środa, 30 grudnia 2009

Pałąkimpex - jedzenie jak należy (tekst sporsorowany)

Światowo zrobiło się, nie ma co gadać. Mój blog taki znany zrobił się, że przedsiębiorcy biznesowi do mnie walą drzwiami, oknami i bez furtkę żeby ja ich działalność propagowałem. Sporsory na nich mówią. Nu, da i budzie, może być i tak. To ja dzisiaj wam tu, moje kochanieńkie, zapodam to, za co ja salcesonu i śliwowincji nabrałem.

Któregoś dnia po obrządku przylazła Pałąk Halina, sąsiadka moja, znacie wy ją chyba. Stłukła garnek gliniany z ogórkami jak do sionki wlazła, bo gapowata czegoś, a w sionce ciemnowato. No ale wkica na jednej nodze do kuchni, drugą masuje i mówi, że interes ma. A trzeba wam wiedzieć, że została się ona właścicielką firmy „PałąkImpEx Utd. syny i córki Sprzedam snopowiązałkę Tanio”.

Po krótkiej gadce i niedużej buteleczce śliwowincji wyciągła z worka i dała mi ona do pokosztowania trzy produkty lokalne, znakiem mówiąc jedzenie, bo zaczęła ona katerink uskuteczniać. Na nasze przekłada się to, że po remizach i urzędach wałówkę rozwozi ciągnikiem. Pisałem ja dla was kiedyś tam o tym, jak ja dla niej wizytówkę namalowałem. Dała mi tych smakołyków i mówi, pokosztuj, Antoni, i napisz tam mało wiele na tym twoim brogu.

Co było robić, pokosztowałem. Nie muszę chyba dodawać, że zaraz potem poczułem się jak w niebie, takie to dobre było. A nie, właśnie że muszę, bo tak sporsorka kazała. No więc po skosztowaniu tych wydumek przeniosłem się na wyżyny doznań smakowych jak też percepcji bodźców wizualnych. Niewymuszona elegancja dań, wabiący wszystkie zmysły obezwładniający urok i trzy kilo świeżutkiego salcesonu sprawiły, że muszę wam ja tu o tym naskrobać. Posłuchajcie.


Domowy makaron z pokrzywianym pestem











 




Ta propozycja olśniewa prostotą i smakowitością. Pesto z pokrzywy na oleju rzepakowym to pozycja obowiązkowa w menu każdego miłośnika kuchni włosko-polskiej. Własnoręcznie zagniecany i formowany w kokardki makaron, otulony słodko-majrankowym pestem z pestkami słonecznika nie pozostawia obojętnym. Dodatkowo w promocji autorka przepisu nie żałouje gazu na dogotowanie klusek, więc są one mięciutkie a nie takie surowawe na zagramaniczną modłę. Cena za michę to tylko 7,50 zł z dowozem przy zamówieniu powyżej 200 porcji. Dobre jak chaliera, mówię wam. A, bym zapomniałbym: posypka z lokalnie wytwarzanego sera „Ser tłusty podlaski Grzebała Stanisław ze sąsiadem”. Pyszny i delikatny (Grzebała, wisisz mi flaszkie).

Swojska kiełbasa z makaronem i marchwiannym czyli

















Znowuż koszelewski majszczerczyk: wyśmienity makaron, z którego słynie firma „PałąkImpEx Utd. syny i córki Sprzedam snopowiązałkę Tanio”, a do tego podsuszana na stryszku kiełbasa oblana własnej roboty czili, tyle że bez tych papryczek, co mordę wypalają, a z marchwią. Wszystko posypane... a nie, to z powały dla mnie nasypało się. Cud, miód i orzeszki. Porcja jedyne 10,75 zł w detalu przy odbiorze własnym. Pudło po butach przy opcji „na wynos” zaledwie 1,50 zł. Samo rychtyk na wesela i popijawy po pogrzebach.


Wytworna kaczka w wędzonkowym sosie gruszkowym

















Przebój salonów, przedpokojów i bankietów u wójta Gliniewic jak też u bogatszych rolników typu Szuwaśko Grzegorz, nasz sołtys. Zatrważająca wynkwincja, przerażająca delikatność i tylko czasem trafi się przypalona skóra albo kartofli nie dopieką się. Pieczona kaczucha z sosem z gruszki i boczku, marynowana w winie, imbirze i rozmarynie i w mandarynkowym soku. W zestawie buraczki konserwowane i koszelewskie ziemniaczki, wszystko miejscowe z pola pod lasem jak się jedzie na Paździerzownicę. Cena promoncyjna 18,99 zł, przy zamówieniach powyżej 100 porcji dowóz ciągnikiem gratisowo. Kaczki hurt detal wiadomość na miejscu, zostaw kartkę pod progiem.

Jutro... a, nie, po Nowym Roku napiszę ja dla was, wisienki lukrowane, jaką propozycję biznesową ma dla mnie nasz Cudotwórca z Koszelewa, znakiem mówiąc Maciaszczyk. Oj, będzie się śpiewało! Bywajcie, idę pojeść ciężko zarobionego salcesonu. Z Bogiem.

niedziela, 27 grudnia 2009

Ot, i tak to było


















Nooo, i jak tam się macie, strugiełki kochanieńkie? Żyjecie aby? Na pasterce byliście, wy moje rozmodlone janiołki? Nic ja czasu nie miałem żeby podglądać okoliczne okoliczności przyrody i tylko do sąsiadów zaglądałem jak kto miał co dobrego w sionce, to i nie wiem, jakie wy mecyje wyczmoniliście. Jutro po obrządku popatrzę, jak biesiadowaliście. Zajzdraszczać będę jak nic, coś mi się widzi. 

Latoś tak miło wyszło, że trzeci dzień Świąt zadaremno dla nas wyszedł, jejbohu. Przyszło kontynuancję biesiadową uskutecznić. Jak raz z Poznania do nas Grzywaczuk Władysław przyjechał. Znakiem mówiąc on nasz, swojak, ale za żoną do Poznania poszedł. Zajadał się naszymi wędzonymi wędlinami, uszy się tylko dla niego trzęśli. Mówi, nie ma w Poznaniu wedzarni i tęskni do swojskiego smaku. On coś chyba ściemnia. Toż nie może być, że w Poznaniu, wielkim mieście, obślizgłe szynki z peesesa jedzą. Dajcie, kochanieńkie, jakieś adresy, gdzie do wędzenia mięso zawieźć można, bo chłop na sklepowym długo nie pociągnie wszak.

Wigilia

Ale nie o tym ja. We Wigilię po bożemu było, jak się należy. Post, jedyny Szuwaśko coś musi siorbnął, bo od świtu kości na rosół rąbał, choć do bicia rekordu Ginesa w sylwestrowym gotowaniu rosołu jeszcze czasu dość. Najsamwpierw czytanie Pisma Świętego, modlitwa i dzielenie się chlebem, czyli opłatkiem. Wieczerza jak się patrzy z kilkoma rodzajami śledzia, rybą po grecku, faszerowaną, smażonym pstrągiem, panierowanymi suszonymi grzybami, barszczem z uszkami, pierogami z kapustą i grzybami, tatowym chlebem z grubej mąki, a na deser tradycyjny kisiel żurawinowy, kutia i łazanki z makiem. Potem ciasta i najmłodszy w rodzinie idzie sprawdzić, czy krawatka dla mnie już jest. Tegorocznie na mnie padło, bo wszystkie leniwe silnie zrobili się, a ckniło się dla mnie do kultywatorka, tom polazł. Łaadny, czerwony i czarną ebonitową wajchę on ma.

Nie wymieniłem karpia? Smażonego, w galarecie? A bo nie było. Od lat już tego syfu nie jemy my. Że tradycja? Komunisty tę tradycję wprowadziły. Ot mi tradycja, psia jej mać.

Uczta

Pierwszego dnia Świąt po mszy zasiedliśmy do stołu. Oczywiście rybki i pierogi z Wigilii. Mięs różność: polędwica, szynka, baleron, pasztet, boczek, kiełbasa zwykła i krakowska, półgęsek, pastrami - wszystko przygotowane osobiście przez tatula. Co zrobisz, momopolizuje tatulo święta. Jeszcze muszę napisać 4. część Koszelewskiego wędzenia, bo wyszło wypaśnikowane: pachnące dymem (grusza i jabłoń), a w środku letko ciągnące się. Oj, zwłaszcza wołowinka pyszna, aż strach (na zdjęciu to ta na wpół do szóstej). Krakowska suchowata wyszła i w środku pustowata (na jedenastej). Mało wypełniacza wołowego musi. No, ale to pierwsza próba próbna była.

Do picia tatowe nalewki: wiśniowa, orzechówka, pigwówka, trojanka litewska, tarniówka (z tarniną, śliwką i rodzynkami), kawówka. Coś jeszcze musi było, ale kto by to spamiętał, szczególnie że po drugiej rundzie tych naleweczek bez nasze gromkie pienia to my już nawet podkładu muzycznego z kolęd nie słyszeliśmy, tak chwaliliśmy Pana. Nu, może i nie najlepsza to metoda uwielbienia, ale szczera jaka za to!

Po przekąskach przyszła pieczona karkówka z buraczkami bez buraczków. Zapomniał tatulo, bidula, w natłoku pracy podać. Ale kto by to zauważył, skoro stół się uginał. Bo tych różniastych marynat nie wymieniam nawet.

Znoweś uczta

Na drugi dzień Świąt rodzice mnie odwiedzili. Zmusiłem, bo czorty chcieli kolejny dzień po kuchni się krzątać, a już trzydziestu lat, jak ja, nie mają. Mamula to ma 34, a tatulo 38.

Na przystawkę podałem grzanki z carpaccio z łososia i ze śledzia. Łosoś był z... a, co będę wam dupę zawracał, sami lepiej wiecie. Śledź normalny, posiekany, ze szczypiorkiem. Na każdą grzankę dałem sera topionego, który rozpuściłem w odrobinie mleka z gałązką rozmarynu. Do pojedzenia były uda kacze marynowane w winie, rozmarynie i imbirze i upieczone na boczku z gruszką i pieczarkami. Po upieczeniu pieczarki wyjąłem, a resztę (odlewając wyśmienity wypieczony tłuszcz do celów specjalnych) zmiksowałem blenderem. Powstał gęsty owocowy sos o posmaku wędzonki. Na tym sosie wydałem kaczkę z marynowanymi buraczkami ozielenionymi przednią oliwą i szczypiorkiem, pieczonymi kartoflami i pieczarkami, co się piekły z kaczką.

I uczta

A dzisiaj po sumie przyszedł wyżej zaintrodunktowywany Grzywaczuk Władysław. Wędlin, mówi dajcie, żebym się jak w Koszelewie znoweś poczuł. Ledwo beretkę i fufajkę zdjął, już do wędzonek pędził.. O, taki gość to radość dla gospodarza. Pić tylko nie mógł za wiele, bo jutro po obrządku do Poznania wraca, a traktorkiem to wiecie, chwilka zejdzie, a na władzę mundurową uważanie mieć trzeba, co się po lasach jak partyzanty za Niemca skrywa. To my nie wiem, czy mały trzylitrowy gąsiorek tatowej tarniówki wysączyliśmy, i poszedł.

O, i tak to my Dziecię maluśkie witaliśmy z radością i untontenkowaniem, boć to przecie Zbawiciel nasz jest, czy nie tak, co?

Konfesja: przynudzanie

Przynudzam ja musi. Tak i pójdę ja, bom znalazł w kance starą serwantkę. A zrobię sera spleśniałego i na strychu zostawię, niech się grzeje. Będzie dla letników jak na lato przyjadą, bo one takie cudactwa lubieją. Umoczę tam znoszoną onucę, gdyż ukontentowanie one w smrodzie mają, turpisty smyrane. Nu, bywajcie, wy moje misiaki strojne.

PS> Ten wpis powstał na życzenie mojej przyszłej przybranej siostry. Zapytała mnie, nie będąc pewnie pewną, czy chce w rodzinę wchodzić, jak u nasz Święta obchodzą się. To ja sobie myślę, a co ja tam emalię pisać będę, toż leniwy do bolesności jestem, zaodraz na blogaska naskrobię. No to naskrobałem. No, to jeszcze ostatni z toastem "Za wstrieczu" i lecimy. Pałąkowa bankieta wieczornego organizuje. Mi mi mi... "O, mójż ty niedobroto rozmarynie, a czego ty się nie rozwijasz dla mnie się?!"

czwartek, 24 grudnia 2009

Dla chłopaka i dziewczynki Czyprak rzęzi spod choinki

















Z dziada było i pradziada:
lud życzenia przepowiadał;
i choć świat się brzydko zmienia,
nadal słane są życzenia.

Więc w Wigilię, z pierwszą gwiazdką
ja też witam was powiastką,
śmiechuwartką z cienkim rymem.
Cóż, nie jestem ja Tuwimem.

Żeby wasza kuchnia wonna
była suta i przestronna.
Żeby zawsze wam starczało
na rozmaryn i kakao.

Niechaj sosy i pieczenie
miło pieszczą podniebienie,
niech gulasze się udają,
niech sąsiedzi zachwalają

z chlebnych pieców rajskie wonie.
Chciałbym też, by wasze dłonie
żadnych mąk nie doznawały
za wyjątkiem mąk do chały.

Co tam jeszcze. Życzę wam
(tu przerywnik: tada-dam)
żeby kurki się wam niosły,
świnki jak na drożdżach rosły,

konik by ponosił rzadko,
krówka nie kopała ratką,
by nie brakło win w gieesie.
Chociaż nie. Brak wina zniesiem.

Byście pili z roztruchana,
by biesiady wam do rana
nie zgasały, a napoju
tryskał strumień jak ze zdroju.
(Co mówicie? Że nie wiecie
jaki napój, bo na świecie
wiele ich jest? Oj, niebogi,
a co wprawia w nastrój błogi?)

Lećmy dalej: żeby chwile
z przyjaciółmi grzały mile.
By niesnaski się skończyły,
w kąt szły cienie, blaski lśniły,

by spełniały się marzenia
oraz żeby te życzenia,
co przy drzewku wyszepczecie...
Aj, toć sami dobrze wiecie.


To nie wszystko - wszak po Świętach
Czyprak o was wciąż pamięta
i powiastkę dalej plecie.
Posłuchajcie jeśli chcecie.

Żeby wam się lepiej działo:
więcej spało, mniej kaszlało,
żeby wam nie skakał gul
i by nie doskwierał ból.

Żeby wam się chciało chcieć,
żeby nie dokuczał cieć.
Więcej luzu, a mniej tłoku
Czyprak życzy w Nowym Roku.


Teraz to już życzeń koniec.
Idźcie się pokłonić żonie
(lub mężowi), dziadkom, dziatkom
i mamulom oraz tatkom.

A wspomnijcie kiczokletę
kiedy jutro nad pasztetem
kielich swój wzniesiecie w dłoni.
To pisałem ja, Antoni.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Nieoczywiste zwiastuny

Jednym z mniej widowiskowych przejawów zbliżających się Świąt są nowe, czasowe działy na stoiskach mięsnych. Przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą w wielu sklepach pojawia się duża deska, na której wyłożone są jelita cienkie, jelita grube, flaki, siatka masarska, śniurek. Normalnie te produkty bywają ukryte albo trudniej dostępne, a przed Świętami - nabierają rangi, pysznią się na ladach i powodują ślinotok kiedy człowiek wyobrazi je sobie w stanie wypełnionym. Ot, taki niepozorny sygnał, że to już tuż tuż. (Głupie to, Dziecina się rodzi, a my potrafimy myśleć tylko o chabaninie.)

Sklep, stoisko mięsne. Ładnie ubrana paniusia w wieku lekkopółśrednim w nowym paltku (ciekawe, co dostanie pod choinkę, kiedy na Mikołajki taki wypasik był) i eleganckiej beretce bez krzty moherku nerwowo tupta wzdłuż przeszklonych lad wypełnionych pozbawionym smaku i zapachu dobrem. Zagląda tu i tam. Przecież te wędliny nie różnią się niczym poza nazwą i ceną. Po chwili rozpromienia się, wyciąga z torebki telefon i mrużąc oczy wstukuje numer.

- Stasieńku, znalazłam - szczebiocze, przysłaniając jedną ręką usta żeby nikt jej wypatrzonego skarbu nie wykupił. - Tak, taka jak u Jurka... ja też się cieszę. Za pół godzinki będę w domu. Pa, Stasieńku!

Dochodzi jej kolej i wszyscy wpatrują się w jej usta, co powie. Polędwica huzarska, czy dębowa - którą należy natychmiast dopisać do listy zakupów?

- Pani pozwoli trzy metry siatki masarskiej.

Chyba jeszcze zdążą. ;)

sobota, 19 grudnia 2009

Koszelewskie wędzenie cz. 3: Kiełbachy












Ranek wstał jak zwykle o tej porze roku, znaczy się że późno. Radziulis Czesław dawno już z kamieniami z pola wrócił, a Pałąkowa szalała przy siódmym cieście świątecznym. Kościelny Koszelewski zdążył wrócić z porannej mszy i wyjść na pekaes po brata. Tak i ja wstałem, słomę otrzepałem, wzułem gumofilce i - obrządek wykonawszy - do tatula ruszyłem. Ważny dzień dziś, wyjmowanie wędlin z moczenia i szykowanie kiełbas. Jutro wędzenie. Posłuchajcie, jeśliście łaskawi.




piątek, 18 grudnia 2009

Król zimy bigos w roli słodziaka















Ech, lubię ten rodzaj jedzenia, które im dłużej obrabiane, podgrzewane, tym coraz lepsze i coraz większa ślinka leci żeby już, szybciej, niech się rozmraża! W zimowy wieczór kiedy zza okna izby dobiega zawodzenie wichru a w piecu huczy ogień, nie masz jak miska parującego tygodniowego bigosu. Tak się robi przytulasto, bezpiecznie... O, bigos to potęga, ale najlepiej tę potęgę pokazuje po kilku dniach podgrzewania, przymrażania, odgrzewania, może czasem przywarcia do dna garnka, że i lekkiego przypalenia dozna, a konsystencja robi się atłasowa, a aromat gęstnieje, a w brzuchu burczy na samą myśl...

No no, bo się tu rozwojażę. Bigos najlepszy jest na gęsinie. Nie wiem, na czym to polega, ale na innym mięsie nie taki dobry on jest. Do tego skrawki mięsa gęsiego, wieprzowego, wołowego, dziczyzny jeśli jest, kawałki kiełbasy, suszone grzyby, śliwki albo żurawiny. Tym razem, ponieważ miałem korpusik gęsiowy, dodałem żurawinek właśnie i powstała wersja słodkawa dla łasuchów, i delikatna w smaku, bez drapieżności, którą potrafi czasem mieć. Lubię robić bigos, bo to potrawa ze swadą i nawet robi się go z błyskiem w oku. Taki kuchenny zawadiaka.

Składniki
kości gęsi,
pałka podlejszej kiełbasy,
mięso różnego rodzaju,
1 kg kiszonej kapusty,
3 cebule,
2 małe puszeczki koncentratu pomidorowego,
3 garści suszonych grzybów,
2 garści żurawin,
5 ząbków czosnku,
kminek, cząber, tymianek, sól, pieprz.

Najpierw wywar. Najlepszy będzie korpus gęsi z końcówkami skrzydeł i szyją, bo resztę upieczemy na święta albo z okazji że sąsiad przyjszedł. Robimy ciemny bulion. Ciemny bulion powstaje przez solidne przypieczenie kości i długie, powolne gotowanie. Temperatura w piecu na maksa, wrzucamy kości i pieczemy aż zbrązowieją (lubię dorzucić listki laurowe, ziele angielskie i kilka gałązek tymianku, bo zapach robi się kosmiczny). Jeśli nie jedliście jeszcze gęsich żeberek, to jest odpowiednia chwila. Po porządnym przypieczeniu te małe kostki stają się chrupiące i kruszeją. Trochę sólki i mamy ekstraśne czipsy.

Po upieczeniu kości wkładamy do garnka z dużą ilością wody, wlewamy wytopiony płyn, dokładamy liść laurowy, ziele angielskie, ziarenkowy pieprz i gotujemy kilka godzin na minimalnym gazie. Potem wyjmujemy wszystkie stałe składniki i odparowujemy aż zostanie litr gęstego, silnie pachnącego wywaru.

Na patelni krótko, ale intensywnie przysmażamy cebulę. Jeśli brzeżki gdzieś tam zbrązowieją, to i lepiej. Do garnka z bulionem wkładamy cebulę, suszone zioła, pociętą kapustę i powolutku gotujemy do miękkości. Oczywiście można dodać też surowej kapusty, jak kto lubi.

Kiedy kapucha miękka, dodajemy obskubane z gęsi mięcho, inne mięsa (ja miałem tych mięs całą kupę, bo od razu napiekłem więcej kości żeby zrobić też zwykły bulion, który po odparowaniu poporcjowałem w plastikowych kubeczkach i zamroziłem na zaś), kiełbasę, grzyby, żurawiny, koncentrat pomidorowy, posiekany czosnek, suszone zioła. Dusimy to jeszcze z pół godzinki żeby się wszystko dobrze zmieszało, i ziuch na mróz.

Następnego dnia przynosimy garnek, czyścimy z czapy śniegowej i powolutku, na małym gazie rozmrażamy. Podgrzewamy z pół godzinki i z powrotem na dwór. Tylko stawiajcie daleko od chlewika żeby wam warchlaki obiadu nie wyżarły.

Po kilku dniach konsystencja ujednolica się i tylko grzyby się pysznią, a żurawiny puszczają oko. Płyn całkowicie wchłania się w składniki i oto mamy najlepsze, co można wyczmonić przy użyciu kapuchy. Ba, to w ogóle jedno z lepszych jedzeń. Lubię, lubię! Do zobaczenia się z państwem.

wtorek, 15 grudnia 2009

Koffany Mikołaju

Mój ty drogi Mikusiu, piszę ja tu do ciebie siedząc na zapiecku żeby ty wiedziałeś, co dla mnie przynieść masz kiedy już przyjdzie czas. A bez komin włazić nie próbuj, bo zatkany czegoś. Właź  normalnie, oknem. Jakby dla ciebie zimnowato było, zapukaj kosturkiem w parapecik. Zawsze u mnie gąsiorek z rozgrzewającą śliwowincją znajdzie się, to odsapniesz, albo i kimniesz się zdziebko jeśli się rozgrzejesz zanadto.

W pierwszych słowach mojego listu chcę cię uprzedzić, że latoś sprawiałem się ja niczegowato i byłem poczciwy jak mało kiedy. Baciuka sprałem tylko trzy razy, ale bo się prosił niemożebnie, swołocz mendowata żerdką smyrana. Z gieesu win tanich a dobrych nie podbierałem prawie, co się poczytuje za okoliczność wygładzającą, jak mawia w telewizorze sędzia Anna Zygmuntyna Wiesiołowska w programie „Na pohybel nieprawościom”. Nu, trochę tam wziąłem, ale kwaśne i taninowe, ze zbyt płytkim wykończeniem w tym roku one są. A o tym żeby krowy na wypas na pole Szymkowiaka gnać, to i zapomniałem, więc wykroczenia przeciwko etyczności nie było. Myłem się też leguralnie co trzy albo i co dwie niedzieli, i galoty w każdy miesiąc prałem na tarze, co ty mi ją trzy lat temu nazad sprawiłeś, przyjemniaku jeden ty. Pamiętasz, bez komin przejść nie chciała, toś ją upiłować musiał. A na czort ty tym kominem, kiedy drzwi od chałupy rozwarte byli, nijak wyczmonić nie potrafię.

Te skarpety, co ty ich dla mnie łońskiego roku naniósł, to ich dla mnie starczy, więcej nie nieś. Mało noszę. Onuce aksamintne też dla mnie na nic, bo w gumofilcach chadzawszy, na pokaz ja ich wystawiać nie mogę. Ale przynieś ty dla mnie, kochanieńki, krawatkie niebrydką. Może być zielonkawa w grochy na ten przykład, żeb do mojego wrzosowego gajerka i chabrowej koszuliny była podchodząca. I zimowe majtasy ciepłe do kolan, bo się powydzierali.

Chciałby ja jeszcze rozrząd w traktorku na wiosnę zrobić, to jakby ci się pomieścił, zabierz ze sobą albo umocuj na tym twoim łosiu co dla ciebie saneczki tyra. I alternator do tego albo rozrzutnik obornika, bo stary markieruje; ten stary oddałbym dla Pałąkowej żeby jej życzliwość zachować.

Kiedy ja już w czystości chadzam, to odekolą by się dla mnie przydał abym lico zwilżał i światowo waniał, przychylność koszelewskich sikorek zjednywując dla siebie. Najlepiej ja uważam aromat konwaliowy. Tylko nie wodę brzozową, bo zaraz Szuwaśko wychleje i będzie potem trzy dni powietrze wokół siebie aromatyzował, czort.

Nu, to by było tyle, mój drogi Mikołaju. Jak widzisz, zapotrzebowania dużego nie mam, no to, ten-tego-ten, od siebie dorzuć mało wiele, jakąś flaszkę albo dwie, i będziem kwita. A nie zapomnij czego. Pamiętasz chyba, jak mnie rozeźliłeś piętnaście lat temu zapomniawszy o kloszu do lampki w chlewiku? Wierzę, że po raz wtóry nie chciałbyś takiej jesieni średniowiecza na swojej rzyci czuć i jeszcze raz słyszeć te wszystkie, przyznaję, niezbyt ładne wyrazy o swojej mamie.

A czekaj no, ty czerwony rozrabiaku, a to nie od wtedy zacząłeś kominem wchodzić? Ot, durnowaty, toż ja się już nie gniewam! Bywaj i przybywaj.

Twój szczerze (choć bez przesady) oddany
Czyprak Antoni
Koszelewo
gm. Gliniewice
trzecia chałupa za sołtysową
(pamiętasz, że komin przytkany?)

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Kulki choresterolowe, znaczy się tiramisusowe azaliż















Dawno ja chyba nie wyglądałem tu do was z mojego okieneczka, a? A, zarobiony byłem. Najsamwpierw Andruszko Alojzy ubłagał mnie żeby ja dla niego pole pod koniczynę urządziłem na przyszły rok. Sąsiadowi odmówić grzech, czy nie tak, co? Potem zaodraz Skrzypczyk Antoni, mój solejnizant i brat tego mojego kochanego bejcy Witolda, co ja o nim wam tu czasem przepowiadam,  przyszedł do mnie i mówi, że śródobrotowy mimośrodowy lemiesz od gręplarki dla niego zatarł się, a już w szklanki z memiskiem zapodał i grzeje się szkłem przechodząc. Co zrobisz, na gospodarce robota wre cały rok. A jak nie wre, to się gdzie indziej pędzi.

No to bez to, że mnie tu długowato nie było, to ja wam tutaj, koliberki wy moje tęczowe, bardziej jeszcze poczyprakuję tu, na wielkomiastowe "ę" i "ą" się nie siliwszy się, i zapodam słodkości. Ale jakie! Tyrajmitusowe jak marzenie! No, ma się rozumieć nie moje. Moje słodkości składałyby się z mięsa, mięsa, kapuchy kiszonej i łyżki cukru. A, w temacie słodkości, to o bigosie na gęsinie ja wkrótce dla was opowiem, ale warzy się jeszcze. Trzy dni nie wyjął, jak będzie mróz.

No to teraz słodycze, że i pana Kuczerby oko nie widziało.

Pamiętacie, że pisałem ja dla was o tiramisu, co ja jego zjadłem raz i przepadłem? No, przepadłem. Zacząłem więc szukać dalej i znajszłem takie cudeńko na Tak sobie pichcę. Znacie ten piękny blog? Jak nie, to zaraz mi tam klikać i zapoznawać się, bo wart, oj, wart tego.

Składniki:
140 g biszkoptów, 
3 łyżki kawy rozpuszczalnej albo (lepiej) intensywnego naparu kawowego z ekspresssu,
350-400 g serka mascarpone,
pół szklanki cukru pudru,
aromat waniliowy,
kieliszek albo i dwa rumu (ja, znanym konesrem nie będąc mówię, że można dać kieliszek czystej i krople dwie aromatu rumowego; a kto nie wierzy, niech przyjdzie do mnie na testy hehe),
gorzka czekolada; dużo gorzkiej czekolady,
1 łyżeczka soli.

Będzie fajnie, będzie rozpierducha i w ogóle lękajcie się, którzy nieopodal mieszkacie. No bo najwpierw to trzeba te bishopy, tfu, biszkopty rozmemłać. Normalnie to się robi we w młynku, ale jak komu przyjdzie do głowy wiertarką dawać radę, to dajcie znać, ze Smienką przyjdę obserwować. Nigdy nie wiadomo, co dziennik drobiarski „Kfakt” weźnie na swe łamy zamiast kobiety, która połkła siedymdziesiąt widelcy. Uwierzycie? Siedymdziesiąt! No, ja wiem, że nie wierzycie, boście trzy klasy skończyli zdaje się, ale „Kfakt” musi wierzy, bo raz, drąc bumagę na podpałkę, widziałem. To co ma nie uwierzyć, że ktoś biszkopty wiertarką dziamga? Co tam, daję dalej.

Kawę w kilku łyżkach gorącej wody rozpuszczamy. W sześciu albo w ośmiu, no, wiecie, to jest przepis na kulki tiramisu, a nie na dozgonną miłość Wiczkajłło Alfredy. Wymieszywujemy z biszkoptami, które czym tam chcieliśmy, rozdrobniliśmy, alkoholem (khem khem!) i odstawiamy żeby się ta kasza biszkoptowa podochociła. Nie podpijać mi tam. Kawą ma się podochacać i procentami, toż od abstynencji nikogo ja nie odmawiam. Ale wiadomo, ta barbelucha sama pływać nie będzie.

No i teraz patrzajcie: bierzemy ten serek, że i niejedno „masło” tyle tłuszczu nie ma, dajemy wanilię, cukier, sól (słodycze lubieją sól), i wsypujemy/wkładamy naszą z lekka wstawioną biszkoptową masę. Robimy hardkor - wkładamy tam do środka łapę. Jeśli byliście w chlewiku, opłuczcie w wiadrze w sionce, bo podobno resztki słomy warzą serek. Mieszamy. Mniam. Teraz - jak ten żuczek - toczymy kulki.

Kiedy mamy kulki, tarzamy je w starkowanej czekoladzie.

Teraz będzie najtrudniejsza próba.

Kulki (to jest właśnie najbardziej bolesne) odkładamy na dzień, najmniej dwa. Im dłużej, tym bardziej się odwdzięczą, ale trzeba pamiętać, że po przekroczeniu pewnej bariery, mogą zacząć szukać samorealizacji przez ogłoszenia w gazecie. Jak to kulki, rozumiecie.

Co tam? Mówicie, że z takiej receptury nie skorzysta nikt, gdyż zawikłana? Może tak być, może.  Nu, tak to jest, tak życie płynie. Raz przy życie, raz we młynie. Daj Boże: przy Justynie!

Bywajcie, niech się was liszaj nie ima.

czwartek, 10 grudnia 2009

Koszelewskie wędzenie cz. 2. Peklowanie

No, wydębiłem recepturę. Tatko mówił „tylko ty, synek, nikomu nie przekazuj jej. Na blogu możesz podać, ale nikomu innemu to nie”. Taki tajemniczy don Pedro z tego tatula jest. Trochę zachodu z nią miałem, z tą recepturą niby, bo tatko jako rasowy serfista internatowy nie używa polskich znaków. Albo się dla niego Alt zaciął od ciągłego grania w strzelanki typu „Call of Duty. Farmer Warfare”, kto wie... No, jak by nie było, nie chciałem żeby zaistniało „piec klaczy” zamiast „pięć kłączy”.

Z tymi tajemnicami sobie podśmiechujki robię rzecz jasna. Przepis jest jasny, prosty i nie ma w nim niczego zagadkowego. Ot, nie chciało się dla mnie wczoraj wklepywać, a i zarobiony byłem. Dzisiaj też jestem, ale mam przerwę w falcowaniu stali kwasoodpornej. Przy swojej prostocie przepis ten daje znakomite efekty. Gdyby ktoś miał inne metody, da niech znać łaskawie, gdyż nowości nigdy za wiele.

Peklowanie szynek, baleronów, polędwic, czy też wspaniałego kawałka zrazówki wołowej na „pastrami”. Na 5 kg przygotowanych porcji mięska:
15-20 dkg soli, 
1 dkg saletry, 
1 dkg cukru, 
1 dkg kolendry, 
3-4 goździki, 
15 ziaren pieprzu, 
15 ziaren ziela angielskiego,
5 listków laurowych, 
2-3 ząbki czosnku.  

Miażdżymy przyprawy w moździerzu, mieszamy z solą, cukrem, saletrą i tą mieszaniną bardzo starannie nacieramy przygotowane kawałki mięsa. Mięso układamy ciasno w naczyniu (emaliowanym garnku na ten przykład, albo kamionkowym jeśli nie zajęty przez kapuchę). Przez 10 dni (latem wystarczy 8) raz albo dwa razy dziennie przewracamy zawartość tak, aby to, co było na dnie znalazło się na wierzchu. Takie żonglerki chabaniną.

Płuczemy i przez dobę moczymy mięso w wodzie żeby zabrać nadmiar soli z powierzchni. Po wymoczeniu suszymy na papierowych ręcznikach, nacieramy zmielonym pieprzem, jałowcem, obkładamy niewielką ilością pokruszonych liści laurowych i wkładamy w pończochę a jak kto nie nosi, to w siatkę masarską.

Obwiązujemy sznurkiem, wieszamy na kilka godzin aby obciekły i... przed nami najfajniejsza - poza komsunpsją - część pracy. Wędzenie mmm. Ale o tym przepowiem wam za dni dziesięć. Wtedy też postaram się zrobić moją Smienką jakieś foty, bo na razie... no, wygląda to jak surowe mięcho. Może Kołoczko Lucyna przyjdzie poprzyglądać się naszemu dziełu, to i ją pstryknę, huechuech.

Część pierwsza Koszelewskiego wędzenia jest tu.  
Część trzecia Koszelewskiego wędzenia jest tu. 

środa, 9 grudnia 2009

Koszelewskie wędzenie cz. 1

Tak się zapatrzył ja na te wszystkie ładne blogi, na których piecze się i przedświątecznie podpieka ciasta, pierniki, babeczki i inno dobro, że byłbym się zapatrzył na amen. Szczęśliwie w porę wczoraj oprzytomniałem, pacłem się w łeb i z okrzykiem „Węęęędzenieee!” wyskoczyłem z parnika, w którym akuratnie zażywałem comiesięcznej kąpieli. Machnąłem czapkę uszatkę w kąt i pognałem co tchu do Pałąkowej Haliny, znacie chyba, sąsiadki mojej bez trzy chałupy. Wróciłem się nazad po ubranie i onuce, i znoweś ruszyłem przez opłotki. W ostatniej chwili zdążył ja, nie skończyli przyjmować zamówień na mięso przed świniobiciem. Z ulgi wyciągnąłem zza pazuchy piersióweczkę i przepiliśmy ze starym Pałąkiem.


A co nie przypomina nikt, że czas szykować świąteczne wędzenie? Toż pomoczyć trzeba, potem płukać, w pończochy i w otręby pszenne pakować, a po uwędzeniu najmniej dni kilka podsuszyć na stryszku. Kto nie weźnie się czym prędzej do roboty, ten przy śmierdzących sklepowych wysokowydajnościowych pseudowędlinach świętować będzie.

E, podśmiechujki robię i przymilne mrużenie oka, bo już widzę, wy moje zuchy ulubione, jakimi wy pieczeniami, pasztetami i rybnymi patentami zaraz tu mnie obezwładnicie, że w śliniaku pokaźnym po chałupie łazić będę. Ale nie ma zmiłuj, nawędzić też mus, więc pod tytułem koszelewskiego wędzenia opowiadać się tu będzie nie o zwędzaniu przepisów z fajowych blogów, jak to ja w zwyczaju mam, ale o prawdziwnym polskim wędzeniu dziadopradziadowym.

Tą razą my z tatulem wędzić będziem gościnnie u Pakośnika Włodzimierza. Miałem i ja wędzarenkę niebrydką. Za stodołą stała i ładnie pachła, ale łońskiego roku Radziulis Czesław przychodzi do mnie i gada, że kiślu dla niego nawędzić trzeba, bo handlową działalność przedświąteczną roztwierać on zamiaruje. Kisiel ananasowo-pomidorowy wydumał, czort. Jak my wanienkę z tym klajstrem przypiłowaliśmy, to do wędzarenki jakoś tam ją wepchnęliśmy, ale potem już tak wesoło nie było, gdyż aczkolwiek wszelako poczłapaliśmy do chałupy celem przetestowania, czy dla Maciaszczyka świąteczna monopolowa produkcja udała się. Jak my już sprawdziliśmy wszystko bardzo dokładnie i sumiennie to okazało się, że czasu niemało minęło, a ta wanienka to taka znowu szczelna nie była. Od tego czasu nie wędzę ja tam nic a nic.

Ale nie o tym ja. Pakośnik Włodzimierz wędzarnię swoją dla nas udostępni i damy radę. Latoś tej zimy to my z tatkiem naszykujem takie oto wędzonki: szynka, polędwica, baleron świński mniam, szynka wołowa i półgęski. Do tego kiełbasa zwykła i gruba krakowska. Kiełbasy białej surowej też trochę narobi się dla posmakowania, ale jej wędzić nie będziem.

Kiełbasy robią się na sam koniec, bo nie leżakują one. Półgęsek nie potrzebuje tyle czasu, co świnia i krowa, więc aromatyzować się pójdzie później. A dzisiaj o skoroświcie zwlekliśmy połcie świńskie i wołowe do chałupy i dawaj obrabiać. Przepisa ja wam tu potem zapodam, ale to jak tatulo receptę zdradzi. Zawsze gada, że smarkul jestem jeszcze i za młody na poznawanie tajemnic wędliniarstwa wioskowego. W tym roku obłaskawiłem ja jego obietnicą, że w następne lato skoszę dla niego jęczmień, a przed Wielkanocą na stryszku porządki porobię, to wtajemniczyć mnie przyobiecał w te arkana. Tak sobie myślę, że lubi on też jak jego tu chwalą i bez to łaskawszy jest. Podglądnąłem jak po cichutku w obórce komputerek cyk, serfinguje i cieszy się jak Ździcho Zawiślaków po ustrzeleniu z procy czapki posterunkowego Guzika. Jeszcze trochę, a sam se blogaska założy. Tatulo, ma się rozumieć, a nie Zawiślak Ździszek. Chociaż on też może jeśli tylko zechce, ten Ździszek. No co ja tu plotę, pomorek!

To teraz zakańczam pisaninę, bo pierza nadrzeć na jasiek muszę. Leń mnie, gołąbeczki, wziął taki, że nic ja do was ostatnio nie piszę, ani nie gotuję nic też, i pusto we łbie mam. Na chandrę królowa brytyjska rezerwację wykonała, to u mnie musi to leń jest, czy nie tak, co? Dość tego, że znaczka nawet dla mnie nie chciało się zrobić żeby cykl wędzeniowy oznaczyć. A roboty huk. W obejściu też, ale i z miasta ludzie zgłaszają się, zlecenia przedświąteczne zwożą. Proces produkcyjny w fabryce obuwia logistatycznie wydumaj, w OpenGL aplikację naskrob, magazyna inernatowego zaprojektuj, nie wliczając zlecenia od fanklubu Pomorzanki Gliniewice żeb dla nich szalik trzydziestometrowy na drutach wydziergać z gołą babą, znaczy się z Pomorzanką Jadwinią. A się nie chce się, jejbohu! Nu, nic tu po mnie. Bywajcie, a zawierajcie drzwi do sionki, bo wieje.

Część druga Koszelewskiego wędzenia jest tu. 
Część trzecia Koszelewskiego wędzenia jest tu.

sobota, 5 grudnia 2009

Pokot kota













Zaległ kotek na wieszaku.
Co się byczysz, przyjemniaku?

„Zjadłbym myszę albo gila,
ale mi się nie chce schylać.
Gdybym hasał gdzieś w tę pluchę,
ktoś by nazwał mnie flejtuchem.
Albo bym się zziajał jeszcze.
Mrrrau, ta myśl przeszywa dreszczem!

Choć na łowy więc mam smaka,
leżę, strzegąc ci wieszaka.
Okaż wdzięczność z tej przyczyny,
rzuć do miski chabaniny;
wkrótce będzie mi się chciało
podjeść dobrze i niemało.”

Na wieszaku kotek zaległ.
Zejdzie wkrótce. Albo wcale.

piątek, 4 grudnia 2009

Do spróbowania: Łosoś po polsku

Dzień dobry się z nimi. Pospaliście? Ja tu od świtu robię przymiarki żeby chlewik nowy postawić, bo stary czegoś podupada. Akuratnie przerwę mam, bo się jebłem młotkiem w obojczyk. Oprócz chlewika chciałem też piwniczkę na kalwadosik wykopać, ale zima za pasem, to do wiosny będę tę jabłkówkę sezonował w stodole. A nie zakradać mi się tam, bo policzone wszystko! Jak czego zbraknie, będę od chałupy do chałupy chodził i chuchać kazał. 

No i ten, wziąłem się deski heblować. Wynoszę ja ich ze składzika, patrzę, a tam popod ścianą kuferek stoi. Ładny, drzewnianny. Meselkiem podważyłem wieko i za głowę się złapałem. Znakiem mówiąc za czapkę uszankę, bo akurat ja ją na łbie miałem. Same papierzyska w tym kuferku: receptury na maść od kaczych łap grzybicy, co robić jak się kobyłka ochwaci, numery lotka na przyszłą sobotę, wycinki z „Gliniewickich Nowości” o drzymieniu strabągów. Jak to w kuferku, wiecie. A co tam gazetowych skrawków do skręcania machorki było! Oj, Szuwaśko nie będzie zdanżał śliwowincji donaszać żeb się wypłacić dla mnie za tę bumagę drogocenną.

Ale nie o tym ja. Między tymi wszystkimi skarbnicami wiedzy i mądrości ludowej znajszedłem karteluszek własną ręką nabazgrany z przepisem ładnym, co jego - tak sobie dumam - popróbować warto. Zapisuję ja to tu żeb nie zapomnieć i na okoliczność że karteczka na rozpałkę by poszła. Nie wiem tylko, czy „łosoś” tam stoi, czy „wędzona konina”, bo zamazano troszku - jakby towotem przeciągnięte. Musi łosoś, bo wędzona konina nijak nie idzie do wina. No i oczy nie widziały: do koniny pchać migdały?!

Hehe, stało tam naskrobane, że ten łosoś po polsku jest. Normalnie z molo w Sopocie łapany, czort. Łosoś najbliżej w Norwegii musi. Wino ze strzyszku znoszę, „Chile” na nim stoi; a migdały prosto z Hiszpanii. No dobra, jajca nasze polskie, od po polsku gdaczących kur. Normalnie fjużyn jakiś. O, taka to nasza kuchnia fajowa jest. Jak co dobre, bierzemy bez szczypania, a nie jak te Francuzy czy Włochy, że tylko ich najlepsze i nosa poza swoje gumno nie wystawią, choćby i psuli. Nu, dosyć czepialstwa, daję.

Składniki
75 dkg łososia,
1 szklanka białego wina (resztę wypić, bo wietrzeje prędko),
2 żółtka,
migdały.

Łososia ugotować w winie na małym gazie. Tak sobie myślę, że nie zawadziłoby wrzucić do tego wina czosnku i jakiegoś ziółka (sołtys nasz z pewnością zaordynowałby natopić słoniny). Popieprzyć trochę z sąsiadem póki nie przestygnie, posolić, smarować rozbełtanym żółtkiem, panierować w migdałach. Mielonych chyba, co nie? Czy płatkowanych? Smażyć.

Dobre to może być, jejbohu. Proste, uroczo niezmanierowane. Na Święta będzie można wykonać dla odsapki od mięs wszelakich. Do tego na tym winie od gotowania ryby lekki sos cytrynowy może? I podać na sałatach z rukolą. Abo nie. Dżingyl bels, dżingyl bels...

czwartek, 3 grudnia 2009

Zalotne curry z rybnymi kulkami
















Po wczorajszych egzotycznych krewetkach pozostaję w klimatach wschodnich. I dobrze. Dzisiaj będzie o curry z klopsikami rybnymi. Smakują świeżo, lekko, rześko. Fajnie się robi, bo pasta curry po połączeniu z mlekiem kokosowym pachnie pięknie. Robienie ryżu po chińsku zawsze lubiłem, podobnie jak szybkie smażenie warzyw w silnie rozgrzanym woku. Przepis znalazłem na forum Gazety u Michagi i od razu sobie pomyślałem „oho, to bym zjadł”. No to zjadłem i zaraz wam o tym, wy moje kergulenki, opowiem.

Składniki:  
60 dkg filetów rybnych,
pęczek pietruszki albo kolendry,
3 łyżki sosu sojowego,
2 łyżki mąki kukurydzianej,
2 łyżki sezamu,
1 opakowanie mrożonki typu warzywa chińskie,
500 ml mleka kokosowego,
sok z cytryny,
2 łyżeczki cukru. 

Pasta curry (przepis jest ze strony kuchnia.tv):
6 ząbków czosnku,
1 cebula,
2 łyżeczki startego imbiru,
4 łyżeczki papryki w proszku,
4 średnie czerwone chili,
2 cytryny,
4 łyżeczki nasion kolendry, 
2 łyżeczki kminu rzymskiego.


Najpierw klopsiki. Rybę mielimy z pietruszką/kolendrą, sosem sojowym, sezamem i mąką kukurydzianą. Odstawiamy na godzinę do lodówki żeby mąka związała masę. W tym czasie przygotowujemy pastę curry: na suchej patelni prażymy przyprawy żeby wydobyć ich wspaniały aromat. Wszystkie składniki miksujemy na pastę. Ależ pachnie! Ja dodałem jeszcze sporo curry, i zamieniłem papryczki chili, których nie miałem, na kawałek zwykłej papryki. Nienajgorsze, ale pewnie z chili byłoby lepsze. Plus jest taki, że moja pasta nie wyszła ostra i mogłem jej dać sporo. Pyszna.

Z masy rybnej formujemy nieduże klopsiki. Na patelni podgrzewamy kilka łyżek pasty (im ostrzejsza, tym mniej, ja dałem ponad połowę, mlasku). Dodajemy mleko kokosowe, cukier i sok cytrynowy. Zagotowujemy, wrzucamy pulpeciki i gotujemy na wolnym ogniu przez 15 minut bez przykrycia, bo chcemy żeby nasz sos był ślicznie aksamitnie gęsty.

Pozawczoraj przyjechały do Gliniewic Chińczyki na wymianę dojarzy z Międzynarodowego Związku Dojarzy Krowiaczych. No i te Chińczyki wykupiły z delikates cały zapas mrożonki z chińskimi warzywami. Kupiłem więc różne rodzaje fasolki, trochę marchewki i też było super. Warzywa przygotowujemy normalnie: wok na podwójnym gazie, odrobina oliwy i szybko smażymy kilka minut, pod koniec polewając sosem sojowym, skrapiając sokiem z cytryny i posypując chili.

O ryżu kiedyś już tu pisałem, więc powtarzać się nie ma co. Wczoraj spodobało mi się zrobić ten ryż dwukolorowy, bo ładnie wygląda.

Wyszedł niebanalny, lekki obiad. Przyszli do mnie Radziulis Czesław i Skrzypczyk Witold. Zgarnęli oni po drodze Bondarukową Wandę, gdyż niosła ona ciężki gąsiorek z maciaszczykową śliwowincją, a że my uczynne jesteśmy, to my jej pomogliśmy. O, i tak to było. Jutro idę robić przesiekę w lesie. Jak co upoluję to was poczęstuję. A jak nic nie złapie się, to zawsze my przecież możemy wypić litra albo i ze dwa, czy nie tak, co? Nu, z Bogiem.

środa, 2 grudnia 2009

Krewetki jako źródło uciech















 
Teraz mam chwilę szczerości i powiem całą prawdę o krewetce: wygląda jak jakiś fuj. Ale jaki smakowy! Żryć, nie umierać! Kiedyś powiadałem, że robaków i zepsutej żywności nie jadam. Ze srami tak mi zostało (choć coraz mniej, bo od jakiegoś czasu razem z dobrym starowinkiem lubię zarzucić do przewodu pokarmowego trochę pleśni), a do krewetek przekonałem się ze wszystkim i na zabój. Najgorsze, a może najlepsze, że kiedy rozchełcham podwójną koronę na mojej nowiuśkiej emailowanej gazowej kucheneczce żeby powokować, to zawsze robię te krewetki w ten sam sposób. Szkoda mi próbować innych metod, bo i tak zaraz stęsknię się za tym smakiem. Wesoło wyglądają te robaczki jakby im, pomarańczowiutkim, było dobrze w woku. Przepis jak nic skądś ukradłem, ale skąd - ni chuchutki nie powiem, gdyż dawno temu to było, a pamięć mam jak miś pluszowy po trepanacji widelcem. Ano to kto w robaku ma ukontentowanie, niechaj się oblizuje razem ze mną.

Składniki:  
0,5 kg średnich krewetek (ja używam mrożonych),
8 ząbków czosnku,
2 cm świeżego imbiru,
sos ostrygowy,
sos sojowy,
chili,
przyprawa pięć smaków,
cytryna, 
▪ pęczek szczypiorku,
łyżka masła.

Krewetki przelewamy ciepłą wodą na wypadek gdyby miały na sobie chytrą warstwę lodu, która - jeśli rozpuści się na patelni - zrobi nam zupę. Gazujemy maksymalnie i do nieprzytomności rozgrzewamy woka. Kiedy ledwo zipie i nawet już mu się nie chce dymić, polewamy oliwą, która z kolei da pokaz dymienia. Wrzucamy poplasterkowany czosnek i posiekany imbir, ale nie wysmażamy ich długo, bo w try miga sczernieją. Dorzucamy krewetki. Napawamy się wspaniałym aromatem, bez ustanku mieszając. Po dwóch minutach dodajemy przyprawę pięć smaków, chilli, skrapiamy suto sokiem z cytryny albo winem ryżowym (wolę cytrynę ze względu na aromat, którego jestem fanem), polewamy słodkim sosem ostrygowym i sosem sojowym. Ja używam ciemnego, bo nadaje ładny, głęboki kolor. Ilość według uznania, trzeba tylko pamiętać, że to jedyne źródło soli. Ot, po kilka łyżek jednego i drugiego. Teraz pozostaje poczekać aż sos się zredukuje i skarmelizuje. Trwa to tylko chwilę, bo cały czas gazujemy ile wlezie.

Wrzucamy łyżkę masła, wyłączamy gaz, posypujemy pociętym grubo szczypiorkiem i chwilkę mieszamy aż masło się rozpuści. Wykładamy do miseczki i palcyma po jednej wyszamujemy trzymając za ogonek i zagarniając kawałki szczypiorku i czosnku. No cie nie mogie! Smak krewetek, imbiru, czosnku, a wszystko na słodko-kwaśno-ostro, o maślanym orientalnym posmaku. Jest to bardzo radosne i wesołe danko. Przekąseczka właściwie. Samo rychtyk na jesienną deprechę kiedy nic się nie chce. Butelka fajnego lekkiego winka i cały świat może nam wiecie gdzie skoczyć.

Oprócz szczypiorku można nawrzucać pokrojonego na zapałkę ogórka, posiekanej kolendry, pietruszki, bazylii albo innego zielska i zrobić zielone szaleństwo. Do uwidzenia się z miłym państwem.