie zwijamy i związujemy dratwą. Ziemniaki solimy i pieprzymy. Na dnie naczynia żaroodpornego układamy pozostałe plastry boczku i układamy pokrojoną drugą gruszkę. Sypiemy drugą garść żurawin. Układamy mięso i obkładamy ziemniakami. Do pieca na ok. 70 minut w temperaturze 180-200 st. Po mniej więcej trzech kwadransach, kiedy ziemniaki prawie gotowe, odkrywamy naczynie, pozwalając odparować nadmiarowi płynu, a kartochelkom przyrumienić się.

Wyjmujemy mięso i ziemniaki. Golonka powinna odpocząć teraz z 10 minut, będzie się ładnie kroić. W tym czasie przygotowujemy sos. Łatwe to zajęcie, bo po prostu miksujemy to, co zostało po pieczeniu, czyli boczek, owoce i aromatyczny płyn z golonki. Dosypujemy pieprzu, łyżkę papryki dla koloru i oto mamy słodkawy sos o posmaku wędzonki. Nie zawadzi dorzucić trochę posiekanego rozmarynu, bo rozmaryn poprawia nastrój. Po wystudzeniu ten sos jest świetny do mięs, więc nie martwcie się, jeśli trochę zostanie. Zgęstnieje i będzie jeszcze wyraźniej pachniał boczkiem.

Teraz już tylko na półmisek i sztućce i żuchwy w ruch. Szybko talerze się opróżniają, a przy stole cisza jak makiem zasiał, bo wszyscy skupieni na tym, żeby jak najszybciej dokończyć swoją porcję. Może uda się zgarnąć ostatni kawałek z półmiska? Smacznego, koszelewiaki kochane.

wtorek, 30 czerwca 2009

Przy kartach przyśpiewki po ryżówce














Zachodziło słońce. Granatowy zmrok kładł się aksamitnym cieniem na koszelewskiej równinie. Muślinowa mgiełka czarowała horyzont. Wiatr przystanął i obejrzał się za siebie, nasłuchując zbliżającej się burzy. Liście przerwały swój szemrotliwy taniec w oczekiwaniu na pierwsze krople i tylko chmury nic sobie nie robiły z elektryzującego napięcia powietrza, prześcigając się w kreacji abstrakcyjnych kompozycji. Przyszedł Szuwaśko. Trzasnął furtką, rozejrzał się po obejściu i – jak to on – wymruczał przez zęby: A co wy tu czmonicie, kurwa mać?

A czmonili myśmy to, że w durnia my z Radziulisem Czesławem graliśmy, i podjadaliśmy niemało. Była też Pałąkowa Halina i Wyśmierzanka Lucyna, która z kościelnym naszym Koszelewskim Ździszkiem po nabożeństwie wieczornym przechodząc mimo zajrzała i już się została. Roztworzyłem drzwi do stodoły i zaperłem kołeczkiem bo gorąc okrutny był, że w chałupie nie szło wysiedzieć. W sąsieku na skrzynkach po jabłkach zasiedliśmy rozgrywkę uskuteczniając. Zapaliłem naftową lampę, bo ciemno się robiło się, a siano jeszcze nie zwiezione. Pałąkowa donaszała kolejne cymesy, Czesio Radziulis nalewał do szklanek koszelewską przepalankę. Miło wieczór się toczył: ćmy trzepotały o szklany klosz lampy, komary trochu kuły, ale za bardzo to nie, i tylko Ruda Zamojszczaka ujadała potępieńczo, na co my nie zwracaliśmy uwagi, bo przyniosłem ja do stodoły radyjko tranzystorowe na baterejki. Podłączyli my z kościelnym to radyjko do akumulatora od kosiarki i rozprawiali my o tym, czego to letniki tam u siebie słuchają, że i do czorta niepodobne.

Szuwaśko przymrużył oczy żeby widzieć lepiej, co polano do stołu, uśmiechnął się pod nosem, wyjął niedopałek skręta spomiędzy jedynek i rzucił go na kupę kompostu. Jaśniej się od razu zrobiło, atmosfera się ociepliła. Trzeba było nie wlewać na kompost tej benzyny, co mi do niej Łaciata ogonem kankę z mlekiem strąciła, pomyślałem, ale Wyśmierzanka Lucyna akuratnie „Śtyry czerwo” zakontraktowała, a po partii ona z Koszelewskim była, to i ochota do oglądania widowiska „światło, dym i sztuczne ogni z saletry” wszystkim odeszła.

– A zabezpieczone wy, kochanieńkie, na okoliczność gry przedłużającej się, a? – zagaił zalotnie sołtys, pozbywając się dwóch pokaźnych butelek zza paska spodni roboczych. Widać Maciaszczyk z imienin brata po dwóch tygodniach szczęśliwie powróciwszy, ogieniek tam u siebie w ziemiance rozchełchał i produkcję na pożytek wioskowy na nowo rozpoczął.

– Aż tak to nie – ciut niepewnie powiedział Koszelewski. Musi bez to on rezonu nie miał, że kontrę ja dla niego soczystą zapodałem. Czerwów u mnie pięć było, a i punktów nieskąpo. Wyśmierzanka na trzy bez kozera zostać powinna, a nie w grę kolorową na pognębienie wpychać się.

Opróżniwszy przestrzenie okołopaskowe w swoich portkach Szuwaśko podsunął sobie skrzynkę, rozsiadł się, szmatę z butelki wyciągnął, strzepnął piasek z musztardówki, co na podmurówce stała, paluchem wybrał muszki i pajęczyny, i polał wszystkim sowicie. Że to na ryżu nowomodna nalewka jest, on powiedział. Nu, nienajgorsza. Żeb tylko oczy skośne dla nas nie zrobili się, zażartowała Pałąkowa, której policzki czerwieniały już o tej wieczornej porze jak jabłka w jej sadzie, na co sołtys zawyrokował, że kiedy trunek ślachetny, to i skoszenie dwudniowe zaakceptować można. Albo to raz i z tydzień my skoszone chodzili? Skrzywił się na widok zamorskiego hummusu, który pysznił się w misce, tej co ja zawsze w niej śledzi podaję, pamiętacie, ale kebabczetami nie pogardził. Powiedzieliśmy dla niego, że to mielone są, to przełknął. Plastrem słoniny przyłożył i jakoś to było. Najgorzej, że krewetki my jeszcze w planie mieliśmy i sery spleśniałe, co się przeleżeli w piwniczce u Pałąkowej. Strach było pomyśleć, co zrobi sołtys na widok robaków i zepsutej żywności. Polałem ja dla niego po brzegi, żeby znieczulić jego emocjonalnie i przychylniejszym uczynić. Po serii kubidów Koszelewski ordynował właśnie ślemika winnego. Coś dla niego karta za dobrze idzie dzisiaj. Te cztery czerwa, co ja ich skontrowałem, to oni z Wyśmierzanką zrobili o tak, ściągając najsamprzód wszystkie kozery i udatnie wyimpaszając moje damy. Nadróbka dla nich jeszcze wyszła. As żołędny dla mnie zmarnował się, przebicia ostatnią kozerą w ręku doznając. No mówię ja wam, niech to psi użrą. Radziulis klął szpetnie i kurzył skręta za skrętem aż pójść ja musiałem do chałupy po nową gazetę. Nu, z Czesławem odkuli myśmy się potem trochu, ale i tak kościelny z Wyśmierzanką dali nam nieźle w kość.

I tak to, pchełki wy moje, niedziela, a później początkujący poniedziałek mijały nam spokojnie, leniwie, przy wtórze radyjka, ujadaniu Rudej, brzęku szkła, purcelany i Czesławowego zaskakująco soczystego słowotwórstwa inwektywowego. Siwy dymek ze spopielonego kompostu drażnił lekko nosy i odstraszał komary (teraz już wiem, gdzie się dla mnie widły zapodzieli). Burza rozeszła się po kościach, za to nastał leciuśki wiaterek, miło głaszcząc spoconą skórę, a księżyc, który pojawił się ze znienacka, zaciekawiony zaglądał nam w karty przez szpary w dachu stodoły. Mgły się rozstąpiły, odsłaniając bagienną równinę i echo nieźle musiało się nabiegać w te i nazad, długo w noc roznosząc po okolicy karciane przyśpiewki Szuwaśki: „Mam żołędzie i mam wino, chodź na siano spać, dziewczyno”, „W dupie mam ja dzwonki, czerwo. Wójt z Gliniewic to jest ścierwo”.



Nu, teraz na koniec sam to ja wam zapodam, kotki serdeczne, co my pojedli. Co popili, to wy już wiecie, bo napisałem ja wam, a i może po chuchu jeszcze rozpoznacie. Desera ja nie sfotografowałem, bo moja Smienka zaginęła i po ciemaku znajść my jej nie mogliśmy. Dopiero z rana wypatrzył ją Koszelewski, który próbując wpasować się w furtkę, wlazł był na obórkę, a ona tam akurat była. Smienka znaczy się. Powiem ja też dla was, że bez ten gorąc to pit ja nie napiekłem, tortilkami malutkimi jak pół łapy Szuwaśki je zastępując. Szybciej oni się robią się, i mniej gorącego z mojej nowiuśkiej kuchenki przy okazji wydobywa się. To i gazu mniej. Ot, takie ekliktyczne jadło dla nas wyszło. Tak letniki mawiają jak się dla nich zrobi na obiad to to, to śmo, że każdy pies z innej budy. Posłuchajcie, jeśliście ciekawi.


Zamorski hummus z papryką, pachnący kminem rzymskim, rozmarynem, cytryną i oliwkami:





































Krewetki na modłę chińską, na podwójnym gazie prędziutko skarmelizowane sosem sojowym, z dodatkiem czosnku i imbiru w dużych ilościach, na koniec obsypane ogórkiem i szczypiorem:

















Kebabczeta aromatyzowane kminem (a jakże), świeżą pietruszką i estragonem (należałoby dać kolendrę, ale w gieesie w Paździerzownicy nie mieli), z dipami: ze świeżej papryki, pomidorów i oliwek, oraz jogurtowym z estragonem, czoskiem i szczypiorkiem, posypane rozmarynem i zawinięte w tortillę:


















Spleśniałe w pałąkowej piwniczce sery: kozi i gurgoncola, a do nich na zakąskę pomidory obsypane estragonem i bazylią; wszystko w pieprzu zielonym:

















Suszone owoce: daktyli, rodzynki, moreli, śliwki, podduszane w soku pomarańczowym i winie aż oddadzą całą słodycz, z której się na koniec karmel robi. Na ciepło to się wydaje. A na to – lody miętowe, bo świeżą miętę koza Pałąkowej dla mnie wyżarła. Nu, Smienka zapodziała się, łajdaczka.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Deser truskawkowy z kaszą pesso, sosem miętowo-karmelowym i prażonymi ziarenkami
















Jest lato? Nie ma. Zimno i pada. Ale być powinno, czy nie tak, co? Ano powinno. No to deser na lato. Dorotka chce, Dorotka ma.

Karmel z miętą pięknie uwypuklają soczystą urodę truskawek. Kasza dodaje miękkości i poczucia bezpieczeństwa, a pestki – umiarkowanej słonej drapieżności. Całość jest nieprzewidywalnym i nieco zaskakującym połączeniem delikatności i chrupiącej asertywności.

Składniki (4 porcje)
20 dkg kaszy pesso albo
kuskusu,
truskawki do woli,
2 łyżki miodu,
garść rodzynek,
garść albo i dwie pestek słonecznika albo dyni.

Sos karmelowy
pół szklanki cukru,

2 łyżki masła,
100 ml mleka,
garść świeżutkiej, obłędnie pachnącej mięty albo syrop miętowy,
sól.

Rodzynki namaczamy w wodzie na 15 minut. Albo w winie, jak wam nie szkoda dobrego napoju marnować. Kaszkę pesso lub kuskus zalewamy gorącą wodą wymieszaną z miodem i odrobiną masła, i odstawiamy pod przykryciem do namoczenia. Truskawki kroimy na pół.

Przygotowujemy sos. Na patelni roztapiamy cukier i podgrzewamy aż zmieni kolor na miodowy. Wtedy wrzucamy 2 łyżki masła i mieszamy aż połączy się z cukrem. Dolewamy tyle gorącego mleka, aby uzyskać odpowiednią konsystencję. Jeśli sos wolicie gęstszy, można mleka nie dawać wcale. Rzadszy ślicznie spenetruje kaszę. Jeśli wybraliśmy wersję z syropem miętowym, dolewamy go teraz. Z syropem sos będzie intrygująco zielonkawy i orzeźwiający, bez niego ślicznie brązowy i wyraziście karmelowy. I tak dobrze, i tak pysznie. Solimy sos. Pamiętajcie, słodycze uwielbiają sól, a karmel to już w ogóle. Nie bójcie się próbować. Założę się, że taki sos z łyżeczką soli nawet, będzie lepszy niż bez soli w ogóle. Sól jest świetnym tłem dla tego amanta, cukru. Ale co ja tu fachurom będę tłumaczył.

Na rozgrzaną patelnię wkładamy ociupinkę masła i wrzucamy pestki. Prażymy na brązowo i obowiązkowo leciutko solimy.

Ulubiony finał: do namoczonej i spęczniałej kaszy dodajemy odciśnięte rodzynki, ładnie mieszamy żeby nie było grudek. Wodę po rodzynkach wylewamy. Wino jako dar boży nie może się zmarnować. Pijemy (jest nagroda za poświęcenie w przygotowywaniu posiłku). W miseczce układamy kopczyk z kaszy, obkładamy go palisadą z truskawek (bez ograniczeń, można sobie pofolgować), polewamy pięknie pachnącym sosem i posypujemy miętą. Na to nie żałując sypiemy ziarenka i deser gotowy. Voila, co się dziwisz.

Aha, sos karmelowy jest świetny do maczania truskawek. Zamiast cukru czy śmietany możemy do konsumpcji pierwszych letnich owoców użyć resztek sosu – o ile nie zostanie natychmiast pożarty, a patelnia wylizana. Mówię wam, lepiej zróbcie z podwójnej porcji żeby następnego dnia nie dorabiać. Uuuch, ten cudowny karmel!

No, fota mi nie wyszła. Smienka mi się wyszmelcowała jakem zdjęcia parnika robił na forum pokaparnik.pl i nic przez tego judasza widać nie było. A nu jego.