piątek, 30 marca 2012

Baczność! Strzeż się promoncji!

Promoncja to jest taka wydumka markietingowa, że jak jakiś sklep czy tam firma chce się pozbyć towaru, to pisze dużymi literami „Promoncja” i zaciera łapki. Ludziskom (mnie oczywiście nie) zapalają się pod czapką różnokolorowe pazernościowe lampki i ganiają między półkami jak chłop, co poje niedojrzałych jabłek i popije mlekiem. Tylko że w tej całej promoncji nie rozchodzi się o to, żeby babie czy chłopu dobrze zrobić. Promoncję organizuje sklep czy tam firma po to, żeby na niej korzystać mimo, a najczęściej wbrew dobru klienta.

To, że gdzieś jest promoncja, nie oznacza, że jest taniej. Jak się na ten przykład w jakiejś partii stolików nóżka chita, to sklep robi promoncję (czyli promuje stoliki żeby zwrócić uwagę niespełnionych brydżystów czy tam wywoływaczy duchów - w zależności od kształtu blatu) i sprzedaje stoliki na pniu. Oni nieźle kombinują w tych sklepach czy tam firmach: na cholerę z wadliwym towarem bujać się przez rok albo odsyłać do producenta, kiedy natrętów składających reklamację można zbywać orzeczeniami o niewłaściwym użyciu produktu przez tydzień, góra dwa. Potem jest spokój, bo ludziska odpuszczają, a chitających się stolików na stanie – zero.

W promoncji nie musi być taniej, ale może, tylko wtedy kryj się kto może, gdyż zagrożenie epidemiatologiczne wisi na włosku. Bo wyobraźcie sobie, że w rybnym makrela nie chce się sprzedawać — jak zwykle po upływie trzech tygodni kiedy oczy jej wypadną, a na skórze wychodzą burchle. Wtenczas się taką rybę zamraża, obniża się cenę o połowę i sprzedaje jako najświeższą dostawę lotniczą prosto z Grecji. Potem, po powrocie z zakupów klient (nie mówię, że ja) rybkę rozmraża i już może rozpocząć trzydniowy proces wietrzenia chałupy. Tylko pająk Józef i skorek Leon się cieszą, energicznie buszując po kuchni w poszukiwaniu tego pysznego kąska, co się tak uroczo rozkłada. Nie wspominając o muchach zlatujących się z okolicznych bardaszek.

To tego, pootwieram okna i pójdę chyba do Szuwaśki, nie? Sołtys poleczy śliwowincją, do nocki węch się dla mnie zresetuje i spróbuję wrócić. Chaliera, a może dziurę w dachu wybić? Zawsze jeden otwór do wietrzenia więcej. Uch, uważajcie na promoncje, bo pożałujecie. Nie mówię, że jak ja.

niedziela, 18 marca 2012

Faszerowane ziemniaki z ziemniaczano-serowym sosem








Czasem jak się czego zachce, to się nie da wytrzymać, co nie? Będzie łazić za człowiekiem taki salceson czy inna świeżynka, odpędzić się nie da, jejbohu! Jak mnie się więc wczoraj zachciało kartochli nadzianych mięsem, zaraz umyśliłem je zrobić aby nie pałętały się za mną jak będę sikorki obłaskawiał na potańcówce w remizie. W piwniczce jeszcze co nieco bulw zostało, tak i wykonałem. Żeby nie było za suche, zrobiłem sosek. Ale jaki sosek! Słodkawy, serowy, a i zdrowotny, gdyż ponieważ do jego wykonania nie poszła ani mąka, ani śmietana. Miodas, cie florek...


Składniki:
6 sporych ziemniaków,
50 dkg mięsa mielonego,
1 klinek niebieskiego sera pleśniowego,
garść oliwek,
1-2 łyżeczki musztardy,
2 cebule,
4 ząbki czosnku,
rozmaryn, kmin rzymski, sól, pieprz.

3 posiekane ząbki czosnku, oliwki, także posiekane, oraz musztardę łączymy z mięsem. Dodajemy 3/4 opakowania sera, który wmieszywujemy w masę mięsną. Przyprawiamy do smaku podprażonym kminem rzymskim, solą i pieprzem. Ziemniory wydranżalamy (ja tam nie mam cierpliwości żeby łyżeczką wydłubywać ze środka, więc przekrajam na pół i wyskrobuję; tak jest łatwiej). Z zewnątrz smarujemy oliwą, w wydrążenia nakładamy farsz. Do piekarnika. 180 stopni, pół godzinki czy śtyrdzieści minut, aż się zaczną rumienić.

Cebulę kroimy jakkolwiek i dusimy na masełku.

Żeby nie wyrzucać tego, co wydłubałem ze środka ziemniaków, postanowiłem to zużyć, bo niewiele jest rzeczy gorszych od marnowania dobrego jedzenia. Tak więc przesiekałem byle jak i dorzuciłem do cebuli. Te wiórki zostały mianowane Świetnym Zagęszczaczem Sosowym.

Cebulę z ziemniaczanymi wydłubkami podduszamy chwilę, a potem zalewamy dwoma szklankami wody. Dusimy pod przykryciem do całkowitej, absolutnej miękkości. Pod koniec odkrywamy i odparowujemy płyn. Po usunięciu nadmiaru wody dodajemy rozdrobnioną resztkę sera. Czekamy chwilunię aż się rozpuści. Na koniec dokładamy ząbek czosnku, rozmaryn, sól, pieprz i blendujemy na gładziuśką, bieluśką, gęstawą, słodkawą, pachnącą serem, rozmarynem i czosnkiem muślinową masę (na zdjęciu widać też pieczarki, ale zostały usunięte z listy składników, albowiem tego, no nie wnosiły nic, no!).

Dobre to nieprzeciętnie. Szczególnie sos przypadł mi do gustu. Miał świetną konsystencję i piękny, kremowobiały kolor. Wiecie co? Dziwna rzecz: jak tylko solidnie pojadłem, zaodraz mnie się odechciało i tych kartochelków, i jeść w ogóle. Czary, panie, czary!

czwartek, 15 marca 2012

Niby że chleb ze słoniną, ale w wersji light, a nawet fitness









Przed lekturą zjedz kalarepę, poczochraj borsuka i skonsultuj się z dekarzem bądź kauzyperdą, gdyż każdy tekst niepotrzebnie przeczytany może być przyczyną niesmaku.

O linię trzeba dbać, wiadomo, i niekoniecznie o to, aby była obła i okrąglutka jak u kaczuszki, choć to także dbanie. Zimą jednakowoż człowiek czasem czuje, że przybrał jak niedźwiedź przed zimowiskiem, i że mus coś z tym zrobić. Letniki w takich razach zdejmują prostokątne kościane okularki, nakładają opaski ze skarpetek frote na włosy (jak który co tam na głowie ma, ale nawet jak nie ma, to nakłada i udaje, że ma, tylko nie wziął z chałupy) i zaiwaniają bezproduktywnie po szutrówce w te i nazad. Mówią, że dżogingują się. Jednego razu sołtys nasz chciał dorobić i puścił za takim letnikiem swojego Dżeka, bulsteriera znaczy się, licząc, że letnik dla niego jaką butelką odpłaci za udostępnienie tempomatu. Ku naszemu zdziwieniu nie wyszło z tego za wiele poza podartymi portkami letnika i powiastką od posterunkowego Guzika.

My, koszelewiaki, nie dżogingujem się. Na zebraniu na schodkach pod gieesem ustaliliśmy, że nie przystoi dla naszej powagi w rozwianych fufajkach na watolinie i z onucami wylatującymi z gumofilców brykać jak jakie kołowate. Sikorki patrzą, fason trzeba trzymać, a i niewygoda wielka, bo gumofilcy kupuje się za duże, aby nie cisnęły w nagniotki. Gumiaki fruwają, czapka uszatka spada, zawartość kieszeniów wylata i tłucze się, co jest marnotrawstwem jeśli się zawczasu nie dopiło.

No i tego, co to ja miałem. Aha, o odchudzaniu miało być. Ganiać jak kurki za własną dupą my nie ganiamy, więc pozostaje nam ograniczać w diecie tłuszcze i te, jak im, kalorie. Otóż słonina to wiadomo, tłuszcz. Smaczny on jest, co zostało udowodnione naukowo przez naszego sołtysa, ale ma w cholerę cholerastrolu, co z kolei przez sołtysa udowodnione nie zostało, pozostaje zatem w sferze tajemnicy razem z Trójkątem Bermudzkim.

Ja to sobie myślę tak: może i jaki czort w tej słoninie siedzi, wszelako zjeść ochota jest, szczególnie pod stakanek czego dobrego. Teraz Wielki Post, więc Maciaszczyk dla nas postną śliwowincję robi. Pijąc, człowiek odchudza się czy chce, czy nie. Jedynie pińździesiąt i pińć procent ona ma. Na nalepeczkach napisano „Śliwowincja postna lajt” aby ksiądz proboszcz nie wyrzekał i nie pięścił w ambonę jak wtedy, kiedy myśmy kilka lata temu na święty Józef Święto Świętego Stolarza odprawili. Może i rozeszłoby się wtenczas po kościach, jednakże czwartego dnia świętowania niepotrzebnie grilla na klombie przed plebanią rozpaliliśmy, a że nie mieliśmy drewek ani wyngla, za to mieliśmy beczkę ze smołą, kawałkami papy, eternitu i karbidu, to tego, ten, poszło trochu dymu i ksiądz w superlatywach o nas nie wysławiał się. Ale za to rumieńców dostał, a to oznaka dobrego zdrowia. Nie dziwota zresztą; ksiądz proboszcz zmartwień większych nie ma, parafia dobra, choć nie za bogata, parafianie porządne, to i zdrowie dopisuje.

Zdrowotną śliwowincję dobrze wspomóc lżejszą zagrychą aby dopełnić idei przedwiosennego zrzucania fałdów, tudzież oponek. Robi się to bardzo prosto. Żeby mniej kalorii było, trzeba mniej słoniny dać. To primo. Sekundo, dobawić czego beztłuszczowego i wspomagającego tłuszczu spalanie. Ot, i cała filozofia. Bierzemy więc chleb, skrobiemy zmrożoną słoninę w ziołach, ale mniej, i układamy na chlebku.

Teraz będą dodatki odchudzające, które zapewnią nam, w zależności od pci, sylwetkę klepsydry lub młota. Z moich obserwacji wynika mianowicie, że jak się tłuszcz z kaczki wytopi, to zostają bardzo smaczne skwarki. Tłuszczu one nie mają, bo się wytopił, zatem są w wersji dietetologicznej. Sypiemy trochę po wierzchu dla zmniejszenia kaloryczności dania. Dokładamy pikantną jak piekło i pół Dżordżii papryczkę chili, która wspomaga spalanie tłuszczu (ze słoniny, bo w skwarkach i w chlebie nie ma co spalać). Lekka, odchudzająca kanapeczka gotowa. Spożywać w umiarkowanych ilościach, po jednej na każdy stakanek dietetycznej śliwowincji. Efekt murowany, tylko mus mnie podumać, jaki.

Aha, byłbym zapomniał. Robiąc tę kanapeczkę, pod żadnym pozorem nie smarujcie chleba masłem! Wiecie, ilu takie masło ma konserwatorów?

czwartek, 23 lutego 2012

Modernizacja schaboszczaka


Schaboszczak jaki jest, każden jeden widzi, a coponiektórzy nawet lubieją. Było już tutaj o tym arcytradycyjnym daniu, ale bardziej w ujęciu dla moich sąsiadów, którzy jak mają pasztetową i gulasz ze świńskiej pachwiny z zasmażką, to są kontenci i tryndom kuchennym nie hołdują nic a nic. Jednakowoż dzisiaj wpadł mi w łapki cudnej urody schab prosto od zaufanego rzeźnika. Pożałowałem ja jego masakrować tłuczkiem i panierować w jajku i bułce, bo tak to można robić pięciokrotnie odświeżane ścierwo z hipermarkietu.

Zrobiłem go jeszcze prościej, niż tradycyjny kotlet schabowy, ale mimo wszystko połakomiłem się na pyszną duszoną kapustę, czyli odwieczny superowy dodatek do schabowego, która to kapusta może najzdrowsza nie jest, gdyż wzdyma czy tam coś (nie wiem, nie znam się, ja to chyba kamienie mógłbym wpaździerzać i potem co najwyżej grzechotać łapawszy pekaesa), ale za to ekologiczna, własnoręcznie wyhodowana, własnonożnie udeptana przez Pałąkową. Moją sąsiadkę, znacie może.

Powstało danko niby przypominające schabowego, ale jakieś jak gdyby inne. Taki stek ze schabu. Ekskluzyjny więcej i nowoczesnością waniający, bym powiedział, a przynajmniej nowoczesnością na miarę naszej wioski. Nu, jaka wioska, taka nowoczesność. Posłuchajcie, jeśliście ciekawi.

Składniki:
 śliczny plajsterek schabu,
 25 dkg kiszonej kapusty,
 1 cebula,
 sól, pieprz, cukier, kminek.

Grube na 3 centymetry plajstry schabu osalamy, opieprzamy, oprószamy szczyptą majranku, skrapiamy odrobiną soku z cytryny albo octu balsamicznego, lekko masujemy paluchami i odstawiamy, najsamwpierw zabrawszy się za kapuchę, bo mięso zrobi się w kilka minut, a kapucha nie. No a z nią to wiadomo, trochę posiekanej cebulki, olej, kilka łyżek wody, sporo kminku i niech się pod przykryciem poddusza do miękkości na małym gazie. Aha, otwieramy szeroko okno...

... bo niestety, zbyt światowo
to nie pachnie ta kapucha.
Z przeproszeniem za to słowo —
jedzie, jakby kozie z ucha. *

Ja wolę własny smak kapusty do kotleta, ale dla urozmaicenia można dodać koncentratu pomidorowego albo pomidorów z puszki. Można też dać suszonej śliwki, żurawiny, ale wtenczas z kanoniczności wyjdą nitki. 

Kiedy kapusta przelewa się przez łyżkę, przyprawiamy do smaku, ewentualnie dodając cukru jeśli kwaskawa, i bierzemy się za mięso. Pisać tu nie ma o czym, więc żeby nie myśleliście, że się obcyndalam, opowiem wam o moim cud-miód grillu elektrycznym, co ja jego od moich sąsiadów z okazji Międzynarodowego Dnia Świszczypały i Birbanta dostałem, gdyż obchodzę to święto z racji cech osobowościowych, a nawet, jak głosi rozpoznanie doktora Wądołowskiego z gminnego ośrodka zdrowia, rozdwojonych cech osobowościowych. 

Fajny on, nie powiem. Srebrzanny! Mówię o grillu, doktor Wądołowski srebrzanny jest tylko po bokach głowy, gdyż dziewiąty krzyżyk dla niego bije; na reszcie fizjognomii popielaty więcej. I dwustronny do tego (cały czas ja was tu grillem bajeruję, wszak każdy, kto go zna, wie, że doktorem Wądołowskim to i stracha na wróble nie zbajerujesz — co najwyżej wystraszysz), znakiem mówiąc — że się przez chwilkę spróbuję nie rozwojażać — kładnie się mięsko albo warzywko na poteflonie, zamyka się jak gofrownicę i zaodraz z obuch stron podpieka się. Polędwiczka gotowa w pięć minut, cienkie płaty piersi kurczaczej w dwie, a cukinii nawet nie zdąży się zamknąć i już trzeba zdejmować. Ruchome zawiasy ten grill ma, więc i grube kawałki się elegancko zrobią. Teflonowe tacki nawet nie idą do zmywarki, bo wystarczy pod bieżącą wodą spłukać, tak nic nie przywiera. Jest on od firmy Tefal, dla której ja z tego tu mojego zydelka pięknie za wydumanie tego ustrojstwa dziękuję, mimo że nie chcieli dać litra gazu do kucheneczki gazowej emaliowanej za wzmiankę zaszczytną na blogu o czytelniczości zbliżonej do frekwencji na kursie robienia ludków z kocich bobków i resztek watoliny. Ludzie skąpe teraz**.

Apropos gazu. Ja tam, o czym wy mogliście już słyszeć, wolę pogotować na gazie, ponieważ albowiem człowiek lepszy nastrój potem ma, szczególnie że gaz ekologiczniejszy od monopolistycznego prądu z Zakładu Energetycznego. Ale że elektryfikancja do nas już ze dwadzieścia lat będzie, jak dotarła, tak więc ujmy nie będzie od czasu do czasu chabaninę prądem potraktować. No to cyk!



Oczywiście można upiec steka na patelni grillowej (sołtys nasz odnosi nawet pewne, choć umiarkowane, sukcesy z pokrywą od parnika i palnikiem acytelynowym), tylko że mnie się to raczej nie udawało i nawet jak plajster miał centymetr grubości, to był najpierw surowy w środku, a potem od razu stawał się kandydatem do Podeszwy Roku. A na grillu to jest robota! Sok nie zdąży się wylać, bo pieczenie trwa minut cztery, odsurawia się równomiernie, ze środka po rozkrojeniu wręcz bucha pyszny sosek. Stek jest mięciuśki jak bimbały Możejko Waldemary i z kapustą smakuje wybornie. Przy okazji można sikorki obłaskawiać daniem fjużyn, czego i dla was życzę, amen.

———————————————————
* Adelina Gremplina i Zespół Kołowatych z Kośmierzyna, O kapuście, słoninie i chruście. Antologia poezji bez tołku

** No dobra, nie złożyłem im propozycji (czyli jest plus, bo nie odmówili), a nazwę wymieniam w całości wbrew własnym zasadom, bo uznałem, że trzeba gadać o dobrych rzeczach, a nazwy przycinać dla tandeciarzy tak jak się na facjaty w gazecie nakłada czarny pasek jak kto w biznesie przekozaczy. Od dziś będą się pojawiać wtręty bezinteresownej reklamy jak co dla mnie przypadnie do gustu. Taki sos pomidorowy z oliwkami z Lidla na ten przykład... Mmm... Uznałem że najgorzej jest jak kto zobowiąże się do reklamowania czegoś, weźnie fanty w rodzaju dwie kostki z glutaminianem i solą o nazwie kostka bulionowa, naochuje się co niemiara, ale nie poinformuje, że tekst sponsorowany. Jak promocja wypływa z potrzeby serca i zadowolenia żołądka, to można, jak sądzę. Koniec gwiazdki.

sobota, 11 lutego 2012

Dzień Zakichanych

- Sołtysie, może skoczymy do Maciaszczyka na jednego? Gadają, że Święto Zakichanych dzisiaj, a jak raz coś mię w nosie kręci, to i okazja jest.

- A weź nie wnerwiaj mnie, czasu u mnie nima. Ścianę w chlewiku naprawić muszę, bo się chita. Walę tynki dzisiaj, psia matula!

Nie to nie, pójdę z Radziulisem Czesławem. A dla wszystkich chorych z okazji Dnia Zakichanych zabawnych chrząknięć, urozmaiconych kaszlnięć, efektownych kichnięć, bezproblemowego odkrztuszania oraz wszystkiego najzakichańszego życzy Chryprak Apsioni, czyli ja. Kichajmy se i niech święty Kaszlenty będzie z nami! Aaapsik! A o ło, nie mówiłem, że w nosie kręci?

środa, 8 lutego 2012

Sałatka z rukolą i indykiem, ale taka, że się talerz wylizuje





Naprawdę! Garłuszko Kazimierz, któren zwyczajowo wielgachną kulturę zaposiadywuje i z dokładnością do jednego stopnia odgina mały palec jak pije śliwowincję, wyszedł z talerzem do kuchni i dokładnie go oczyścił, bo się nie mógł powstrzymać. Już potem kotu do zmywania dawać nie musiałem, taki był czysty. Talerz, bo Kazimierz miał nos w sosie. Posłuchajcie, jeśliście ciekawi. Aha, przepisa z pełną bezwzględnością skradłem ze strony Degusto. Fajne rzeczy oni tam pichcą.

Składniki:
 1 opakowanie rukoli,
  0,5 kg piersi z indyka,
  10 dkg żółtego sera albo gorgonzoli,
  pół albo 1/3 ogórka, tego długaśnego,

 3-4 łyżki miodu,
 1 łyżka octu balsamicznego,
  3 łyżeczki musztardy,
  dobry ser dojrzewający,
 sok z połowy cytryny,
 pół ząbka czosnku,
 1 łyżeczka cukru,
  rozmaryn, sól, pieprz.

Indyka solimy, pieprzymy, wstawiamy na godzinkę do lodówki, po czym smażymy na oliwie aż zbieleje. Wtedy wlewamy miód, ocet balsamiczny i smażymy aż się skarmelizuje i ładnie zbrązowieje.

Z musztardy, oliwy, cytryny, cukru, czosnku i drobno posiekanego rozmarynu przygotowujemy słodko-kwaśny winegret. Polewamy nim umytą i osuszoną rukolę (ja dodałem też garstkę świeżego szpinaku). Mieszamy, dodajemy pocięty w słupki ogórek i ser (następnym razem zrobię z odrobiną gorgonzoli zamiast żółtego sera; mimo że jest tu dużo smaków, ten pyszny ser nie zawadzi). Obkładamy dookoła indykiem, polewamy po wierzchu pozostałym na patelni miodowo-balsamicznym sosem, skrapiamy lekko oliwą, suto posypujemy starkowanym serem (u mnie wyborny, słodkawy, głęboki w smaku i lekko szczypiący w język litewski Dziugas). Podajemy z grillowaną bagietką posmarowaną oliwą i czosnkiem.

W tytule przepisu na degusto.pl stało, że to jest sałatka doskonała. Najpierw się uśmiechnąłem z politowaniem, ale im dłużej wyobrażałem sobie te różnorodne połączenia, tym się uśmiechałem mniej, za to z większym zaciekawieniem. W końcu, kiedy już ją zrobiłem a Garłuszko Kazimierz łakomie spoglądał na mój talerz aby i ode mnie wylizać resztki winegreta połączonego z miodowym soskiem, wiedziałem, że coś w tym jest, ale na pewno nie przesada w tytułowaniu przepisu. O tak, w to mi graj! Czego i dla was życzę oddalając się zrobić porządki na stryszku, bo myszy harcują. Nu, bywajcie zdrowi.

piątek, 3 lutego 2012

Okrutna bajka o okrutnym emigracyjnym losie

Nad bagienną koszelewską równiną wstawał nowy dzień. Turzycowiska odbijały jeszcze atrament nocnego firmamentu, ale na wschodzie jaśniała już zapowiedź jutrzenki. Czyste niebo zwiastowało kolejny ciepły lipcowy poranek. Pierwsze wodniczki objawiały co prawda światu radość życia, jednak nieśmiało, jakby nie chciały zakłócać piękna i spokoju nocy. Gdzieś zachrapał łoś, wilki wylizywały pyski po uczcie, a strwożone sarny łapały ostatnie chwile wytchnienia przed codzienną zawieruchą.

W chacie Antoniego Czypraka, którego być może kilka osób zna, było cicho jak po obsianiu makiem. Gospodarz spał słodko, lekko pochrapując pod pierzyną, której nie zmieniał na lżejszą nawet na lato. Onuca odkutała mu się z nogi i zwisała z tapczanu. Kot Henryk posmyrał ją łapą, ale nie śmiał kontynuować zabawy w obawie przed przepędzeniem z wygodnego łóżka. Ułożył się na poduszce i, przytulony ogonem do nosa opiekuna, lizał sobie futro, starając się nie mlaskać zbyt głośno. Na chwilę przerwał ablucje, bowiem przemknęła mu myśl, że poza spaniem, jedzeniem i lizaniem można by robić jeszcze inne rzeczy: nauczyć się jeździć na rowerze, napisać wiersz po grecku albo... Tutaj myśl zgasła, a kocisko uznało, że to wczorajszy salceson mu się przypomina i spokojnie wróciło do tego, co najważniejsze w życiu.

W kuchni jedynie zegar z kukułką świadczył tykaniem o upływie czasu. Skorek Leon otworzył siódme oko. Przeciągnął odnóża, zastrzygł szczypcami, rozejrzał się.

- Pobudka, już świta! - szturchnął pająka Józefa w odwłok.

- A dajże ty mi święty spokój - burknął Józef. - Muchy się włączają o piątej, pajęczyna zastawiona, nie będę robił pustych przebiegów.

- Kochany, żyć trzeba! - oburzył się Leon. - Pamiętasz, dobór naturalny, walka o przetrwanie i takie tam.

- Śpij, skąposzczecie* jeden, póki możesz. Co tobie, dzieci płaczą, czy jak?

- A płaczą, płaczą! Gospodarz kuchnię posprzątał, jeść nie ma co!

Zaniepokojony Józef wyszedł spod kredensu. - Kurde, faktycznie! A to łajdak, zabrał nawet rybę, która leżała tu od Wielkanocy! Ocipiał, czy co?

- Ocipieć raczej nie ocipiał. Byłem wczoraj w kiblu, to widziałem. Ale że coś się dzieje, to pewne. Posprzątał, umył się pod pachami... Może zlikwidował stołówkę na przyjazd tej baby?

- Weź mi nawet nie przypominaj! - zatuptał nerwowo pająk. - Dwa tygodnie odnawiałem pajęczyny po ostatniej wizycie tej raszpli!

Wzdrygnęli się obaj na wspomnienie wszechobecnych mopów, ścierek, mioteł, płynów śmierdzących konwaliami i co prawda przejściowego, ale bardzo dotkliwego braku dostępu do okruszków, kawałków mięsa i warzyw walających się po całej chałupie. Ludwiczak Jadwinia nie budziła w nich ciepłych myśli. Skorek Leon obawiał się nawet, że gdyby ta przebrzydła człowieczka bywała częściej w ich domu, musiałby pomyśleć o emigracji zarobkowej. Patriotyzm patriotyzmem, a trzysta dwadzieścioro troje małych skorków coś jeść musi. Trzysta dwadzieścioro dwoje, poprawił się w myślach, bo małego Ludwiczka, to śliczne, niewinne maleństwo zeżarł wczoraj dla zabawy wróg wszystkiego, co się rusza, kot Henryk. Ciągle jeszcze brzmiał Leonowi w tchawkach słuchowych chrzęst cieniutkiego chitynowego pancerzyka.

Z zamyślenia wyrwał go ruch w sypialni: gramolenie z barłogu, odgłos potrącanego krzesła i skierowane do kota zaczepne pytanie, co za mondzioł zostawił tu zydelek. Gospodarz wszedł do kuchni mrucząc niewybrednie i otrzepując twarz z sierści. Z namaszczeniem przeciągał się, wyglądał przez okno, drapał się tu i ówdzie i człapał w tę i z powrotem dyndając kutasikiem u szlafmycy i przestępując kota, który kręcił mu ósemki między nogami w oczekiwaniu na śniadani. Szelest dziurawych papci na drewnianej podłodze pobudził skorka do działania.

- Ruchy, Józuś, ruchy! Człowiek wstał! Będzie wyżerka! Co dziś na śniadanie? Widziałeś? Wyciągnął pasztetową! Mmm, te pyszne zmielone wymiona, skórki i chrząstki! Ach, benzoesanik, mój ulubiony! Aaaleee! Widziałeś ten wielki kawał, który mu upadł? Do ataku!!! O w mordę! Podniósł!

- Jak nic człowieczka przyjedzie. Normalnie nie podnosi - zamruczał zrezygnowany pająk Józef. - Halina, przybastuj z tą pajęczyną! - krzyknął do żony. - I tak trzeba będzie zarabiać od nowa!

- Oczadziałeś, Ziutek? - zdziwiła się pająkowa, która nie słyszała wymiany zdań i mozolnie tkała pułapkę na muchy. - Po co od nowa? Taka ładna mi wyszła. Walerka od sołtysa nauczyła mnie nowego wzoru. Wszystkie mole nasze!

- Niemądra jesteś, Halina, i o światowej polityce masz pojęcie jak karaluch o dobrym wychowaniu - oświadczył Józef. - Zrób mi lepiej komara w sosie z pyłku pelargonii. Jestem głodny jak turkuć.

- O masz, kuchnia modliszkowa się jaśnie panu marzy! Komar jest na niedzielę, dzisiaj dostaniesz mszycę z paprochami.

- Po mszycach mam gazy - naburmuszył się i ostentacyjnie zapadł w letarg. Zawsze tak reagował na problemy małżeńskie, ale nie tylko. Józef, jak ma w zwyczaju jego nacja, zawieszał się chętnie i bezinteresownie. Takim zawieszonym pająkiem można grać w piłkę, turlać, zrzucać ze stołu. Za młodu skorek lubił pobawić się przyjacielem w ten sposób w ramach rewanżu po kolejnej przegranej w szachy.

Długo nie było mu dane letargować, bo najpierw wiejską drogą przejechał autobus, a po kilku minutach rozległo się pukanie. Gospodarz, już ubrany w odświętny seledynowy waciak i czerwone dresy z anilany wyprodukowane jeszcze w Związku Radzieckim, doskoczył, zamaszyście otworzył drzwi i wydał okrzyk radości. Wkrótce kuchnia wypełniła się śmiechem, westchnieniami, cmokaniem, radosnym szczebiotem, krzątaniną i odgłosami specjałów wykładanych z torby podróżnej na stół: marynatami z cukinii i papryki, ciasteczkami, winem truskawkowym oraz...

- O nie! - krzyknął z trwogą skorek Leon. - Płyn konwaliowy! Biada nam!

Zaiste, był to płyn do powierzchni drewnianych o zapachu konwalii, ale pojawiły się też środki do zmywania, odkażania, a także mop, gumowe rękawice i szczotka.

- No to po zawodach. Ach, na cóż to przyszło! - załkał skorek. - Pora uciekać!

Pająkowa wychyliła się ze szpary pod listwą przypodłogową, która robiła za kuchnię. - Nie tragizuj, Leoś - powiedziała wycierając odnóża w ścierkę. - Przeżyliśmy komornika, remont, nie przeżyjemy jednej człowieczki? Popatrz, jaką pajęczynę utkałam. Owocówka się nie prześlizgnie!

- Dobrze ci mówić, twoje dzieci odchowane, już na swoim, a co ja mam począć z tą czeredą maluchów? Pójdę za drogę. Słyszałem, że żuki zniosły wizy. Nie ma na co czekać, rodzina najważniejsza. Żegnajcie, przyjaciele!

Chlipnął, smarknął, uściskał pająka, ucałował pająkową i poszedł Leon na poniewierkę, a za nim sznureczek trzystu dwudziestu dwóch małych skorków z opuszczonymi główkami i z malusieńkimi tobołeczkami zawieszonymi na drzazgach z podłogi.

Nie uszli jednak daleko, bo przyleciała sroka i pożarła trzysta dwadzieścia trzy skorki, jednego po drugim. Koniec bajeczki, wzuwać piżameczki i lulu, bo jutro linoleum wyszorować trzeba.

———————————————
 * Autor opowiastki nie ponosi odpowiedzialności za niedociągnięcia bohaterów w edukacji z zakresu botaniki**.

** Taki żarcik. Chodziło oczywiście o ziołologię***.

*** Dość żarcików! Nieśmieszne są!

sobota, 28 stycznia 2012

Jarmużowe pierożki do jarmużowej zupy

















Acta Actą, a żyć trzeba. Korzystając zatem z chwilowej nieuwagi Ewelajny, zakradłem się na jej bloga i podczas kiedy nieświadoma kradzieży intelektualnej dziewczyna dżogingowała się nad brzegiem morza, podebrałem co się dało. Padło na jarmuż, gdyż albowiem wielce sobie cenię te liście. Na surowo nieprzyjemnie skórzaste, choć o delikatnym smaku kalarepki, brokuła i kapusty, po podgrzaniu nabierają wigoru. Wysmażone na chrupko wyraźnie smakują orzechami, a zupa... delikatna, zieloniuchna, jakby nieco kalarepkowa, choć mnie nie wyszła taka urocza, jak właścicielce praw inelektualnych. Zatem niechaj mnie zakują, ale co pojadłem to moje! Ewelino, gdybyś zastanawiała się, kto myszkował, biorę to na klatę: jam to, nie chwaląc się, sprawił!

Składniki na zupę:
10 liści jarmużu,
1 cebula,
1 marchewka,
1 mała pietruszka,
3 ziemniaki,
4 ząbki czosnku,
1 łyżka imbiru w proszku,
2 łyżki masła,
1 litr bulionu,
3 łyżki prażonych na suchej patelni pestek słonecznika,
kurkuma, sól, pieprz.

Z jarmużu wycinamy twarde nerwy i łodygę i rzucamy precz dla prosiaków, a jak kto nie ma, to na kompost. Cebulę i połowę czosnku  siekamy i podduszamy na maśle (u Ewelajny był też por, ale ja nie miałem, choć pewnie dodałby ślicznej zieloności). Kiedy się deczko zrumieni, dodajemy pokrojoną marchewkę, pietruszkę i jarmuż (koniecznie dokładnie umyć!). Dusimy przez 10—15 minut aż listki jarmużu nabiorą pięknego głębokozielonego koloru i znacznie zmniejszą objętość. Wtedy dodajemy pozostały czosnek i ziemniaki. Zalewamy bulionem i gotujemy tak z 15 minut.

Zawartość garnka blendujemy, polewamy w miseczki, układamy klajster gęstej śmietany, a jak bieda, to kawałki wędzonej szynki, posypujemy pestkami słonecznika. Gotowe. Można pojadać do zwykłej kanapki, która dzięki tej wyśmienitej zupie napierze poloru, ale lepiej poświęcić dodatkowe pół godzinki i sieknąć se jarmużowego pieroga. A oto i on.

Składniki na jarmużowe pierogi:
opakowanie ciasta francuskiego (wyczynowcy robią sami),
10 dkg liści jarmużu,
10 dkg serka typu Capri,
1 cebula,
3 ząbki czosnku,
1 łyżka czarnuszki,
sól, pieprz.

Dobrze umyty, z powycinanymi twardymi częściami jarmuż drobno siekamy i smażymy na dużej patelni niedużymi porcjami. Powinien lekko zbrązowieć na brzegach, wtedy daje orzechami i jest najsmaczniejszy. Taki chrupiący, mmm! Osączony jarmuż mieszamy z serem, solimy, pieprzymy.














Na oliwie smażymy przez chwilę czarnuszkę aby wydobyć aromat. Dorzucamy czosnek. Po małej chwili wysączamy zawartość, dokładamy posiekaną drobno cebulkę i smażymy ją na rumiano. No ja wiem, że to chwilę potrwa, ale zaręczam, że warto.

Wszystko razem mieszamy, ale staramy się nie próbować, bo to grozi pożarciem całego farszu przed ukończeniem wykonywania pierożków. Rozumiecie, pierożki bez nadzienia to... no, pieczone ciasto francuskie.

Płaty ciasta delikatnie rozwałkowujemy. Wycinamy kwadraty o boku ok. 10 cm. Najbardziej uroczo wyglądają pierożki mniejsze, o boku 5 cm, ale kto zdzierży to mozolne napychanie i zlepianie takich maluchów!

Farsz nakładamy na ciasto, lekko zwilżamy wodą brzegi, które dociskamy widelcem. Układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni tego, jak mu tam, no, ten Szwed... A, mam to, Celsjusza! Kurde, jak nie Niemiec okulary kradnie, to Szwed się zapomina. Ot, czasy.

Pieczemy 20—25 minut do zrumienienia.

Jak zostanie trochę ciasta, wycinamy małe kawałki i nakładamy, co się da: kawałek sera (gorgonzola jest super), majonez, keczup, szynkę, jakiś ostry sos albo resztki farszu. Będą fajne ciastunia na zagrychę.



To teraz tak: jakie to smaczne, dowie się ten, kto se zrobi i spróbuje. Ja nawet nie żałuję, że pójdę do więźnia za kradzież, bo za takie pyszności mogę beknąć.

środa, 25 stycznia 2012

ACTA ad acta!


- Pan Szuwaśko? Dzień dobry, panie sołtysie!

- Nu, jak mówi ████  w piosence ██ ██████ ███, to się okaże. A czego chcą?

- Chcielibyśmy porozmawiać o nowej, ze wszechmiar ochraniającej obywateli ustawie. ACTA się nazywa.

- Tego to nie znam. Procenty ma?

- Sto trzydzieści, ale na rzecz koncernów, które wymusiły tę ustawę.

- A, to zdaje się te bezumne duraki znoweś rozplenili się! My ich zawsze w bagno dawaliśmy, ale widać któryś był się wymkł. To tego, o tym to ja myślę tak: █████████████ mi  z tą pi████ ██████████ ████████ ████ ██ ██████████. Gdyby było mało, to ████████  ██████  ██  █  ██████. A do tego kostur kostropaty dla nich w głębokie kiszkie! ███████  █  ███  ██  ███████████████  ██████ █ █ !

Aha, i jeszcze ████ █ ███ ██ ████████!


--- BRAK SYGNAŁU ---

niedziela, 22 stycznia 2012

Knedlik a globalne ocieplenie

Pani Władysława wymieszała drożdże, mąkę i jajka, zamiesiła ciasto, odczekała pół godziny, a kiedy uznała, że już pora, wrzuciła knedliki do gara z wrząkiem.

Pani Władysława mieszka w Kociałówce, gmina Paździerzownica Kościelna, powiat Gliniewice w województwie podlaskim, które — jak być może niektórzy wiedzą — leży w Polsce, kraju współtworzącym Europę, która z kolei wraz z innymi kontynentami i oceanami wchodzi w skład kuli ziemskiej. Ziemia i inne planety krążące wokół Słońca to układ słoneczny. Wiele takich układów skupionych w jednym regionie nazywa się galaktyką, a niezliczona ilość galaktyk wypełnia Wszechświat, uznawany przez Nomadów Praoceanu za najmniejszą cząstkę elementarną, czyli memłon (wszystko przez to, że instrumenty Nomadów Praoceanu mają zbyt małą moc żeby dostrzec cokolwiek mniejszego). Memłony-wszechświaty wraz ze znaczne od nich większymi kapronami i plarkami krążąc wokół smaltonów tworzą jądra gryptonów, czyli molekuł, z których w dużej mierze składają się Malusieńkie Gryptonowe Drożdżaki. To tak na wypadek gdybyście chcieli wiedzieć, kim jest pani Władysława.

To właśnie Malusieńkie Gryptonowe Drożdżaki buszowały w Okrutniewielgachnymjakstąddotamtąd Zaczynie, z którego Przepotężny Transkosmiczny Kucharz uformował cztery Zajewiście Ogromniaste Knedliki. Miał zamiar zaserwować je podczas Jakcieniemogęuroczystej Kolacji uświetniającej odkrycie 5823. pierwiastka w tablicy oktawowej Mendy Lejewa przez Arcyprzenajuczenieńszego Uczonego Wszystkich Uczonych.

Przepotężny Transkosmiczny Kucharz wrzucił Zajewiście Ogromniaste Knedliki do Wymurwiście Głębokiego Kotła z Najniezwyklej Gorącą Prawodą. Ot i całe globalne ocieplenie.

PS. Kolacja była udana, a Megahiperefektywny Sprzedawca Kraplingów o Napędzie Memłonowym poprosił nawet o przepis.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Podchmielona kiełbasa

















Dzień dobry się z nimi. Dzisiaj będzie o kiełbasie w piwie, ale nie o tym jak to Radziulis Czesław się zagapił i podwawelska wpadła mu do kufla, tylko o białej kiełbasie duszonej w sosie piwnym. Ja bym sam takiego przepisu nie wymyślił, więc na wstępie zapodam, że recepturę skradłem od Majany, której pięknie dziękuję z tego tu oto zydelka, a ona z kolei — z Polskiej kuchni regionalnej. To najlepsza biała kiełbasa, jaką jadłem i niech mnie jenot przeczołga jeśli łżę. Po prawdzie to i tatulo mój miał w efekcie końcowym swój udział, gdyż albowiem narobił kiełbasy. Fajna, mielona drobniej niż zwykle, chudsza. Z intensywnym sosem piwnym stworzyła danie niebagatelne i niepowtarzalne, o wyrazistym smaku, który jeszcze pół godziny po posiłku czuło się w ustach. Mówię wam, czad. Tylko że to jest szalennie trudny przepis, bo rozchodzi się o to, żeby z piwa zrobić sos zanim się je wypije. Ciężka sprawa, czort. Na wszelki wypadek nie mówiłem nic dla naszego sołtysa, bo byłaby kiełbasa z wody i Szuwaśko na ssaniu. A szło to tak:

Składniki:
 50 dkg białej surowej kiełbasy,
 butelka łagodnego piwa,
 sok z cytryny,
 2 cebule,
 1 łyżka masła,
 2 łyżki mąki.

Piwo wlewamy do garnka i podgrzewamy. Kiedy ciepłe, wkładamy kiełbasę, grzejemy do zagotowania. Przestajemy gazować, zostawiamy do wystygnięcia. Piwo powinno być delikatne. Ja dałem bardziej goryczkowe i tę goryczkę było czuć w sosie. Ale ponieważ piwa zanadto nie pijam, nie podam sugestii. Kupcie sobie 20 butelek, pokosztujcie i wybierzcie.

W czasie kiedy kiełbacha stygnie i napawa się piwem, pijaczka jedna, szklimy na masełku cebule.

Kiełbasę wyjmujemy i odkładamy żeby przetrzeźwiała. Ma ona teraz całkiem genialny smak, lekko trąci słodem. Można by ją było zjeść w tej postaci. No ale piwa szkoda, a zatem gotujemy je z cebulą i odparowujemy gdzieś tak o 1/3, pilnując aby nie uciekło. Sypiemy jakiegoś cząbru albo majranku, lekko zakwaszamy cytryną. Zagąszczamy zasmażką z mąki i masła. Ja zrobiłem tu małe odstępstwo od przepisu i dałem mąki kukuruźnianej prosto do piwa i bardzo krótko poblendowałem aby cebula pomogła nieco zagęścić sos. Też chwacko. Następnym razem zrobię sos ze śmietany i mąki, bo coś mi się widzi, że też może być dobre.

Do piwa dokładamy pokrojoną w plajstry kiełbasę i podgrzewamy chwilkę. Podajemy z kartochlami. Ciężko mi tu wyczmonić jakąś surówkę, bo kiełbasa ma tak silny i bogaty smak, że trudno dopasować coś, co by pasowało i ani nie znikło, ani nie przykryło tego wybornego aromatu.

No to gdyby ktoś pytał, to jedno danie na Wielkanoc już mam. Szkoda tylko, że z tego piwa podczas gotowania uciekają procenty. Było się zmądrzyć, nakryć szmatą łeb nad garnkiem i doznawać inhalancji. Do uwidzenia się z nimi.

wtorek, 10 stycznia 2012

Kawał nawał i miastowe nasienie

Podobnież jakiś kawał nawał teraz jest. Bufetowa Danuta tak dla nas powiedziała jak myśmy do niej zaszli ażeby gardło potoknąć, gdyż śniegu nima i pyli okrutnie na naszej szutrówce. Ponadto od przedwczoraj my w pięciuch dla Kadłubka Władysława szybkę w kuchni letniej wstawiać pomagaliśmy, zharowane byliśmy i relaksacji pożądaliśmy. Mówi bufetowa, że teraz tańcować trzeba, śpiewać i weselić się, pączki wcinać, jak to w kawale nawale, mówi. Czy tam jakoś tak. Ona prędko gada, nadążyć nie nadążysz, ale zdaje się mówiła kawał nawał... Czekajcie, a może nawał kawał? Nie, musi, że to nie to, panie.

My z tego nie wyrozumieliśmy nic. Dopiero Radziulis Czesław wykonceptował, że może być, że przez jedne i drugie święta u bufetowej puchi w kasie są, bo to i jadła ludziska ponarabiali, i Maciaszczyk nie ociągał się z produkcją świątecznego kalwadosu z cymamonem. Kiedy tak, to ona koniakturę poprawić musi żeby z torbami nie pójść, i bez to dla nas tańce rekomenderuje abyśmy przy dansingu kabzę dla niej nabili. My co prawda w chodzeniu z torbami nic złego nie widzimy, gdyż wszelako nie ma dnia żeby ktoś do Maciaszczyka z workami po kartoflach nie udawał się celem uzupełnienia zapasów w piwniczce, ale że takie więcej litościwe jesteśmy i szkodujemy jak dla kogoś nie wiedzie się, tak i obstalowaliśmy także coś mocniejszego i po talerzu kapuśniaku, bo akurat promoncja była, że kapuśniak i pińździestka wiśniówki za pięć złote. Sołtys Szuwaśko nawet chleb zamówił, ale nie jadł, aby pokazać się tylko. On dobrze na kaczych jajach łońskiego jeszcze roku wyszedł i obnosi się z mamoną.

Kiedy my po szóstym talerzu kapuśniaku byliśmy, uznaliśmy, że politycznie będzie podrygać. Może, perorował sołtys, bufetowa Danuta łaskawsza dla nas będzie jak my ten jej kawał nawał uczcimy, i na krechę czasem co poleje na przednówku. O, nasz sołtys tęgi umysł ma i przyszłościowo myśleć potrafi. No ale co z tego kiedy sikorek żadnych akuratnie w klubokawiarni nie było. Danuta opędzała się od nas chochlą, a potem zabarykadowała się na zapleczu. Co było robić, pokaz tańca towarzyskiego sami ze sobą musieliśmy przeprowadzić. Oj, powiem wam, letko nie było, pomorek! Najwpierw kłopot był, bo z Szuwaśką tańczyć nie tak łatwo, ponieważ nie za chudy on i jego obejmować to jakby mocować się z Ursusem, z traktorem znaczy się. Ale i tak stary Pałąk zaplątał się we własne gumofilce, Szuwaśko się o niego potkł i nastąpnął dla Ancioszko Stanisława na nogę, wskutkiem czego Stanisław musiał pomocy ortependycznej doznać. Radziulis Czesław natomiast takiego pirueta wykręcił jak pokazywał dla gawiedzi Jezioro Łabądziowe, że wpadł na przeszkloną ekspozycję butelek po winie i chyba będziemy potrzebowali zapożyczyć się aby szkody wyregulować. O sobie nie wspomnę, bo wstyd i poruta.

Z potańcowania nici wyszły, zadłużenie wzrosło, a Danuta wściekła jak borsuk w konkurach. Zapowiedziała, ale to jak już nas z klubokawiarni miotłą przegnała, że do wiosny przez próg nas nie wpuści. Stary Pałąk przymilnie zgiął się w pół i dopytał, czy jak przez próg nie można, to czy ewentualnie możemy wchodzić oknem od zaplecza, ale dostał mokrą szmatą i więcej nie pytał już o nic.

Dodatkowo jeszcze kościelny Koszelewski dogadywał, że nam nie kawał nawał wyszedł, tylko niezły kar nawał. O, patrzajcie, wykształciuch jeden, maturę za trzecim razem zdał, wymandrzać się będzie! Faktem jest, że nawał kar spadł na nas za nasze dobre serce, że my chcieliśmy dla klubokawiarni w złej doli finansowo dopomóc, ale czy z tego śmiać się przystoi? Dla litościwych zawsze wicher za kołnierz duje. Z drugiej mańki, co ten kawał nawał znaczyć może? Po mojemu nic, chyba że to letniki jakieś nowe komedie wyczmoniły. Eech, wyczmonić było komu, a żurawinówką na mrozie to my będziemy musieli delektować się. A nu ich, miastowe nasienie!

piątek, 6 stycznia 2012

Tatowe biesiady: Gęś faszerowana kaszą po polsku

Ostatnio polska gęś owsiana jest na topie. Zachwalają ją wszystkie tuzy polskiego kucharstwa, które są w telewizorni: i Grzegorz Łapanowski, i Karol Okrasa, i Tomasz Jakubiak. Inni pewnie też, ale ich akurat nie słyszałem jak zachwalali. Nasze bystrzaki nie ściemniają jak co poniektórzy, a i opowiadać umią, więc ciekawość mię podżarła.

Na święty Marcin nie dorwałem, ale przed Świętami idę, patrzę... mrożona to mrożona, ale najprawdziwsza gęś owsiana w sklepie! Aż musiałem się solidnie szczypnąć, gdyż nie dowierzałem! Do dziś malinkę mam i nieprawdą jest, co niegodziwcy gadają, że to od Siermieńko Wandy! A gdzieżby tam, na pośladku? Albo czekajcie, temata zmienię, bo się ślisko robi.

Powiem krótko i namiętnie: mają rację ci zacni kucharze, bardzo mają rację. Nie jadłem jeszcze gęsi o tak miękkim, soczystym, aromatycznym mięsie. Jego struktura była idealna: nie za twarda, nie za rozlazła; ani za chuda, ani za tłusta. Samo rychtyk po prostu. Zasłużenie Polacy wiodą prym w chowie tych ptaków. To było takie coś, że nie wiadomo, czy łapać się za przepyszny farsz, czy za udo.

Tak se dumam: kiedy owsiana w stanie Bóg-wie-ile-czasu zmrożonym tak smakuje, to jaka feeria kubkowosmakowa musi się odbywać kiedy się zdobędzie gęsią modelkę prosto z wybiegu, hę?

Na Święta często się u nas robi gęś faszerowaną kaszą. Solidnie, aromatycznie, pysznie, po polsku. Za farsz mógłbym się dać posiekać razem z tymi wątróbkami i zawsze się cieszę, że — jakkolwiek to brzmi  —  tatulo luzuje ptaka przed pieczeniem, bo wchodzi więcej kaszy. Teraz też tak zrobił, a dzięki świetnej jakości mięsa, efekt był piorunujący. Posłuchajcie jeśliście ciekawi.

Składniki:
1 gęś wielkości większej niż kaczka.

Nadzienie: 
40-50 dkg kaszy gryczanej,
3 jajka (żółtka do utarcia, 2 białka na pianę, 1 białko do zatarcia kaszy),
tłuszcz z gęsi,
2 cebule,
3 dkg grzybów suszonych.

Wywar z podróbek:
podróbki z gęsi,
ok.20 dkg włoszczyzny,
siekana zielona pietruszka i koperek.

Gęś starannie płuczemy. Odcinamy skrzydła w drugim stawie. Jeśli ma szyję, odcinamy. Tniemy nożem po linii grzbietu i oddzielamy skórę z mięsem od kości. Skrzydła i nogi wyłamujemy ze stawów barkowych i biodrowych. Oddzielamy mięso od korpusu. Wuala! Brawa, uściski, stakanki. Z korpusu razem z szyją robimy taki bigos, że jak kto skosztuje, to zaraz klęka i po ręcach obcałowywuje.

Ale my dziś nie o królu jesieni i zimy, tylko o królowej polskiej kuchni. Skórę z mięsem solimy, pieprzymy, odstawiamy na dwie godziny. Podczas czekania można pójść do piwniczki po gąsio... a nie, czekajcie, farsz zrobić trzeba!

Opłukane grzyby i podroby zalewamy wrzącą wodą i gotujemy pod przykryciem z godzinkę, w połowie dodając włoszczyznę. Odcedzamy. Kaszę zatartą jednym białkiem zalewamy wywarem i gotujemy na sypko. Cebulę kroimy w kosteczkę, smażymy na stopionym tłuszczu z gęsi na jasnozłoty kolor.

Gęś, którą kupiłem, była przygotowana bardzo dobrze, aż żałuję, że nie zapisałem, kto ją wypuścił w świat, bo lubię chwalić jak co komu wyjdzie: dokładnie sprawiona; szyja odcięta, ale włożona do środka razem z podrobami i kawałkami tłuszczu, więc do farszu nie trzeba było nic z gęsiny dokupować. I dobrze, bo by był kłopocik.

Ugotowaną kaszę wykładamy na miskę i pozwalamy ostyc (ostydz? no, żeby gorąca nie była, rozumiecie), a potem ucieramy cebulę z żółtkami, dodajemy ugotowaną kaszę, pokrojone podróbki i grzyby, siekaną zieleninę, sól, pieprz, pianę z dwóch białek. Wszystko dobrze mieszamy i układamy na tej skórze z mięsem, co z niej żeśmy kadłubek wytrząchli, po czym zawijamy i wykazujemy się umiejętnościami krawieckimi, ewentualnie chirurgicznymi (o ile kto ma odpowiedni dyplom), zaszywając dokładnie rozciętą przed luzowaniem skórę. Nie przejmujmy się mendzeniem zajzdrośników, którzy zaglądają przez szybkę i drwią, że „a na co rozcinać kiedy zaraz szyć trzeba”.

Najgorsze za nami, choć po prawdzie, najgorsze było za nami kiedy wyjęliśmy korpus spod skóry. Teraz wkładamy gąskę do brytfanki, polewamy tłuszczem, wstawiamy do gorącego piekarnika i pieczemy około dwóch godzin, od czasu do czasu polewając tłuszczem. Upieczoną gęś, jak mawia tatulo, zajadamy z apetytem, szczególnie na Bożenarodzeniowy obiad lub w każdy inny sylwestrowy wieczór, póki się nam apetyt nie skończy.















Uff, gotowe. Podajemy z zasmażanymi buraczkami i obserwujemy jak się biesiadnikom facjaty cieszą z błogości.

Taka gęś doskonale idzie pod naleweczki. 


Pigwówka normalna, pigwówka na samogonie, orzechówka, aroniówka, smorodinówka, co tam tatko wystawi ze swoich przebogatych zapasów. Ja to nie daję sobie zabrać talerza nawet jak wchodzi ciasto, a nawet jak stół pustoszeje, bo czas do spania się szykować. Ciągle mi tej gęsi mało:




Zakańczanie teraz będzie, więc się skupiamy, skupiamy! Tatulo z mamulą kłaniają się dla całej blogostrefy, winszują wszystkiego pożytecznego, nie za cierpkiej smorodinówki, i żeby was chrypka nie brała jak będziecie śpiewać o rozmarynie o pierwszej rosie.
Ja od siebie dodam, że dzisiaj zaczynają się Święta prawosławne. Wszystkim moim sąsiadom, tym bliższym i dalszym, którzy świętują według kalendarza juliańskiego i lada chwila zasiądą do Wigilii, życzę wszelkiej pomyślności. Wesołych Świąt!

Na sam już koniec zapodaję fotoreportaż, jak to tatko się z gęsią rozprawiał. Delikutasów oraz tych, dla których biednych zwierzątek szkoda (mimo że wpaździerzyć pieczyste może nawet lubią) uprasza się o sp ojrzenie w drugą stronę. Jadę.


poniedziałek, 2 stycznia 2012

To jaka dziś data?

Fajnie kanichlorki dzisiejszej nocy wybuchały, co nie? Co tam mruczycie? Że to wczoraj było? Aaa, patrzajcie, jak ten czas na rozmowie leci! Myśmy z Szuwaśką, Radziulisem Czesławem i Ancioszko Stanisławem dopiero co skończyli te sztuczne ognie wypuszczać. Widać dzionek się dla nas gdzieś zapodział. To teraz już rozumiem, czemu baby, co na targ z jajkami szły, tak dziwnie na nas patrzyły. Myśmy się z nich śmieli, że pierwszego stycznia handlować idą, a to takie buty.

Powiem dla was, moje wy serpentynki różnobarwne, że mieliśmy zamiar jeszcze dalej radować się tym, że się cyferka w roku zmieniła, ale posterunkowy Guzik nas opamiętał jak bloczek mandatowy wyjął i zaczął rozprawą sądową straszyć. Silnie wnerwiony on był, bo w sylwestra na interwencję do Maciaszczyka się udał, ale skorumpować się dał i nie podobało się dla niego, że musi spotkanie towarzyskie opuszczać aby nas do chałup porozganiać z racji tego, że Baciuk donos złożył, jakoby że od naszych śpiewów jego mućka mleka dać nie chciała. Ten Baciuk to swołocz niesłychana jest. Dodaje żywinie do paszy jakieś sztuczne wynalazki jak Markopier Łajt glutaminianu do kurczaka, to nie dziwota, że mleka i jajek u niego jak w pegieerze za komuny. Wracając do Maciaszczyka: ciekawość, co to za przestępstwo było kiedy oni dwa dni się korumpowali? Bo jak się rozchodzi o takie na ten przykład zakłócenie ciszy nocnej, to się posterunkowego obgania litrem, czyli to będzie gdzieś tak w dwie godziny.

Pochwalę się jeszcze, że u nas nie tylko sztuczne, ale i prawdziwe ognie w noc sylwestrową były. Fakt, może i nierozsądnie było podpalać beczkę ze smołą u sołtysa na gumnie, a już na pewno sołtys nie powinien dorzucać kanistra z benzyną jak się chlewik zajął. Co z tego, że nie mielibyśmy największego ogniska w całym powiecie, kiedy sołtys miałby gdzie trzymać prosiaki. No ale teraz to każdy mądry, a jak się jarało, to cała wioska się zbiegła z szampanami kiełbaski piec.

Ale ja tu gadu gadu, a żywina nie karmiona. To który, mówicie, dzisiaj jest? Drugi stycznia? Cie florek...