Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia śródziemnomorska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia śródziemnomorska. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 grudnia 2011

Letni makaron z sosem oliwkowym z pomidorów

















A jednak okazało się, że Mikołaj do nas zawitał o czasie. Pozawczoraj falstart był, a nawet nie falstart, bo to nie on, tylko straż ogniowa przemknęła jak się w Kaźmirówce stodoła fajczyła. Nawet wybuchi byli, bo chłop popod siankiem półroczny zapas samogonki trzymał na okoliczność wojny. No a dzisiaj poznajdowaliśmy przy kominie różne fajne rzeczy. Sołtys Szuwaśko słój ogórców dostał, u Pałąków była wielgachna torba landrynek i grzebień, a Radziulis Czesław wzbogacił się o całe mnóstwo gazet na podpałkę. To znaczy on myślał, że dostał te gazety, ale potem doszedł, że sam je przy piecu zostawił, a od Mikołaja otrzymał różową fufajkę. Tylko że kiedy on się spostrzegł, że fufajka zahaczyła się o gwózdek w kominie, to za późno było, ponieważ w piecu już buzowało i z fufajki marne resztki ostały się, w dodatku takie więcej czarniawe.

Dla mnie Mikołaj litr gazu do mojej emailowanej kucheneczki gazowej i książeczkę z przepisami przyniósł. Widzi mi się, że Pałąkowa w tym palce maczała, bo raz że jej paluchy na obkładce odbite, a dwa że niezadawno temu ona na pokazie garnków była, co to potem dwa dni po wiosce latała i wiszczała, że jak można za garnek żądać tyle mamony, że i traktor kupiłby. Używany to używany, ale zawsze. A tę książeczkę to ten sam producent, co te garnki toczy, wydał, więc może moja sąsiadka podciągnęła cichaczem ze stolika. Karola Okrasy receptury tam są. Dietetologiczne. Takich naszemu sołtysowi i pokazać nie można, bo zaraz sarka, pluje i złorzeczy. On jak coś nietłuste jest, to go wzdryga.

I tego, zaraz umyśliłem przyrządzić coś z tej książeczki, bo Okrasa po kuchni fajnie hasa i ma chłopak polot. Padło na przeuroczy makaron z sosem z pomidorów i oliwek. Bo to, rozumiecie, na jesień dwie metody są: albo ją satyrką i bigosem, albo takim daniem, że powąchasz, zamkniesz oczy, i jakbyś, nie przymierzając, na stokach Toskanii znajszedł się, albo i popod Paździerzownicą w czas żniw. To daję, co nie?

Składniki:
 20 dkg makaronu,
 5 dkg wędzonego boczku,
 6 pomidorów,
 5 pomidorków koktajlowych,
 po garści zielonych i czarnych oliwek,
 1 pęczek bazylii,
 2 ząbki czosnku,
 nie za duża cebula,
 1 łyżka masła,
 2 łyżki twardego sera.

Na patelnię wlewamy oliwę z oliwek (ja lubię dać ciut więcej, niż potrzeba, bo potem ona tak pięknie błyszczy i dodaje subtelnego smaczku), krótko podduszamy pokrojony boczek, a potem dorzucamy i szklimy szklimy posiekaną cebulę i czosnek. Dodajemy obrane ze skórki i pokrojone w kostkę pomidory. Dusimy na niezbyt dużym gazie. Kiedy pomidory się rozgotują, dorzucamy przepołowione pomidorki koktajlowe oraz oliwki, połowę posiekanych, połowę w całości. Całość doprawiamy solą, pieprzem, dorzucamy masło i wyłączamy gazowanie. Kiedy się masło roztopi, dorzucamy posiekaną bazylię, mieszamy z makaronem i już (ja dałem nitki, bo innego nie miałem, tagliatelle byłyby lepsze). A nie, jeszcze starkowanego sera na wierzch sypiemy. Robi się to tyle czasu, co się kluski gotują. Ach, ten aromat... radosny, słoneczny, pełny. A poszła ty, jesieni, w kibieni, że poetycznością polecę.

Po prawdzie, teraźniejsze grudniowe pomidory to się do zakwaszania octu jedynie nadają, ale zawsze można użyć takich z puszki. I tak zaodraz letnie ciepełko człowieka owionie, ciemne myśli pójdą precz, i aż się będzie chciało nad rzeczkę plażować iść. Byle się w porę opamiętać, bo zapalenie płuc i odmrożenie schabów gotowe. Ale o schabie opowiem wam jak skończę jeść budyń.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Co tu dużo gadać: pizza!

















Jak komu zbrzydnie już picca z klubokawiarni, z kartoflami i mortadelą, z koncentratem zamiast sosu pomidorowego, warto pokusić się o wykonanie własnej, bo zanim dowiozą z Gliniewic z piccerni, to ruski rok mija i ona całkiem zimna przyjeżdża. Tak też zrobiliśmy my z Czerpakiem Janem, moim pociotkiem, co to ja o nim pisałem nie raz i nie dwa. Stanęliśmy we dwióch w kuchni, gąsiorek postawiliśmy na podorędziu i, przepijając leniwie za pomyślność naszej wioski, dusiliśmy ciasto i kombinowaliśmy farsze. Miało najść trochę luda, umyśliliśmy więc, że jeden rodzaj pizzy dla wszystkich to robią wieśniaki, a my... tego, no, w sensie że lepiej zrobić kilka farszów. 

Pichcenie odbyło się kilka niedziel temu nazad, a daję dopiero teraz, bo się jesień na powrót zrobiła i można już zjeść coś ciepłego. Gdybym zapodał taki placek w te upały, co były, zostałbym odsądzony od czci i wiary i by mnie z wioski wypisali. Dlatego teraz. Rozumiecie, chłodniej jest.

Składniki:
15 g świeżych drożdży (albo 7g drożdży suszonych),
150 ml ciepłej wody,
300 g mąki,
1 łyżeczka soli.

Sos pomidorowy:
pomidory w puszce,
2 cebule,
2 ząbki czosnku,
oregano, sól, pieprz.

Farsz meksykański:
30 dkg mielonej wołowiny,
puszka czerwonej fasoli,
mała puszka kukurydzy,
2 cebule,
4 ząbki czosnku,
2 pomidory,
2 łyżki koncentratu pomidorowego,
2 garście oliwek,
cynamon, chili, sól.

Ciasto na piccę robi się nie trudniej, niż się prosiakom w parniku kolację nastawia. Drożdże rozpuszczamy w niewielkiej ilości wody — można dodać pół łyżeczki cukru żeby lepiej rosły. Zostawiamy, aż zaczną chodzić. Mąkę mieszamy z solą, dodajemy drożdże i pozostałą wodę. Wygniatamy do uzyskania jednolitej masy. Pozostawiamy w ciepłym miejscu do wyrośnięcia, do momentu kiedy podwoi objętość (w zależności od drożdży od pół godziny do 2 godzin). Ciasto rozpłaszczamy w formie wysmarowanej olejem (można wcześniej rozwałkować na placek żeby było łatwiej rozpłaszczać) i odstawiamy na 15 minut żeby trochę podrosło i odpoczęło, bo ono się tym ugniataniem okrutnie męczy. Potem zapiekamy do zezłocenia, albo od razu układamy farsz.

Sos pomidorowy jest jeszcze prostszy: na oliwie podduszamy cebulę do zeszklenia, dorzucamy pomidory z puszki i dusimy odparowując do uzyskania nie za gęstej, nie za rzadkiej konsystencji. Dorzucamy czosnek i miskujemy na gładką masę (czosnek nieco złagodnieje w gorącym sosie, ale nadal będzie fantastycznie aromatyczny). Dorzucamy posiekane gałązki oregano w ogromnych ilościach (jeśli dodajemy oregano suszone, dodajemy je oczywiście podczas duszenia pomidorów). Duża ilość oregano to podstawa. Oczywiście można też dodać tymianku czy rozmarynu, co tam kto lubi. Doprawiamy solą i pieprzem. Taką masą smarujemy placki przed pieczeniem i podajemy w sosjerce do polania upieczonej pizzy.












Farsze można zrobić na dwa miliony sposobów. Grunt to mieć dużo łatwo topliwego sera i dużo sosu pomidorowego. Dawać można wszystko: kapary, salami, chorizo, kiełbasę, grillowane mięso, pora, cebulę, oliwki, grzyby, a nawet, jak bufetowa Danuta, kartochli i mortadelę; no po prostu co komu pasuje. Żeby jednak nie było wrażenia, że się wymandrzam w sytuacji kiedy wszyscy dobrze wiedzą, z czego robi się najlepszą pizzę, opowiem tylko o jednym farszu, co się o niego zawsze mój pociotek dopomina. A leci to tak:

Na rozgrzaną oliwę wrzucamy posiekaną cebulę i szklimy. Dokładamy mięso i smażymy aż straci kolor, rozgniatając grudki. Dokładamy obrane ze skórki i posiekane pomidory, dusimy aż odparuje sok, dokładamy odsączoną fasolę i kukurydzę, oliwki, podgrzewamy chwilę i jeśli masa nie jest zbyt pomidorowa, dokładamy koncentrat. Teraz na koniec posiekany czosnek, nieco cynamonu dla aromatu, sól, chili i już. Dodatek ulubionych ziół mile widziany.

Taką masą smarujemy szczodrze plazek ppizzowy... wrróć! placek piccowy, układamy na wierzchu solidne plastry mozzarelli i pieczemy. Strasznie to aromatyczne jest i podoba się, co widać na pierwszym zdjęciu, nawet dla takich, co to jeszcze meksykańskiego jedzenia nie dostają.

Oczywiście ciasta, które zostanie, nie wyrzucamy, tylko robimy fokaczję. Focaccia potrzebuje grubszego ciasta, niż pizza. Po ułożeniu ciasta w blasze posypujemy je grubą solą i ewentualnie jakimś ziółkiem (ale nie bazylią, bo skapcanieje). Po upieczeniu polewamy suto dobrą oliwą, posypujemy zieleniną i wcinamy ze smakiem albo też zakanszamy nią jakieś dobre pićku. Smacznego pizzowania i zakanszania!


niedziela, 10 kwietnia 2011

Nie rób prania przed makaronem

















Z makaronem to jest tak: w sklepach najczęściej można kupić taki, do którego dodano jakiś alajajkowy proszek zamiast jajek. Zdarzają się lepsze, włoskie importy z prawdziwymi jajkami, ale i tak nie ma to jak swoje kluchy. Zaopatrzywszy się zatem w butelkę wina i niezłe jajca, poświęcamy chwilkę czasu aby poczuć niebo w gębie.

Przy produkcji makaronu jajka są ważne niezwykle. O tym, że tych ze stemplem zaczynającym się od trójki nie wolno kupować wie każdy, kto choć raz widział, w jakich warunkach żyją kury, których jajka dostają tę trójkę. Każde sklepowe są zresztą ciut zeszwabione, bo do paszy niosek dodaje się barwniki sprawiające, że żółtko jest pomarańczowe jak wyjściowe rajtuzy Mosiej Walentyny. Na szczęście zakup jajek od szczęśliwych (do czasu dekapitacji) wiejskich kurek nie jest takim znowu problemem, zatem jedziemy okologicznie, nie przejmując się jeśli czasem skorupka deczko utytłana w gównie. A w czym niby ma być utytłana, w szachach?

O robieniu makaronu trudno mówić dużo, bo trzeba go robić, a nie strzępić jęzora. Zajmuje to sporo czasu, ale wykonanie jest banalnie proste. Zwłaszcza jak się ma taką fajną maszynkę z przystawką do robienia różnych kształtów, jaką ma mój pociotek, Czerpak Jan, który akuratnie zjechał do Polski i odwiedził mnie. Wspominałem ja kiedyś o nim. Wyrychtowałem kuchnię letnią dla niego i dla jego małżonki i synka, i biesiadowaliśmy. Zrobiliśmy babę jak w linku powyżej, ale i makaron naszykowaliśmy.








Najsamwpierw należy się wziąć mąkę, siemiolinię, jajka, oliwę, wodę, i pracowicie zagnieść ciasto, które odstawia się na co najmniej dwie godziny. Ilość wody i oliwy jest oczywiście orientacyjna i zależy od wielkości jajek, ich gęstości (jajka ze sklepu miewają rzadkie białko, z kolei te „od chłopa” często są bardzo gęste i klejkie), a także od mąki. Mówią, że od wilgotności powietrza też. Czort, aż tak to ja się na tym nie znam, ja tu tylko krowy doję. Grunt żeby ciasto nie było ani za suche, bo się porobią dziury, ani zbyt wilgotne, bo wyjdzie kisiel (suszy się je w położeniu zwisającym, więc zbyt rzadkie ciasto sprawi, że się wyciągną i będą odpadały kluszczane farfocle).

















Kiedy ciasto odpocznie ze dwie godzinki pod ściereczką, dzielimy je na kawałki wielkości pięści i kilkakrotnie przepuszczamy przez maszynkę do makaronu, przed kolejnym przepuszczeniem składając taśmę ciasta na trzy części i coraz to zmniejszając pokrętłem odstęp między wałkami. Oczywiście, można to zrobić przy pomocy zwykłego drewnianego wałka, ale kilkakrotne składanie i przewałkowywanie jest upierdliwe i jeszcze bardziej czasochłonne. Nie ma kiedy posączyć wineczka, a wineczko jest w tym procesie istotne, ponieważ odpowiednio nastraja i daje moc w ręcach.








































Pod wychodzące z maszynki pocięte makaronki podkładamy trzonek łyżki i przenosimy na przykład na szuszarkę do bielizny. To dlatego lepiej nie robić wcześniej prania, bo jak szuszarka zajęta, do wykorzystania pozostaje jedynie sznurek za stodołą — tylko że wiatr i ptaszki mogą zrobić dizastera.










Bambus wisi na szuszarce przez godzinę lub dwie. Góra cy. Nie za długo, bo jak wyschnie zanadto, przełamie się na zgięciu i elektryzujące płeć przeciwną piętnastosekundowe siorbanie sznurówy nie dojdzie do skutku.

















Nooo, makaronek podesechł, a więc zatem zwijamy gniazdka. Oprószamy mąką i albo robimy zaodraz, albo zostawiamy na noc. O ile kot nie rozwlecze, mamy najlepszy na świecie makaron do użycia jutro, pozajutro, a choćby i za miesiąc. Za długo się nie ostanie. On jest aldente już w momencie włożenia do garnka i żadna kuchenna wypłosz jego nie zepsuje. Chyba że zrobi tłusty sos mięsny, który zabije smak.

Makaronek przyrządzamy jak wolimy, ale najlepiej jak najprościej, po włosku. Jak najmniej składników, żeby się rozkoszować kluchą. Najprostszy przepis jest taki: ugotowany makaron polewamy dobrą oliwą i odrobiną soku z cytryny, posypujemy dobrą solą, i to już jest mistrzostwo.

















Tym razem pojechałem na zielono. Na cztery osoby posłupkowałem pół cukinii, którą poddusiłem na małym gazie na dużej ilości greckiej oliwy (nikt mnie nie przekona, że grecka oliwa nie jest najlepsza na świecie). Kiedy cukinia leciutko zmiękła, ale nadal chrupała, czyli gdzieś po 30 sekundach, odstawiłem gazowanie, włożyłem dwa ząbki czosnku uprzednio pieczołowicie przesiekane i zmiażdżone z solą, dodałem posiekane pęczki bazylii, kolendry i pietruszki, zamieszałem, włożyłem gotowany przez dwie minuty makaron. Oliwki dołożyłem dla koloru, ale przyznaję, że wolałbym te greckie, aromatyczne prawie jak anszua; może i z pestkami, ale pyszne jak soczysty całus ze znienacka.

Całość posypałem serem Gruyere i polałem obficie sezamowo-dyniowo pachnącym olejem rzepakowym tłoczonym na zimno, który przysłał mi onegdaj pewien dobry człowiek.

No, i tak to było. Wino pili słabujący, a my z Czerpakiem Janem pokosztowaliśmy nowego wypusku żytniej śliwowincji Maciaszczyka. Taa, dobrze zrobiona śliwowincja może konkurować z greckim (grecką?) raki, pędzonym w tych małych domkach na wzgórzach, które bezmyślnie mijają turyści goniący za wrażeniami dostępnymi w pierwszym lepszym prospekcie.

Oj, czyżbym obiecał przepis na kluskę? To może jutro zapodam, gdyż Ryża akuratnie się prosi, a karteluszek z makaronową recepturą spożył jenot Waldemar, który od czasu do czasu tu do mnie wpada przez okno na obiad. No to póki co, niechaj bywają zdrowi kochanieńkie. Z Bogiem.

czwartek, 24 lutego 2011

Zimowa pomidorowa

















Kiedy się robi zimno, kiedy wzmaga się tęsknota za nietekturowymi pomidorami, za zapachem letniego, aromatycznego jedzenia, robię pomidorową. Szuwaśki nie zapraszam, bo on zawsze narzeka, że za mało tłuste. Pomidorową, która pachnie, i która nie ma koloru kwaśnego koncentratu rozpuszczonego w kwaśnej śmietanie. Posłuchajcie, jeśliście łaskawi.

Najwpierw trzeba zrobić fajowy bulion, ale o tym może kiedy indziej. Wiecie, wiele gatunków mięsa z kościami upieczonymi na brązowo, a potem gotowanymi przez wiele godzin w wodzie uzupełnianej w miarę ubytku, po czym odparowuje. Francuzi zalecali dodatek mięsa kruka, ale tę żywinę ciężko ubić, z procy ciężko. Przynajmniej stary Pałąk tak mówi, a on wiewniórki jedna za drugą zdejmuje.

Warzywa kroimy grubo, skrapiamy oliwą, sokiem z cytryny, lekko solimy i pieprzymy. Pieczemy pod rusztem aż zmiękną, a ich brzegi ślicznie się przypieką.

Kmin, kolendrę, koper prażymy na suchej patelni, po czym ucieramy w moździerzu.

Pół szklanki kwintesencji rosołu uzupełniamy wodą, dodajemy upieczone warzywa razem z oliwą i sokiem, który się wypiekł, zagotowujemy, dodajemy puszkę pomidorów z puszki, otręby, gotujemy do zawrzenia. Blendujemy. Dosypujemy kurkumę (szafran - jeśli ktoś zauważa różnicę) i zmiażdżone ziarenka. Na koniec czosnek, który na świeżo sypany da silny aromat.

Chlebek (im więcej, tym lepiej: z dobrego chleba grzanki smakują wybornie, więc jak zostanie, zawsze może być za zagrychę), no więc chleb przypiekamy na maśle z oliwą.

Zupa wygląda i smakuje radośnie. W sam raz na zimowe odrętwienie. Czosnek, kmin wspaniale roznamiętniają przygaszone obejmowanie delirycznej, z lekka zamglonej mrozem koszelewskiej bagiennej równiny za oknem. Nu, do wiosny.

Składniki:
1,5 l bulionu,
2 marchewki,
2 pietruszki,
1 mały seler,
1 ząbek czosnku,
1 cebula,
2 łyżki otrębów,
1 puszka pomidorów,
17 kromek dobrego chleba,
2 łyżki masła,
2 łyżeczki kminu rzymskiego,
2 łyżeczki ziaren kolendry,
3 łyżeczki kurkumy,
1 łyżeczka kopru ogrodowego.

czwartek, 28 października 2010

Na pohybel zimie: klopsiki indycze w winno-pomidorowym sosie

















Zima będzie wczesna, kuchenni blogierzy zaczęli gotować jesienne potrawy. Gotuję i ja ażeby ktoś nie pomyślał, że jakaś popierdułka jestem, a nie prawdziwny kuchenny blagier. Tfu, blogier. No to dzisiaj kontynuuję jesiennienie kuchni. Będzie solidnie, choć zwiewnie. Gdybym miał zgadywać, po włosku więcej. Albo po angolańsku, bo czy to wiadomo, co w takiej Angoli warzą? Może i kulki z indyka. Przepis skradłem Grzesiowi z Mniammniama.

Składniki:
0,5 kg mielonej piersi indyka,
15 dkg wędzonego boczku,
0,5 l soku pomidorowego,
100 ml czerwonego wina,
2 cebule,
10 dkg sera topionego,
10 dkg sera pleśniowego (ja wziąłem niebiewski Lazur, bo lubię),
10 dkg czarnych oliwek,
1 jajko,
po garści natki pietruszki i tymianku,
3 ząbki czosnku lub 3 łyżeczki pasty włoskiej,
sól, pieprz.

[Listonic]

Boczek drobno siekamy lub międlimy w blenderze. Siekamy oliwki. Łączymy mięso indycze z boczkiem, oliwkami, jajkiem, ziołami, połową czosnku, połową serów. Solimy, pieprzymy, ładnie wyrabiamy (ale serów nie wgniatamy w masę zbyt dokładnie, białe oczka fajnie wyglądają) i odstawiamy żeby czosnek i zioła zrobiły swoje.

Cebulę podduszamy na oliwie, a kiedy zmięknie wlewamy sok pomidorowy i wino (sok wykombinowałem w ostatniej chwili, bo zostało mi pół kartonu po tym jak robiłem żeberka z fasolą), dusimy z 15 minut żeby płyn nieco odparował. Przyprawiamy, blendujemy na gładką masę, dodajemy małe klopsiki uformowane z masy mięsnej, dusimy ok. 10 minut. Kulki wyjmujemy z czerwonego sosu pachnącego winem i pomidorami, odparowujemy go do uzyskania gęstości lejkiej śmietany, dodajemy resztę serów, które dadzą nie tylko znakomity smak, ale też przyjemną konsystencję. Dokładamy pozostały czosnek lub przechodzoną pastę włoską. Wkładamy z powrotem klopsiki, wuala.

Oczywiście kulki można upanierować w bułce tartej i usmażyć przed włożeniem do sosu, wtedy są brązowiutkie i też smakowite, ale ja miałem lenia i ochotę na coś delikatnego, więc wciepłem do gara surowiznę. 

Podajemy z makaronem albo z kartochlami lub też z kaszą albo z ryżem, ewentualnie z bagietką albo bez nic. Ja zrobiłem z makaronem razowym. No i co? No i zima może mi... nafiurkać, o.

Tak  se myślę, że takie klopsiki byłyby też dobre z rybą zamiast indyczyny. Mus spróbować.

A kiedyś, jak nie miałem lenia i obsmażyłem pulpeciki (ale miałem innego lenia, bo to były raczej wielkie pulpeciska, żeby nie powiedzieć kotleciuchy), to wtenczas wyglądały tak:

poniedziałek, 12 lipca 2010

Moje nie za wielkie greckie robaki

















Może nie zdegustowany, ale jednakowoż wszelako nieeuforyczny wobec płazich nóg, następnego dnia dla odreagowania i zresetowania smaku zrobiłem krewetki. Też niewyjściowe (gadajcie co chcecie, ale za ładnie to one nie wyglądają, doić się ich nie da, a na skupie trzody w Gliniewicach można dostać po ryju za podrzucanie świństwa do paszy dla żywiny), ale jakieś takie smaczne. 

Zazwyczaj robię je najprościej, po chińsku bez nic. Znaczy się takie do pogryzania jak ciasteczka z niespodziewajką ze samym sosem sojowym, imbirem, czosnkiem, cytryną i kolendrą oraz szczypiorem i ogóraskiem rzuconymi od niechcenia po misze, na co szczególnie wrażliwa bywa Grzybieńczyk Bronisława (ona lubi te władcze ruchy). Pamiętacie ją może, to ona za Gierka zapodawała w klubokawiarni desery Elmir z prawdziwą czekoladą. To znaczy z brązowym klajstrem, ale nazwa jest nazwa, a w tamtych czasach nazwa habilitowała każdego, nawet pierwszego, z przeproszeniem, sekretarza. I nie chodziło o pierwsze tłoczenie, niestety.

O czym to ja? A, o kolendrze. No więc krewetki zapiekane w sosie pomidorowym pod mozarellą z koperkiem i pietruszką  robi się tak:

Składniki:
30 krewetek,
1 cebula,
5 ząbków czosnku,
1 marchewka,
0,5 papryki czerwonej,
0,5 papryki zielonej,
1 puszka pomidorów,
białego wina ile nie będzie szkoda,
mozarella dla przykrycia i uwznioślenia,
pęczek albo i dwa natki pietruszki,
sól, pieprz , koperek, oregano czy co tam macie, byle nie gumoleum, bo w zęby włazi.

Cebulę, papryki i marchewkę kroimy w jolantę, czy tam żuliannę, w każdym bądź razie po naszemu to będzie że niezagrubo. Gdybyście dla koszelewiaków przepowiadali, powiedzcie "jak bądź", wtenczas pojmią. No i te jak bądź warzywka podsmażamy na oliwce. Nie powiem, dusi się, jakby samego Baciuka dorwało się, ale niezadługo, by dychał jeszcze. Wiadomo, świeża chrupka żywność — zdrowa żywność. Choć nie zawsze, wszak Kadłubiak Bolesław narzekał na chrzęszczenie karbidu w zębach. "Ekhhhheee, ekhheee", i tyle go było. Dwa zastępy straży pożarnej nie odratowały jego, a szkoda, ponieważ w kieszeniu litra miał.

Ale to nie wpis o litraturze, zatem lecim dalej. Kiedy warzywa się zaldentują, polewamy winem, wkładamy pociapane pomidory i odparowujemy, po czym dodajemy posiekany czosnek i pietruszkę. Oczywiście solimy, pieprzymy, dodajemy ziółka.

Krewetki przysmażamy na maśle i dodajemy do sosu. Wszystko przekładamy do naczynia żaroodpornego, przykrywamy plajstrami mozarelli i dajemy do pieca pod grill, przypiekając ser.

O, i to tyle. Lekko kwaskawe od wina i pomidorów krewetki. Aromatyczne. Dobre z ryżem. A, byłbym zapomniał: ten przepis ścignąłem z MniamMniama od Pulsacji.

PS. Tytuł miał być nawiązaniem do filmu „Moje wielkie greckie wesele”, ale mam dziwne wrażenie, że byłbym bardziej zadowolony gdyby mi wyszło lepiej. No ale z drugiej mańki, coś mi nie wyszło i niech się bufetowa Danuta uczy,  ponieważ koktajle czereśniowe w klubokawiarni zazwyczaj jej wychodzą. I to już przed południem.

poniedziałek, 29 marca 2010

Stek

















Na spotkanie z Kumami z Koszelewa narobiłem steków. O naszej balandze opowiem jak zgrabię siano w lewego sąsieka, a tera bedzie papu. Zachciało mi się dobrej wołowiny po tym jak Robert zwany Gutkiem pokazał u siebie stek z prawdziwej krowy stekowej typu limuzyna. Byłem akurat w gieesie, a tam wysprzedaż przedświąteczna i nie za drogo steki z krów argentyńskich były. No i powiem wam, że różnicy nie zauważyłem, czy taka zamorska, czy u rzeźnika albo na hali mięsnej kupiona mućka. Może to być, że swoje lata to mięso miało, przy uboju nie byłem. A może po prostu Argentyńczyk do Argentyńczyka powiedział „Juan, a słyszałeś, że podobno w Polsce jedzą mleczne krowy? Dawaj, puścimy im kilka ton, może wyjdziemy na tym lepiej, niż na karmie dla psów”. No ale jedziemy, bo stygnie, a niesmaczne to to nie było, o nie. Steki podałem z obowiązkowym masełkiem rozmarynowym, a także sałatą rzymską z mandarynkowym winegretem. Paluchy wylizywać!

Składniki:
steki z wołowiny,
sól, pieprz, oliwa.

masełko:
masło,
rozmaryn,
czosnek,
sól, pieprz.

sałata:
sałata rzymska,
pół czerwonej cebuli,
1 duża mandarynka,
pół cytryny,
0,3 szklanki oliwy,
pół ząbka czosnku,
pół pęczka pietruszki,
2 łyżki musztardy gruboziarnistej
2 łyżki kaparów,
parmezan,
tymianek, sól, pieprz.

[Listonic]

Jak zrobić masełko, to i Szuwaśko wie: posiekany i roztarty ząbek czosnku razem z pieprzem i posiekanym rozmarynem mieszamy z masłem, zawijamy w folię, formujemy kiełbaskę i schładzamy. Jak widać na zdjęciu, ja miałem zamrożone i za późno wyjąłem z zamrażalnika, więc kiepsko się rozpuszczało.

Winegret mandarynkowy przyszedł mi do głowy kiedy spróbowałem ryby w kapuście z poprzedniego wpisu. Robimy więc normalny winegret, tylko zamiast cytryny dajemy wyciśniętą mandarynkę albo pomarańczę. Świetny cytrusowy aromat. Teraz mandarynki są już kwaśne, ale jeśli trafi się słodka, zawsze można dobawić soku z cytryny. A więc miksujemy sok z oliwą, czosnkiem (druga połówka ząbka przyda nam się do smarowania mięsa), solą, pieprzem, do uzyskania białawej emulsji. Dosypujemy posiekaną pietruszkę, musztardę, mieszamy.

















Steki myjemy, osuszamy, skrapiamy oliwą i wmasowujemy pieprz. Sól można dodać teraz albo później. Nie jestem przesądny, ale wolę smak steku kiedy sól jest dodana po usmażeniu i jeszcze trochę chrupie. Kładziemy na potwornie rozgrzaną patelnię grillową i na podwójnym gazie smażymy z obu stron. Ja smażyłem po 3-4 minuty, bo lubię kiedy środek nie jest już surowy, ale ze wypływa z niego sok i krew. Odstawiamy mięso na kilka minut dla odpoczynku.

Na talerz wykładamy pociętą w paski sałatę rzymską zmieszaną z popiórkowaną cebulą, polewamy winegretem, posypujemy kaparami, gałązkami tymianku i struganym parmezanem. Za tym serem nie przepadam, ale chciałem żeby było bardziej śródziemnomorsko.

No i koniec, na mięsku układamy krążek masła rozmarynowo-czosnkowego, kładziemy obok sałaty i do roboty! Uch, nie ma to jak kawał krwistego, czerwonego mięsa.

wtorek, 16 marca 2010

Fillologia

















O cieście fillo dzisiaj będzie. Pomysłowe ono jest że hej, jak — nie przymierzając — sieczkarnia, co ją Garłuszko Witold pobudował zeszłej wiosny, tylko że ona jedynie wybujale wyglądała, ale pracować czegoś nie pracowała. Kto by pomyślał, takie niewinne cieniuśkie płatki. Ot, posmarować każdy płatek oliwą, połączyć, zawinąć i włala. Farsz można dać jaki kto chce: mięso, mięso z oliwkami, mięso z oliwkami i pomidorami, mięso z olliwkami, pomidorami i serem, mięso... wrrróććć! No więc można dać misz-masz mięsny, albo szpinakowy (o, szpinakowy dobry jest!), albo jaki sobie kto zażyczy. Takie demokratyczne ciasto to jest, a nawet anarchistyczne, bo dajta co chceta. Co by nie dać, wychodzi coś delikatnego, pysznego, co najmniej jak wyśmienity placek Rybaczko Wandy, bufetowej w naszej klubokawiarni, znacie może. A nie, bufetowa nie z ciasta fillo, tylko z francuskiego robi swój placek, i nie mięso w środku, tylko śliwki. Ale poza tym podobnie.

W cieście fillo największą trudność sprawia zdobycie go. Znalazłem w jednych tylko delikutasach. Nie mogę napisać, w których, bo jak do nich poszedłem ażeby u mnie na blogu reklamowali się, to obaj właściciele za głowę złapali się i Piotr przez Pawła krzyczeć zaczął, że może to i lepiej żebym ja nie pisał, bo to czort jeden wie, co ja tam naczmonię, a oni nie chcą przeze mnie zębami i oczami przed klientelą błyskać. Nie to nie. No ale dobra. Jak już tę największą trudność pokonamy, to już jesteśmy w domu. To znaczy będziemy jak nam ostatni pekaes nie ucieknie i ktoś przed nocką do chałupy podrzuci.

To żeby po porządku było, to ja dla was teraz, mgiełki lipcowe, opowiem, jaką to ucztę fillową zafundowałem sobie z okazji tego, że jeszcze przed wiosennym pól nawożeniem za dobrą cenę zakontraktowałem marchew i ochrę na jesień. To będzie tak:

Pierożki kurczakowo-oliwkowe

















Kiedyś jadłem takie pierożki w jednej fajnej knajpie w naszej stolicy, czyli tam, gdzie letnicy mieszkają, jak to u nas we wiosce mówi się. Zapłaciłem ja wtedy za te pierożki tyle, że od Maciaszczyka mógłbym tydzień nie wychodzić. Ale dobre były: grillowany kurczak, oliwki, pomidory, wszystko otulone roztopionym serem topionym. Że to był ser topiony wiem, bo zapytałem. Jak być może widzicie, moja wersja nie za bardzo wygląda na pierożki, bardziej na krokieciki albo gołąbki. Cóż, Pan Bóg dla jednego dał zdolności manualistyczne, dla drugiego garba, i tak to życie się toczy na tej planecie trzeciej od słonka. Trzeciej, prawda? Bo kiedyś jak Szuwaśko na święty Jan popił suto, to z osim naliczył zanim do Ziemi z wyliczanką doszedł.

Do tych niby że pierożków — pozwólcie, że powyobrażam sobie jeszcze, że wyszły mi śliczne trójkąciki — używałem kawałków wielkości 1/6 arkusza. 4 warstwy są okiej. Każdy płat smarujemy oliwą, nakładamy farsz, zawijamy, po wierzchu jeszcze suto oliwą i wkładamy do pieca na 15—20 minut aż się zrumieni.
















Składniki farszu są tak proste, że i nie ma co dokładnie pisać (zresztą, każdy może zrobić dowolną własną mieszankę): kurczak pocięty w małą kostkę, zgrillowany solidnie z kminem rzymskim i chili, do tego wypestkowane i odskórkowane, pokrojone w małą kostkę pomidory, papryka, posiekane grubo oliwki. Na to po kawałku sera topionego. Ja dałem taki normalny, zimny, ale nie do końca zmieszał się on z resztą składników farszu. Myślę, że lepiej by go było najpierw nadtopić w rondelku, może z dodatkiem jakiegoś zepsutego sera.

Do maczania zrobiłem sos na wzór tych chińskich czerwonych sosów w butelkach. Paprykę słodką i chili, czosnek, imbir, odrobinę cynamonu gotowałem przez dłuższą chwilę w wodzie, tak z pół godziny. Zmiksowałem, zaprawiłem mąką ziemniaczaną, solą, dużą ilością cukru i soku z cytryny, i wyszedł niezły słodko-kwaśny paprykowy sosek do maczania.

Nie-wiem-jak-to-się-nazywa ze szpinakiem

















Mogę się założyć, że taka zapiekanka ma swoją nazwę. Ale cóż, prosty chłop jestem z prawie zdaną maturą i chamskim podniebieniem, nie wiedzieć prawo mam. Kuchnia grecka, więc pewnikiem jakieś jajcarskie nazwanie to-to ma. No więc tym razem bierzemy większe płaty, z całego arkusza. Osiem warstw najmniej, lepiej dziesięć. Ja dałem cztery i to było za mało. Każdy płat, jak poprzednio, posmarowany oliwą. Na jedną połowę nakładamy warstwę szpinaczanej pasty (ot, na przykład takiej), przekładamy fetą i gorgonzolą, przykrywamy wolną częścią płata, robimy zakładkę żeby farsz nie poszedł na spacer, smarujemy po wierzchu oliwą i do pieca. Też proste, co nie? A jakie pyszne! Dla mnie co prawda samego młodego szpinaku dasz i będę szczęśliwy, ale trzeba tu jasno powiedzieć, że szpinak, feta i ciasto fillo lubią się bardzo. I oliwki do kompanii z nimi też.

Fajne jest to, że masy szpinakowej nie musimy starać się wysuszać. Nawet mocno wilgotna nie przechodzi przez warstwy ciasta, a za to po zrobieniu mamy chrupiące płatki na zewnątrz i wilgotny środek. Mlasku.

Deserowe ciasteczka krówkowo-jabłkowe

















O, to dopiero paśnik, jak mawiają podlotki! Słodkie w cholerę, ale aromatyczne, ale wyborne! Może lepiej by było zrobić coś w rodzaju gęstego budyniu karmelowego (może z dodatkiem serka typu mascarpone, hm?), ale kiedy wpadłem na pomysł, piekarnik był już gorący, więc wyjąłem puszkę z masą krówkową, którą trzymałem na ciemne chandrowo-deprechowe dni, posypałem brązowym cukrem pokrojone w kostkę jabłka, które zaraz potem potraktowałem bardzo rozgrzaną patelnią. Dodałem cymamonu, soli (słodycze kochają sól!) i zrumieniłem. Kiedy cukier zaczął się przypalać, dodałem ciupkę masła, które rozprowadziło ładnie karmel po owocach. I teraz na kawałkach fillo układałem te jabłka, dodawałem masy krówkowej (mmmm!) i zawijałem jak pierożki kurczakowe. Uważajcie, nie ma się tego dość, a kalorie wyciekają na podłogę. Lepiej zrobić mniej, bo i tak zje się wszystko.

O, i tak to zaprzyjaźniłem się z ciastem fillo. Znaczy się że osobiście, bo wcześniej jadałem tylko jak ktoś inny zrobił. Teraz będę fillował, czy gdzieś go nie rzucili, i się będę dalej zaprzyjaźniał, czego i wam, wy moje fillutki, z serca życzę. Jak wy byście znali jakieś jedzenie z fillem, dawajcie znać. Chfillowo zaś się oddalam się.

A jeszcze w formie PeeSa: daję tu linka do strony Majki, która zrobiła takie oto cudeńko z ciasta fillo.

środa, 25 listopada 2009

Placuszki pomidorowe














Pyszne placuszki dzisiaj jadłem. Lekkie, aromatyczne, słoneczne jak plaża na włoskiej Rivierze. W sam raz żeby zagrać na nosie temu ponuremu dniu. Przepis moje czujne oko wypatrzyło u Oli Smile (dziękuję za podzielenie się patentem). Od razu pomyślałem sobie „mój ci on jest”. Wykorzystałem chwilę kiedy Oli nie było w pobliżu i chaps! wykradłem i dokonałem małych modyfikacji. Placuszki są delikatne, aromatyczne od zieleniny i pomidorów, których kwaskawy o tej porze roku smak świetnie przeplata się ze słodyczą mącznego ciasta. Posłuchajcie.

Składniki:  
0,5 kg pomidorków koktajlowych,
garść suszonych pomidorów w zalewie, 
pęczek pietruszki, 
pęczek bazylii,
pęczek szczypiorku,
4 plastry wędzonego boczku,
2 jajka,
25 dkg mąki,
2 ząbki czosnku, 
sól, pieprz.    

Pomidorki kroimy na połówki i wrzucamy do miski. Dorzucamy posiekane suszone pomidory, posiekaną zieleninę i czosnek, pokrojony w drobną kostkę boczek, solimy i pieprzymy. Jeśli macie pod ręką więcej zieleniny, bez wahania dorzućcie.

Rozduszamy lekko pomidory żeby puściły sok. Wbijamy jajka i mąkę i dokładnie mieszamy. U mnie konsystencja ciasta wyszła gęsta, powstała trudno odchodząca od łyżki brejka, ale placki z tego wyszły przednie, więc myślę, że tak miało być.

Na rozgrzaną patelnię z olejem nakładamy nieduże porcje i smażymy z obu stron. Smaczne są i takie żółciutkie, smażone króciutko, i takie jak wyżej, przyrumienione. Odsączamy nadmiar tłuszczu, posypujemy ostrym włoskim tarkowanym serem, i mamy pychę. Pycha jest od razu po przygotowaniu, ale mnie jeszcze bardziej smakowało po wystudzeniu. To są chyba takie placuszki do odgrzewania. Fajnie, co nie?

Do środka dodałem boczek, który znakomicie tu pasuje. Ale tak patrzę, że jeszcze lepiej by było gdyby na każdy placuszek położyć kawałeczek wędzonego łososia. Czego wam życzę. Pa, bąble!

wtorek, 13 października 2009

Cesarska sałatka "Olga"













 


No to tak. Miałem dziś zrobić sałatkę cesarską. Wiecie, sałata, pomidory, kurczak, oliwki, grzanki. A to dlatego, że kilka dni temu zobaczyłem taką piękną sałatkę u Oli na Mikserze i pomyślałem „ohoho, warto by było”. Stanąłem jak co dzień w kuchni, nasadziłem rękawice wzmacniane drutem, gumowy fartuch i wodery wdziałem, kask z zasuwaną szybką wsadziłem na głowę, ściany i podłogę zasłałem folią, a częściowo obiłem nierdzewną blachą. I myślę, teraz do kucharzenia jestem gotowy, gdyż zrobiłem co w mojej mocy aby podczas tego żmudnego procesu wyrządzić jak najmniej krzywdy sobie i otoczeniu. Obiecać, że żadne zwierzę nie ucierpi nie mogłem, bo ten kurczak... No, rozumiecie, żywy to on nie był, cholerka. Ale co tam. Zacząłem przyrządzać wszystko jak należy, gdy nagle bez uprzedzenia i ze znienacka, a więc konfundując mnie nieco, myśl błyskotliwa bardziej niż zwykle w łeb mnie pizgła ziuuuch: przecież mamy organizowany przez uśmiechniętą Olgę Sezon Ziemniaczany! Zajrzałem do piwniczki, zamieniłem grzanki chlebowe na ziemniaczane, i już. No to teraz wiecie, dlaczego ta sałatka nazywa się „Olga”. Przez kartochli! Posłuchajcie, jak to leciało.

Składniki:
1 pierś kurczaka,
kilka liści sałaty (ja wziąłem lodową, ale może być rzymska, karbowana),
1 mała cukinia,
2 pomidory,
2–3 ziemniaki,
garść albo i dwie czarnych oliwek,
pół pęczka szczypioru,
sok z cytryny,
2 ząbki czosnku,
2 łyżki posiekanego koperku,

sól, pieprz, rozmaryn, kmin rzymski, czerwona słodka papryka w proszku.  

Kurczaka kroimy w cienkie plastry i marynujemy w oliwie z dodatkiem soku cytrynowego, ząbka czosnku, soli, pieprzu, kminu i koperku. Cukinię plasterkujemy, solimy, kminujemy, podlewamy lekko oliwą. Ziemniaki kroimy w kostkę wielkości grzanki. Sałatę kroimy w paski, pomidory w kostkę. Palców nie kroimy wcale, o ile to możliwe. Oliwki i szczypiorek siekamy.

Ziemniaki smażymy na niedużej ilości oliwy na złoto, pod koniec posypując dla koloru papryką w proszku i rozmarynem i wrzucając ząbek czosnku. „Grzanki” gotowe. Cukinię i pierś smażymy na patelni grillowej.

Na sałatę lejemy trochę oliwy, soku z cytryny, sypiemy rozmaryn, szczypiorek i oliwki. Na talerzu lub w miseczce układamy kupkę sałaty, na to idą pasiaki, czyli cukinia i kurczak, obkładamy pomidorami, na wierzch jeszcze trochę oliwek i rozmarynu, i na koniec nasze ziemniaczane grzanki. Zasmażki nie. Jak kto umie ładnie układać, to wyjdzie mu ładnie, a jak nie umie, to wyjdzie tak:



Na zdjęciach sałaty ni chuchu nie widać, ale daję słowo, że jest. Schowała się pod kurczakiem i cukinią jak zacząłem to całe dobro w miednicy układać. Nieśmiała jakaś, czy co... Na szczęście mimo niespecjalnej aranżacji obiad dzisiejszy był bardzo niekiepski. Może bardziej letni, niż jesienno-zimowy, ale przecież dobrze sobie choć przez chwilę powspominać szelest liści głaskanych lipcową bryzą o zachodzie słońca. Te kartofelki, powiem wam, to tam fajnie robią i mają ładny kolor od papryki.

I tak to, świderki moje kochane, Ziemniaczane Sezony inspirację kulinarną w narodzie rozbudzają, za co cześć i chwała. Lecę na gumno bo mi się śruta rozsypała.

piątek, 9 października 2009

Chyba musaka















Nie bijcie, ja naprawdę nigdy nie robiłem musaki. Jadłem niejednokrotnie czy to w Grecji, czy podczas spotkań towarzyskich, ale żeby pamiętać, co tam było w środku, to nie. Pewnego dnia miałem pierś z kurczaka i bakłażana, postanowiłem więc spróbować. Wrodzone lenistwo odradzało mi skorzystanie z usług mojego przyjaciela Gugla, Durszlak był zamknięty, więc co, lecimy na żywioł. Taka zabawa: kiedyś jadłeś, spróbuj odtworzyć i dodać coś od siebie, ale nie podglądaj. Jak to mogło być zrobione...

Składniki:
1 pierś z kurczaka,
1 średni bakłażan,
4 ziemniaki,
6 plastrów wędzonego boczku,
2 garści oliwek,
1 cebula,
4 ząbki czosnku,
6 plasterków żółtego sera,
10 dkg sera pleśniowego,
mała śmietana,
2 jajka,
1 puszeczka koncentratu pomidorowego,
rozmaryn,
rozmaryn ;)
2 łyżeczki kminu rzymskiego,
sól, pieprz.

Mięso drobno siekamy nożem. Dodajemy rozmaryn, kmin rzymski, sól, pieprz, posiekany czosnek. Ziemniaki kroimy w sienkie plasterki i blanszujemy. Bakłażana kroimy w plastry, posypujemy solą żeby usunąć część soku.

Dno naczynia żaroodpornego wykładamy plastrami boczku. Da nam świetny aromat i nie pozwoli zapiekance przywrzeć do dna. Na boczek układamy ziemniaki na zakładkę. Na to plastry bakłażana, sól, pieprz. Teraz obficie sypiemy oliwki i podzielony na małe kawałki ser pleśniowy. Posiekana cebula. Na to warstwa bakłażana, potem warstwa żółtego sera. Solidnie uklepujemy żeby warstwy przylegały do siebie.

Teraz mięso, uklepujemy i przykrywamy ponownie warstwą ziemniaków na zakładkę. posypujemy rozmarynem, solą, pieprzem i wlewamy sos ze śmietany i jajek. Tak po prawdzie to ten sos moim zdaniem jest zupełnie niepotrzebny. Ani to daje smaku, ani wyglądu, nie dało efektu dodatkowego połączenia warstw, bo utknęło na ziemniakach (pozostałe warstwy i tak się ze sobą połączyły), ale coś mi zaświtało, że do zapiekanek daje się coś takiego. Lepiej przed ułożeniem ostatniej warstwy ziemniaków na mięso położyć drugą warstwę żółtego sera, który spoi wszystko, a ziemniaki posmarować oliwą żeby się nie przypalały.

Teraz wkładamy nibymusakę do piekarnika i pieczemy aż płyn odparuje a z wierzchu będzie brązowe, wyjmujemy z pieca i odstawiamy na 20 minut dla odpoczęcia. Zapiekanki, nie naszego, bo kiedy się piekło, to my się relaksowaliśmy przecież: kawka, yerbuszka, lody waniliowe i takie tam. Ja piekłem w niezbyt wysokiej temperaturze, za to z półtorej godziny.

Wykładamy porcje na talerz, dodajemy pokrojone pomidory polane oliwą i posypane rozmarynem (zapomniałem) i jemy. Całkiem dobre to było. A po odgrzaniu następnego dnia! Wyraźnie wyczuwalny aromat rozmarynu, kminu i czosnku. Czego więcej trzeba?

Przepis ten dodaję do akcji Ziemniaczany Sezon

poniedziałek, 28 września 2009

Łosoś w aksamitnym sosie pieprzowym













Oj, jadłem dziś może i najlepszego łososia w życiu. Aromatyczny, soczysty... Pani w takim jednym hipermarkecie na „C” wycięła mi ze świeżej sztuki kilogramowy filecik. Nawet nie bardzo było od niego czuć rybą, taki świeży, a na patelni ciężko było przewracać, bo delikatniuchny był jak cera Zabłockiej Marzenki z Paździerzownicy, tej, wiecie, co Miss Kartofla łońskiego roku została. Zrobiłem tego łososia na modłę jednego pana Włocha, gdyż albowiem chodził za mną ten przepis i marudził „zrób mnie, no zróóób mniee”. Normalnie jak kot kiedy poczuje rybę. Aha, ta zwarzona śmietana na zdjęciu to mój autorski wkład w tę potrawę, huechuech.


Składniki:
filet z łososia bez skóry,
1 łyżeczka masła,
naparsteczek wódki albo czegoś, co ma 40% (będzie palone),
łyżka gęstej śmietany,
1 łyżeczka czerwonego pieprzu,
posiekana kolendra albo pietruszka,  
sól.

Ładne kawałki łososia wrzucamy na sporą ilość oliwy i dusimy na małym gazie żeby trochę pyrkał, ale nie pryskał. Zrumieniamy z obu stron, zlewamy oliwę i wkładamy masło. Po roztopieniu podgrzewamy chwilkę żeby weszło w rybę, po czym wkładamy śmietanę zmieszaną z solą i całymi ziarnami czerwonego pieprzu. Dusimy małą minutkę, w międzyczasie przewracając rybę żeby otoczyła się śmietaną. Już. Na talerzu posypujemy zieleninką, ja dołożyłem trochę marynowanych papryczek jalapeno. Wyżerka, mówię wam!

A jutro, ponieważ zostało mi tego łososia trochę, zrobię go z makaronem. Tylko jak... Cieekawe, kto by mógł mi coś podpowiedzieć...

sobota, 12 września 2009

Z cyklu „Do spróbowania”: Łosoś w aksamitnym sosie pieprzowym

Przed chwilą w programie „Buon appetito” pan Włoch kucharzył jak zwykle: prosto i smakowicie, po włosku. Potrawa wygląda niezwykle apetycznie, a jej prostota chwyta za serce. Auć. Notuję zatem, bo pamięć mam jak pluszowy miś. Albo jak strach na wróble. A, nie, jak strach na wróble to mam aparycję. No to jak miś. Zaraz, co „jak miś”?

O czym to ja... Aaa, nie podpowiadajcie, mam to! Łosoś ledwo oprószony mąką, bardzo, bardzo lekko. Żadnych przypraw. Na patelnię ze sporą ilością oliwy, smażyć na niedużym gazie żeby nie pryskało, a bardziej się w tej pysznej oliwie dusiło. Kiedy złociutki z obu stron, zlać oliwę, wlać 50 ml wódki, flambirować. Włożyć łyżeczkę masła. Rozpuścić, dodać łyżkę gęstej śmietany. Zamieszać, wrzucić grubo tłuczony różnokolorowy pieprz. Chwilę potrzymać, gotowe. Na talerz. Na wierzch odrobina zieleninki, dookoła pokropić octem balsamicznym i oliwą. Ja tym octem i oliwą nie będę, bo po pierwsze nie mam takiego wyczesanego balsamico, tylko rzadki jak piwo Wigry, jeśli wiecie, co mam na myśli; a po drugie, bo zawsze kiedy próbuję tak ładnie przyozdobić octem czy oliwą, wychodzi mi jakbym talerz obsyfił utytłanymi paluchami, błe.

Na poszukiwania nieśmierdzącego łososia w hipermarkecie – marsz.

EDIT: Wykonano tutaj.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Roladki drobiowe z cukinią
















Na lato nie ma jak delikatne jedzenie o zapachu Morza Śródziemnego. Takie są roladki z cukinią: lekkie, aromatyczne, bezpretensjonalne. Przyjaciele, wino, i jest dobrze.

Składniki:
1 pierś kurczaka,
2 cukinie,
spora garść posiekanych suszonych pomidorów w zalewie,
żółty ser o ostrym smaku (parmezan, gruyere),
25 dkg zielonej fasolki szparagowej,
pieprz,
8 wykałaczek ;)

Sos:
1 szklanka białego wytrawnego wina,
1/2 małego opakowania gęstej śmietany,
2 cebule,
2 ząbki czosnku,
sól, pieprz, tymianek.

Najpierw sos. Cebule kroimy byle jak i solidnie obsmażamy na silnym ogniu. Ja lubię kiedy aż miejscami są nieco przypalone, bo to daje fajnego posmaczku sosowi. Dodajemy pokrojony czosnek i chwilę jeszcze smażymy. Wlewamy wino, dodajemy tymianek i pieprz, i redukujemy. Teraz całość miksujemy blenderem, wlewamy zahartowaną śmietanę i mieszamy. Solimy, pieprzymy, jeśli potrzeba, dodajemy trochę cukru. Można trochę zagęścić.

Gotujemy fasolkę na parze do takiej miękkości, jaką lubimy najbardziej.

Pierś dzielimy na połówki. Odkrajamy zwisające farfocle i koty mają wyżerkę. Każdą połówkę, która ma teraz zwarty kształt przekrajamy wzdłuż na cieńsze plastry. Każdy z plastrów rozbijamy tłuczkiem przez folię najcieniej jak się da. Mamy 4 cienkie plastry mięsa.

Jedną cukinię kroimy wzdłuż na cienkie długie plastry (po 2 na każdą roladkę). Odrobina soli, oliwy i na patelnię grillową. Smażymy aż zmiękną. Nie muszą być równe ani mieć pięknych przysmażonych pasków, bo za chwilę trafią do środka roladek.

Na każdym płacie układamy po 2 plastry miękkiej pasiastej i spoconej po grillowaniu cukinii, posypujemy starkowanym serem, pomidorami i pieprzem. Soli już nie trzeba. Nie żałujemy tych dodatków, ale też nie przesadzamy, bo oba mają intensywny smak. Zwijamy roladkę i spinamy dwoma wykałaczkami. Teraz na patelnię grillową i smażymy z dwóch stron na niezbyt silnym gazie. Wbrew pozorom po kilku minutach smażenia, kiedy roladki z wierzchu brązowiutkie, w środku nie będą już surowe, a nawet jeśli troszkę, to nie przejmujemy się, bo zaraz pójdą do pieca.

No właśnie, po usmażeniu roladki idą do piekarnika (100-120 st. C), a my w tym czasie wykonujemy czynności końcowe.

Drugą cukinię traktujemy podobnie jak pierwszą, ale tym razem staramy się żeby wyglądała ślicznie. Usmażonymi plastrami wykładamy półmisek. Każdy weźmie sobie, ile będzie chciał. Taka cukinia jest równie dobra na zimno, więc jest to dobre danie na długie Polaków rozmowy. Teraz wyjmujemy z pieca naszego kurczaka. Każdą roladkę przekrajamy skośnie na 2 części, ukazując śliczne połączenie jasnego soczystego mięsa, białego sera, czerwonych pomidorów i zielono-żółtej cukinii. Mniam.. I teraz układamy na przemian: 2 połówki roladki, kilka strączków fasolki, 2 połówki roladki, kilka strączków fasolki. Fasolkę polewamy delikatnie sosem, którego resztę podajemy w sosjerce. Jest on słodkawy od cebuli, kwaskawy od wina, więc świetnie się komponuje z całym daniem.

Niestety, zapomniałem zrobić zdjęcia wersji finalnej. Prezentowała się nieźle, bo przygotowałem to danie na wielkim półmisku, z poczwórnej porcji dla wielu głodomorów, więc było dużo przekładanek fasolkowo-roladkowych. Muszę jednak przyznać, że smak tym razem mnie nie powalił. Wcześniej zrobiłem te roladki na próbę (wymyśliłem to danie niedawno) i były rewelacyjnie pyszne, a kiedy przyszło do zrobienia na setkę kilka dni temu, coś nie zakorbiło. Wiadomo, jak się człowiek nie stara, to wychodzi miód, a kiedy się spina, bywa kiszka. Lajf taki. Tak więc róbcie te roladki na luzie, będą soczyste i aromatyczne.

Aha, dodaję ten przepis do cukiniowej akcji na Durszlaku. Smacznego życzę.























sobota, 4 lipca 2009

Polędwiczki wieprzowe w sosie żurawinowym















Przyznam się, że na zdjęciu powyżej wcale nie występuje polędwiczka, tylko szynka. Oj, jak raz nie było w sklepie. Też smaczne, ale polędwiczki lepsiejsze. Z drugiej strony, co by nie mówić, najważniejszy jest tu sos. Słodycz żurawin, lekki kwasek octu balsamicznego i łączący wszystko wyraźny aromat rozmarynu... Oj, nie byłem ja nigdy w Prowansji...

Składniki
1/2 polędwiczki wieprzowej na osobę,

sól, pieprz,
cudownie pachnący sos żurawinowy.

Włączyć piekarnik na 150 st. Polędwiczki natrzeć solą i pieprzem. Na patelni mocno rozgrzać oliwę pół na pół z masłem i szybko obsmażyć mięso na mocnym gazie ;) do pięknego zrumienienia. O, jeszcze z tej strony trochę. O, tak, tak, samo to, na śliczny brązowy kolorek. Wstawić razem z patelnią do piekarnika i potrzymać minut kilka aż mięsko spokojnie dojdzie w środku.

Polędwiczki wyjąć z patelni, odłożyć na kilka minut żeby odpoczęły, po czym pokroić w skośne plastry. Układać na talerzu, polać sosem żurawinowym, posypać siekanym rozmarynem i już. Ja lubię do tego najprostszą surówkę: bezpośrednio na talerzu układam sałatę lodową albo świeży młody szpinak, trochę posiekanych oliwek, kilka piórek cebuli, skrapiam wszystko oliwą, sokiem z cytryny i już. Można też podać grzanki z bagietki albo - bo ja wiem, cokolek... No, może kartochli z wody nie dawajcie do tego, bo obciachu se nasiejecie.

Przedłużam tu i przedłużam żeby nie wyglądało, że to jakiś marny przepis jest, że nie ma o nim co napisać, ale to naprawdę tak szybko się robi. A smak, a aromat... No po prostu dobre jak nie wiem i co. Mięso delikatne i soczyste, i ten słodko-kwaśny aromat podkreślony rozmarynem... No patrzajcie, rozmarzyłem się. Idę wsunąć troszku salcesonu. Bywajcie.

Post Scriptum: Tego przepisu sam nie wyczmoniłem. Znajszedłem go w przepastnych zasobach miłej Bajaderki na MniamMniamie. Co prawda tak go lubię i od tak dawna wykonuję, że wszedł na stałe i do mojego repertuaru, ale źródło dla porządku podać trzeba.