wtorek, 30 czerwca 2009

Przy kartach przyśpiewki po ryżówce














Zachodziło słońce. Granatowy zmrok kładł się aksamitnym cieniem na koszelewskiej równinie. Muślinowa mgiełka czarowała horyzont. Wiatr przystanął i obejrzał się za siebie, nasłuchując zbliżającej się burzy. Liście przerwały swój szemrotliwy taniec w oczekiwaniu na pierwsze krople i tylko chmury nic sobie nie robiły z elektryzującego napięcia powietrza, prześcigając się w kreacji abstrakcyjnych kompozycji. Przyszedł Szuwaśko. Trzasnął furtką, rozejrzał się po obejściu i – jak to on – wymruczał przez zęby: A co wy tu czmonicie, kurwa mać?

A czmonili myśmy to, że w durnia my z Radziulisem Czesławem graliśmy, i podjadaliśmy niemało. Była też Pałąkowa Halina i Wyśmierzanka Lucyna, która z kościelnym naszym Koszelewskim Ździszkiem po nabożeństwie wieczornym przechodząc mimo zajrzała i już się została. Roztworzyłem drzwi do stodoły i zaperłem kołeczkiem bo gorąc okrutny był, że w chałupie nie szło wysiedzieć. W sąsieku na skrzynkach po jabłkach zasiedliśmy rozgrywkę uskuteczniając. Zapaliłem naftową lampę, bo ciemno się robiło się, a siano jeszcze nie zwiezione. Pałąkowa donaszała kolejne cymesy, Czesio Radziulis nalewał do szklanek koszelewską przepalankę. Miło wieczór się toczył: ćmy trzepotały o szklany klosz lampy, komary trochu kuły, ale za bardzo to nie, i tylko Ruda Zamojszczaka ujadała potępieńczo, na co my nie zwracaliśmy uwagi, bo przyniosłem ja do stodoły radyjko tranzystorowe na baterejki. Podłączyli my z kościelnym to radyjko do akumulatora od kosiarki i rozprawiali my o tym, czego to letniki tam u siebie słuchają, że i do czorta niepodobne.

Szuwaśko przymrużył oczy żeby widzieć lepiej, co polano do stołu, uśmiechnął się pod nosem, wyjął niedopałek skręta spomiędzy jedynek i rzucił go na kupę kompostu. Jaśniej się od razu zrobiło, atmosfera się ociepliła. Trzeba było nie wlewać na kompost tej benzyny, co mi do niej Łaciata ogonem kankę z mlekiem strąciła, pomyślałem, ale Wyśmierzanka Lucyna akuratnie „Śtyry czerwo” zakontraktowała, a po partii ona z Koszelewskim była, to i ochota do oglądania widowiska „światło, dym i sztuczne ogni z saletry” wszystkim odeszła.

– A zabezpieczone wy, kochanieńkie, na okoliczność gry przedłużającej się, a? – zagaił zalotnie sołtys, pozbywając się dwóch pokaźnych butelek zza paska spodni roboczych. Widać Maciaszczyk z imienin brata po dwóch tygodniach szczęśliwie powróciwszy, ogieniek tam u siebie w ziemiance rozchełchał i produkcję na pożytek wioskowy na nowo rozpoczął.

– Aż tak to nie – ciut niepewnie powiedział Koszelewski. Musi bez to on rezonu nie miał, że kontrę ja dla niego soczystą zapodałem. Czerwów u mnie pięć było, a i punktów nieskąpo. Wyśmierzanka na trzy bez kozera zostać powinna, a nie w grę kolorową na pognębienie wpychać się.

Opróżniwszy przestrzenie okołopaskowe w swoich portkach Szuwaśko podsunął sobie skrzynkę, rozsiadł się, szmatę z butelki wyciągnął, strzepnął piasek z musztardówki, co na podmurówce stała, paluchem wybrał muszki i pajęczyny, i polał wszystkim sowicie. Że to na ryżu nowomodna nalewka jest, on powiedział. Nu, nienajgorsza. Żeb tylko oczy skośne dla nas nie zrobili się, zażartowała Pałąkowa, której policzki czerwieniały już o tej wieczornej porze jak jabłka w jej sadzie, na co sołtys zawyrokował, że kiedy trunek ślachetny, to i skoszenie dwudniowe zaakceptować można. Albo to raz i z tydzień my skoszone chodzili? Skrzywił się na widok zamorskiego hummusu, który pysznił się w misce, tej co ja zawsze w niej śledzi podaję, pamiętacie, ale kebabczetami nie pogardził. Powiedzieliśmy dla niego, że to mielone są, to przełknął. Plastrem słoniny przyłożył i jakoś to było. Najgorzej, że krewetki my jeszcze w planie mieliśmy i sery spleśniałe, co się przeleżeli w piwniczce u Pałąkowej. Strach było pomyśleć, co zrobi sołtys na widok robaków i zepsutej żywności. Polałem ja dla niego po brzegi, żeby znieczulić jego emocjonalnie i przychylniejszym uczynić. Po serii kubidów Koszelewski ordynował właśnie ślemika winnego. Coś dla niego karta za dobrze idzie dzisiaj. Te cztery czerwa, co ja ich skontrowałem, to oni z Wyśmierzanką zrobili o tak, ściągając najsamprzód wszystkie kozery i udatnie wyimpaszając moje damy. Nadróbka dla nich jeszcze wyszła. As żołędny dla mnie zmarnował się, przebicia ostatnią kozerą w ręku doznając. No mówię ja wam, niech to psi użrą. Radziulis klął szpetnie i kurzył skręta za skrętem aż pójść ja musiałem do chałupy po nową gazetę. Nu, z Czesławem odkuli myśmy się potem trochu, ale i tak kościelny z Wyśmierzanką dali nam nieźle w kość.

I tak to, pchełki wy moje, niedziela, a później początkujący poniedziałek mijały nam spokojnie, leniwie, przy wtórze radyjka, ujadaniu Rudej, brzęku szkła, purcelany i Czesławowego zaskakująco soczystego słowotwórstwa inwektywowego. Siwy dymek ze spopielonego kompostu drażnił lekko nosy i odstraszał komary (teraz już wiem, gdzie się dla mnie widły zapodzieli). Burza rozeszła się po kościach, za to nastał leciuśki wiaterek, miło głaszcząc spoconą skórę, a księżyc, który pojawił się ze znienacka, zaciekawiony zaglądał nam w karty przez szpary w dachu stodoły. Mgły się rozstąpiły, odsłaniając bagienną równinę i echo nieźle musiało się nabiegać w te i nazad, długo w noc roznosząc po okolicy karciane przyśpiewki Szuwaśki: „Mam żołędzie i mam wino, chodź na siano spać, dziewczyno”, „W dupie mam ja dzwonki, czerwo. Wójt z Gliniewic to jest ścierwo”.



Nu, teraz na koniec sam to ja wam zapodam, kotki serdeczne, co my pojedli. Co popili, to wy już wiecie, bo napisałem ja wam, a i może po chuchu jeszcze rozpoznacie. Desera ja nie sfotografowałem, bo moja Smienka zaginęła i po ciemaku znajść my jej nie mogliśmy. Dopiero z rana wypatrzył ją Koszelewski, który próbując wpasować się w furtkę, wlazł był na obórkę, a ona tam akurat była. Smienka znaczy się. Powiem ja też dla was, że bez ten gorąc to pit ja nie napiekłem, tortilkami malutkimi jak pół łapy Szuwaśki je zastępując. Szybciej oni się robią się, i mniej gorącego z mojej nowiuśkiej kuchenki przy okazji wydobywa się. To i gazu mniej. Ot, takie ekliktyczne jadło dla nas wyszło. Tak letniki mawiają jak się dla nich zrobi na obiad to to, to śmo, że każdy pies z innej budy. Posłuchajcie, jeśliście ciekawi.


Zamorski hummus z papryką, pachnący kminem rzymskim, rozmarynem, cytryną i oliwkami:





































Krewetki na modłę chińską, na podwójnym gazie prędziutko skarmelizowane sosem sojowym, z dodatkiem czosnku i imbiru w dużych ilościach, na koniec obsypane ogórkiem i szczypiorem:

















Kebabczeta aromatyzowane kminem (a jakże), świeżą pietruszką i estragonem (należałoby dać kolendrę, ale w gieesie w Paździerzownicy nie mieli), z dipami: ze świeżej papryki, pomidorów i oliwek, oraz jogurtowym z estragonem, czoskiem i szczypiorkiem, posypane rozmarynem i zawinięte w tortillę:


















Spleśniałe w pałąkowej piwniczce sery: kozi i gurgoncola, a do nich na zakąskę pomidory obsypane estragonem i bazylią; wszystko w pieprzu zielonym:

















Suszone owoce: daktyli, rodzynki, moreli, śliwki, podduszane w soku pomarańczowym i winie aż oddadzą całą słodycz, z której się na koniec karmel robi. Na ciepło to się wydaje. A na to – lody miętowe, bo świeżą miętę koza Pałąkowej dla mnie wyżarła. Nu, Smienka zapodziała się, łajdaczka.

sobota, 27 czerwca 2009

Wioskowy trurniej durnia

Odwiedzić mnie dziś Radziulis Czesław zamiaruje. W durnia my grać będziem. Gorąc się okrutny zrobił, to i w chałupie my siedzieć nie będziem. Otworzę ja drzwi od stodoły, w sąsieku ogarnę, usunę te trzy brony, co po pegieerze ostali się, i zrobim my gumienne spotkanie sąsiedzkie.

Pałąkowa przyjdzie, i Szuwaśko ze śliwowincją takoż - tak ja wam, motylki urocze, znoweś nie napiszę dziś nic, co u nas we wiosce słychać. A wydarzyło się trochu, nie powiem. Nie opowiadałem ja wam chyba, jak to Szuwaśko podobiznę swoją do paszporta sprytnie fotografował, że i mandata otrzymał. A wszystko bez to, że pamiątkowy od komunii portret krzywo przyciął i wymiarowo dla niego nie pasował. Oj, śmiechu było! Nu, nic. Opowiem ja wam o tym, rusałeczki, inną razą.

No więc my dzisiaj porzucamy się kartami do siebie, śliwowincji łykniem, słoniną zakąsim. W ramach słoniny, to ja dziś zapodam hummus z papryką, obsypany czarnymi oliwkami i pitę do tego, małe tortille z kebabczetami z dipami różnemi i kuminu oraz rozmarynu mnogością, i deser z suszonymi owocami, co się dusili w pomarańczowym karmelu. Na ciepło ja ich z lodami miętowymi wydam. Te owoce suszone. Na ciepło, rozumiecie.

Tak wy odpoczywajcie, cieszcie się latem, a pogadamy kiedy tam. Bądźcie zdrowi i nie popijajcie wędzonki serwatką. Z Bogiem.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Włoska pasta, czyli posolony czosnek

A zapytajcie mnie, jaki dodatek do potraw i do kanapek najbardziej lubię. No, zapytajcie. Słucham? A, jaki dodatek do potraw i do kanapek najbardziej lubię? Hmmm... skoro już pytacie, to po zastanowieniu powiem, że myślę, że chyba pastę włoską. Niesamowity, niepowtarzalny aromat lekko ukiszonego, słonego do bólu czosnku sprawia, że zapomina się o nieprzyjemnym zapachu z ust, tylko chce się więcej i więcej – a jestem zwolennikiem ograniczania soli w diecie. Właśnie zrobiłem słoiczek. Wpadnijcie, duszki, za dwa tygodnie – pod wódeczkę idzie jak nie wiem i co.

Swoją drogą, zapach z ust jest znacznie mniejszy niż w przypadku czosnku świeżego (jak 1 do 3 w skali Czypraka). Ten w paście jest jakby ciut sfermentowany, po trzech miesiącach zmienia kolor na bursztynowy i nie daje tak silnego „aromatu”. Teraz jest dobry czas: czosnek jest młody, klejący, soczysty, więc będzie pyszny. Ale jesienią warto powtórzyć produkcję żeby na zimę starczyło. Wtedy wchłonie więcej oliwy i będzie mniej sprężysty, ale nadal nieprzeciętny.

Dziś zamiast opisu składników, zdjęcie składników (w tej buteleczuńce to nie śliwowincja od Maciaszczyka jest, bo do takich małych naczyń to i szkoda nalewać dobry napój, tylko oliwa; dobra oliwa):























Produkcja jest nader prosta. Proporcje na słoik po majonezie. Trzy główki czosnku obieramy i przeciskamy przez praskę. Dodajemy 3 słuszne łyżeczki soli (jak się próbuje, ma być o wiele bardziej słone, niż bylibyśmy w stanie uznać za stosowne) i duży pęczek posiekanej natki pietruszki. Mogą być dwa. Wszystko układamy w słoiczku i zalewamy dobrą oliwą dwa palce powyżej poziomu czosnku. Wstawiamy do lodówki na co najmniej dwa tygodnie, w międzyczasie ze dwa razy mieszając. Trochę oliwy wsiąknie w masę czosnkową – dolewamy. Tylko mi tam nie podjadać. Po 2-3 tygodniach czosnek zmięknie, lekko zmieni kolor i straci smak surowizny. To znak, że można wydawać. Noo, teraz zaczyna się czosnkowa orgia!

Raz. oliwę znad czosnku używamy do: sałatek, surówek (skosztujcie koniecznie kapusty kiszonej z tym cudem). Maczamy pędzelek i smarujemy kromki bagietki przed zapieczeniem (świeży czosnek i oliwa przy tym to jakiś żart jest). Można delikatnie chlebek pod kiełbaskę potraktować zamiast masła. A usmażcie na tym kartofelki albo polejcie fasolkę szparagową ugotowaną na parze! Jak ubędzie oliwy, dolewamy nowej i następnego dnia jest gotowa.

Dwa. masę czosnkowo-pietruszkową z lubością używamy do: położenia małej ciupinki na upieczonych już bagietkach (ciupinki, bo smak wyjątkowo silny). Do dodania do gulaszu szegedyńskiego, golonki, do zamarynowania piersi kurczęcia przed smażeniem. Do sałaty ze szpinaku z oliwkami. Do zmieszania z adżyką żeby nowy smak z tej wyśmienitej gruzińskiej pasty wydobyć. A czasem to i do zanurzenia łyżeczki w słoiczku i zlizania tego, co nie spłynęło. Mmmm...

Trzy. Doobrze jest.

Jeden miły obywatel, który przed laty nawiedzał moją chałupę i nie był jakimś letnikiem, że kieliszeczek winka i lulu, to jak skosztował kiedyś odrobinkę, to łyżkami jadł. No, wypity był, zjadł prawie wszystko. Jeeej, mnie następnego dnia to tylko łeb na... znaczy się chleb słony był, a on jeszcze do tego tego słonego czosnku pojadł. Ojoj, miał wtedy fazę na pieniste, miał. Po co ja wam to mówię? Ano po to, żebyście poskromili nieskromne zapędy i po organoleptycznym zapoznaniu się, nie rzucali się na tę wyśmienitość jak szczerbaty na suchary, tylko żebyście powoluśku dozowali przyjemność płynącą ze spożywania piekielnie słonego, potwornie czosnkowego cudeńka. No, i nie dawajcie dziś żywinie kartofli, burza idzie.

Ta mikstura trzymana w lodówce postoi i pół roku. Dłużej nie sprawdzałem, bo już nie dałem rady ;) Świeża wygląda tak (pietruszki powinno być więcej; a, dodam za tydzień):























Ja tam do takich dobrych rzeczy to używam najlepszej oliwy. Tutaj: grecka z Kritsy. Grecka oliwa jest najlepsza. Nie wali kwasem czy jabłkami, rzadko bywa cierpka. Oliwa z Kritsy wygląda tak:























Aha, ten przetwór warzywny wykonałem w ramach akcji Spiżarnia 2009 na durszlak.pl

Steki z cukinii ;) ze szpinakiem















Nu, znoweś bez mięsa. Jeszcze mnie sołtys nasz, Szuwaśko Grzegorz banicją napiętnuje za konszachty z naczelnym epatologiem, Srajnakiem Witoldem i tymi jego cudakami, co się do drzew przymocowują, kanałów zarastających bronią, dróg budować nie dają i żywią się trawą i sałatą, tfu, psia mać. Ale co zrobisz, smaczne to jest i koniec. „Basta”, jak mawia wójt nasz. Normalne ludzie popod szpinak usmażony plajster boczku wędzonego podłożą niech, a my, pogięte jakieś, bezmięsnie pojemy.

Zazwyczaj placki z cukinii robi się z tarkowanego warzywa. A ja najbardziej lubię smażone panierowane plastry tej genialnej zielepuszki. Jeśli się nie przetrzyma jej na patelni, to lekko chrupie i jest taka rozkosznie delikatna... Do dzieła. Naostrzcie noże.

Składniki
1
duża cukinia,
1 jajko,
bułka tarta,
pasta szpinakowa,
nieco jogurtu naturalnego,
tarty ostry w smaku żółty ser,
rozmaryn, sól, pieprz.

Cukinię kroimy w plastry o grubości 1-3 cm (jak kto lubi: grubsze będą bardziej chrupać, ale trzeba więcej oleju żeby panierka trzymała się wysokich zielonych „ścianek”). Panierujemy je w jajku i bułce tartej i smażymy na apetyczny brązowiutki kolor. Na każdy plaster nakładamy czapę szpinakową, a na wierzch odrobinę jogurtu dla ozdoby. Mamy piękne połączenie kolorystyczne: brązowa panierka, zielony szpinak i cukinia, czarne oliwki i biały jogurt. Aż żal naruszać tę uroczość. Układamy steki na półmisku, posypujemy tartym ostrym serem i rozmarynem. Pół godziny i mamy wyborną śródziemnomorską kolację. Albo obiad. Tylko nie róbcie zbyt mało, bo znika prędziutkoo! O, tak (foty wykonane w odstępie pięciu minut, więc wiecie, małe spóźnienie na obiad i jecie kanapki z pasztetową):





Deser truskawkowy z kaszą pesso, sosem miętowo-karmelowym i prażonymi ziarenkami
















Jest lato? Nie ma. Zimno i pada. Ale być powinno, czy nie tak, co? Ano powinno. No to deser na lato. Dorotka chce, Dorotka ma.

Karmel z miętą pięknie uwypuklają soczystą urodę truskawek. Kasza dodaje miękkości i poczucia bezpieczeństwa, a pestki – umiarkowanej słonej drapieżności. Całość jest nieprzewidywalnym i nieco zaskakującym połączeniem delikatności i chrupiącej asertywności.

Składniki (4 porcje)
20 dkg kaszy pesso albo
kuskusu,
truskawki do woli,
2 łyżki miodu,
garść rodzynek,
garść albo i dwie pestek słonecznika albo dyni.

Sos karmelowy
pół szklanki cukru,

2 łyżki masła,
100 ml mleka,
garść świeżutkiej, obłędnie pachnącej mięty albo syrop miętowy,
sól.

Rodzynki namaczamy w wodzie na 15 minut. Albo w winie, jak wam nie szkoda dobrego napoju marnować. Kaszkę pesso lub kuskus zalewamy gorącą wodą wymieszaną z miodem i odrobiną masła, i odstawiamy pod przykryciem do namoczenia. Truskawki kroimy na pół.

Przygotowujemy sos. Na patelni roztapiamy cukier i podgrzewamy aż zmieni kolor na miodowy. Wtedy wrzucamy 2 łyżki masła i mieszamy aż połączy się z cukrem. Dolewamy tyle gorącego mleka, aby uzyskać odpowiednią konsystencję. Jeśli sos wolicie gęstszy, można mleka nie dawać wcale. Rzadszy ślicznie spenetruje kaszę. Jeśli wybraliśmy wersję z syropem miętowym, dolewamy go teraz. Z syropem sos będzie intrygująco zielonkawy i orzeźwiający, bez niego ślicznie brązowy i wyraziście karmelowy. I tak dobrze, i tak pysznie. Solimy sos. Pamiętajcie, słodycze uwielbiają sól, a karmel to już w ogóle. Nie bójcie się próbować. Założę się, że taki sos z łyżeczką soli nawet, będzie lepszy niż bez soli w ogóle. Sól jest świetnym tłem dla tego amanta, cukru. Ale co ja tu fachurom będę tłumaczył.

Na rozgrzaną patelnię wkładamy ociupinkę masła i wrzucamy pestki. Prażymy na brązowo i obowiązkowo leciutko solimy.

Ulubiony finał: do namoczonej i spęczniałej kaszy dodajemy odciśnięte rodzynki, ładnie mieszamy żeby nie było grudek. Wodę po rodzynkach wylewamy. Wino jako dar boży nie może się zmarnować. Pijemy (jest nagroda za poświęcenie w przygotowywaniu posiłku). W miseczce układamy kopczyk z kaszy, obkładamy go palisadą z truskawek (bez ograniczeń, można sobie pofolgować), polewamy pięknie pachnącym sosem i posypujemy miętą. Na to nie żałując sypiemy ziarenka i deser gotowy. Voila, co się dziwisz.

Aha, sos karmelowy jest świetny do maczania truskawek. Zamiast cukru czy śmietany możemy do konsumpcji pierwszych letnich owoców użyć resztek sosu – o ile nie zostanie natychmiast pożarty, a patelnia wylizana. Mówię wam, lepiej zróbcie z podwójnej porcji żeby następnego dnia nie dorabiać. Uuuch, ten cudowny karmel!

No, fota mi nie wyszła. Smienka mi się wyszmelcowała jakem zdjęcia parnika robił na forum pokaparnik.pl i nic przez tego judasza widać nie było. A nu jego.

niedziela, 21 czerwca 2009

Pasta szpinakowa















Dzisiaj coś na zielono. Na zielono-biało. Ni to sos, ni to pasta. Nic odkrywczego, ale smakuje wyśmienicie. Jak się doda do makaronu, wyjdzie spaghetti. Jak się położy na chleb, będzie kanapka. A jak położy się na placki z kalarepki albo na placki z cukinii... no, to będą placki z cukinii ze szpinakiem. Jedzcie szpinak, bo szpinak to niezły człeka napinak. Trzeba być słabiakiem by gardzić szpinakiem.

Składniki
1 opakowanie mrożonego szpinaku,

1 opakowanie sera feta,
garść czarnych oliwek,
2 cebule,
4 ząbki czosnku,
1 łyżeczka gałki muszkatołowej,
tymianek, cząber, oregano, pieprz.

Posiekaną cebulę podsmażamy na oliwie. Kiedy się zeszkli, dodajemy rozmrożony szpinak. Oczywiście może być świeży, ale trzeba go posiekać, bo całe liście włażą w zęby, więc wygodniej wziąć mrożony - może być nawet taki rozjechany walcem Walczaka Mariana z Poddybek. Podduszamy chwilę, po czym dodajemy posiekane niezbyt drobno oliwki, zmasakrowany czosnek i przyprawy. Na koniec wkładamy pokrojoną w kostkę fetę, czy też raczej masę, którą się pod tą nazwą sprzedaje w naszych sklepach (może też być ser topiony, a nawet oba na raz; jak kto lubi to ten spleśniały...) i podgrzewamy aż ser prawie się rozpuści. Lubię jak zostają takie małe białe plamki niedotopionego sera. Wygląda to ładnie (śliczny kontrast białego sera i soczyście zielonego szpinaku) i fajowo smakuje. Ewentualnie dosalamy (sól lub sos sojowy albo maggi). Taka pasta lubi być dopieszczona, a więc nie żałujemy ziół, gałki, pieprzu i soli. Smacznego. Nie koście trawy po zmierzchu.

Z cyklu „Co dziś na obiad”: letnie ziemniaczki z koperkiem














„Letnie” nie znaczy, że niebardzawo ciepłe, tylko że na lato danie takie to jest. Specjalnie ja je dziś zrobiłem, bo za oknem to jakaś jesień albo wczesna wiosna. I tak promoncja, że nie pada, to się na grilla do dobrych ludzi pojedzie się. O, słonko na chwilę wyszło. Czekajcie, pójdę naprodukować trochę witaminy D.

O, zaszło, a już miałem serdak nakładać i po gumnie przejść się. No, nic to. Więc na złość aurze – pachnący latem obiad. „Pachnący latem” znaczy, że jak się je, to się czuje zapach lata, a nie że jak jest lato, to on pachnący jest, a gdyby była jesień, to by śmierdział. Choć tak po prawdzie to wiosnę latoś jesienną mamy. O masz babo placek ze śliwkami, zakałapućkałem się.

Receptury nie podaję, bo i po co. Ot, smażone młode kartochelki z dorzuconą na koniec młodą cebulką i posypane młodym koperkiem i rozmarynem. Roboty tyle, co nic, a smak – ohoho. Takie letnie jedzonko. „Letnie” nie znaczy... A, pójdę ja już.

Ojejuniu!















Kuchenka moja gazowa emailowana odpoczynku nie zaznała dziś, odlaboga! Z Garłuszko Kazimierzem takie specjały my wyczmoniliśmy, że dajcie żyć. Pysznie było, a i śliwowincji nie zbrakło. Jutro ja dla was więcej napiszę. Śpijcie dobrze, przyjemniaczki kochane, i nie zapominajcie o zapinaniu pasów.

wtorek, 16 czerwca 2009

Basta, srasta

Do naszego sołectwa to jakowychś oczadziałych nabrali. Uradzili oni, od kawy nadmiaru musi, a może od niewietrzenia pokojów służbowych, że znaka gmina nasza potrzebuje. Logo oni na to mówią. Wiecie, takie cuś jak na dropsach, że wyprodukował Iwaszko Zbigniew i sru, pieczęć jego. O masz ci piotruś blaszanne buciki, a na co dla nas to? Że nasza gmina jak sprzęt sportowy ma być oznakowana? Jak syn Borysiuka, co w portkach z pasami białymi lata i kijaszkiem wymachiwuje? I na tych portkach ma znicza jak na zaduszki wymalowanego, i „adzidas” napisano. Toż bójcie się Boga, ludzie!

Nu, ale nic. Żeby one tam podumały, przydatność swoją pozorując, premię wzięły i zapomniały, to jeszcze uszłoby w tłoku. Ale nie, światowe one chciały być. Zakontraktowały Czymielskiego Jakuba żeby za nich nawymyślał. Wiecie, którego? Tego, co hoduje perszerony w Kościałowie i z bratem oblepia autokary folią samoprzylepiającąsię. Nu, i dla tych urzędasów wyszło, że jak on oblepia, to w świecie reklamy i promoncji bywały jest. Flota on to przedsięwzięcie nazwał, czy jakoś tak. Yhy, z kosmosu musi ta flota. Jak ta flota ze szrota wzięła się za robotę, to klękajcie narody. Wyczmoniła, rozumiecie, takie cuś jakby ananas albo odpryski od spawania. Toż u nas ananasów nie ma nawet w gieesie w Gliniewicach, a spawać to tylko kowal z kolonii spawał, ale warstat zamknął i koniki polne hoduje na handel do Afryki.

No i słuchajcie dalej. Siostrzeniec Koszelewskiego na holidejs przyjechał z Hameryki. No jak on zobaczył tego znaka, to za brzuch się złapał, turlał się po sionce i zachłystywał się, wykrzykując Gliniewice – zboczkowice. Koszelewski do porządku jego szklanką barbeluchy doprowadził i on mu powiedział wtedy, że w Niujorku takie samiusieńkie słonko to ma organizancja, co za członków (pardą) ma samych ped... ukaz Unii Europejskiej o poszanowaniu mniejszości. Ten wpis został skontrolowany botem szpiegującym i oznaczony jako szkodliwy i zagrażający bezpieczeństwu Wspólnoty Europejskiej.

Jak to wydało się, to wtenczas wójt wkroczył i zamieść pod dywan chciał, że to niby bez przypadek się stało się, że to dla organizancji budżetowej Tęczowe przytulaki miało być, i takie tam. I że mieniać znaka Czymielski będzie. Nu, pomieniał. Wyciął pół tego ananasa z jednej strony i powiedział, że to jedna wersja jest. Potem z drugiej upaździerzył, i miał drugą. Bukwy na inną stronę przełożył i wyszło dla niego, że trzy nowe wersji już ma. Razem naczmonił on 10 kuńcempcji! Robotny chłop, nie ma co. Pokażę ja wam dla przykładu obrazek jeden, bo oni wszystkie toczka w toczkę takie same:













Szopki w tej gminie, mówię ja wam, robaczki, bo potem wójt wziął namyślać się srogo, żeby jeden znak z tych dziesięciu wybrać. Ze dwie niedzieli dumał, ale wybrał. A wy nie śmiejcie się. Zdaje się wam, że to łatwo wybrać z dziesięciu, kiedy wszystkie że nie odróżnisz? Jak my jego podziwiali, to ja wam i nie opowiem. I tak my jego podziwiali, i tak. Ja to sobie myślę, wiecie, że on tak zrobił, bo bał się, że jak dla tych swoich bystrzachów sołeckich pokaże wszystkie te ananasy zaodraz, to one od nadmiaru wrażeń zawiesić mu się mogą, jak szuwaśkowy służbowy lamptop kiedy sołtys trzy pasjanse w jednym czasie stawia.

Ale to nie koniec, bo najlepsze dopiero zbliża się. On, wójt znaczy się, tego jednego, wybranego przez siebie i uświęconego znaka pod głosowanie poddał radnym swoim sołeckim! Rozumiecie?

– Daję ja wam tu, chłopy, znak taki, co jak świat długi i szeroki naszej gminy znamionem ogłoszony będzie – powiedział on pewnie do nich; może i głośno powiedział, że niektóre te radne mogli pobudzić się z drzemki. – Ja jego, tego znaka ma się rozumieć, skupcie się, no więc ja tego znaka zaakceptował, czego i wam po dobroci życzę. A tera wybierzta, który ma być i idziem do stołówki, bo obiad wydają.

Nu, to one pod pachami podrapały się, pochrząkały, i jednogłośnie powiedziały, że dla nich najwięcej podoba się ten, co im go wójt pokazał. Niby dobrze powiedzieli, bo niby który miał się dla nich bardziej podobać? Masz tu, synek, psią kupę i powiedz, serce ty moje, czy bardziej ci się widzi kupa, czy kupa. Nu, myśl, budyń stygnie.

Szuwaśko kiedy się o tej głupocie nie z tego świata dowiedział, to – jak to on – zapienił się, zaklął szpetnie i łapska zacisnął aż mu kostki pobielały. Dla zachowania zdrowotności zaraz my odwiedziliśmy maciaszczykową wytwórnię dóbr wszelakich, bo jakoś tak się złożyło, że akurat niedaleko byliśmy. Pić się chciało od tego stresu, czort. No i potem, ale to potem, nie żeby zaraz-zaraz, tylko jak my już pierwsze pragnienie zaspokoiliśmy, to szliśmy naszą szutrówką i śpiewaliśmy wymyślony na kamieniu - tak to letniki mówią? – protestacyjny song. Przepowiem ja wam, bo czegoś was lubię:

O cześć wam, panowie radniacy
za nerw ananasem zszargany.
O cześć wam, w gajerach z sołectwa cwaniacy
za wstyd nam przed światem zadany.

No ładnie, ale my tu pośmichujki, a oni tam radzili. Radzili, huechuech. My tu próbujem koniec z końcem zawiązać, a tam głosowali. My tu kombinujem żeb dobrze dla wszystkich żyło się, a tam oni mogli pojechać wtenczas na ryby, bo i tak było wiadomo, co uradzą. Oj, przyjdzie jakim transatlantyckim parochodem za morze uchodzić żeby poruty nie doświadczać.

Na drugi dzień siedzieliśmy na gumnie u Szuwaśki lecząc tego stresa, co się nam we znaki od wczoraj dawał i pragnienie potęgował, i dumaliśmy nad durnotą padołu tego psia mać. I że takiego ananasa to każden jeden namalować by mógł, kiejby chciał. I że w ogóle dlaczego zamorski owoc, a nie nasz. Toć nasza gmina ze śliwek słynie, co z nich Maciaszczyk napoje wytwarza. I z wisionek też słynie, bo moc tu u nas wiśniowych sadów. Pałąkowa to kiedyś powiedziała dla mnie, że u nas tyle wiśniowych drzew jest, bo szpaków dużo, a zawsze jak gdzie szpaki są, to i wiśnie zaodraz pojawiają się.

Tak po prawdzie, to dla mnie śliwki ważniejsze, ale Szuwaśko dobrze prawi, że jak kto śliwki ma, to do Maciaszczyka na przepędzenie oddaje. Do skupu nie trafia nic a nic, i one tam w słupkach mają, że u nasz ani jedna śliwa nie rośnie. A wiśnie to i owszem, do gieesu chłopy kontraktują, bo i więcej ich, i Maciaszczyk na przetwórstwo nie bierze. Nu, jak tak, to tak. Mogą być i wiśni.

Wziął ja kijek, umaczał w smole, bo akuratnie my smołowali oponę do szuwaśkowego traktorka. Pękła była, a z pękniętą nie honor jeździć, rzecz to wiadoma. Zaczął ja malować na pustaku tym kijaszkiem i wymodzili my kunkurencyjnego znaka z trzech wisionek składającego się. Owoc też tam jest, i to trzy, ale swój - nie zamorski. I hasło, co my je wymyśliliśmy, mówi o naszej działalności rolniczej, a nie że jakieś wschodzące Gliniewice. Że jak wschodzące? Jak oni dopiero wzeszli, a czerwiec już, to oni może jakieś parchate są, może na nich co rzuciło się, jeszcze mogą nie udać się. Wszystkie chłopy, co my ich popod klubokawiarnią spotkali, jak jeden zeznali, że dla nich moja z Szuwaśką robota bardziej widzi się. Nawet litra jeden z drugim postawili za pomyślność. Zanieśli my tego pustaka do wójta, ale i słuchać nas nie chciał, pomorek. Logo wybrane, prawił, i basta.

I tak to my zostaliśmy Gejowicami. Basta, srasta.

Ostatnie książki w Koszelewie

No i naprawił ja przyczepkę do traktorka. Szuwaśko był pozawczoraj w Gliniewicach, to zajechał do gieesu i kupił dla mnie koło. O, teraz pyrkam ja traktorkiem z przyczepką aż miło, i nie muszę już worków z nawozem na kolonię na plecach dźwigać. Uj, poczekajcie, coś mnie w kolanie strzykło. Nie na wodę.

Jak u niej, u tej przyczepki niby, kółka nie było, to podstawiłem ja pod ośkę dwie cegły i kilka książek. Walali się w chałupie po sieni i miejsce zawalali, a tak to wykorzystane zostali z pożytkiem. Teraz oni już dla mnie na nic. Myślałem ja, do czego takie książki przysposobić można, ale jakoś ciężko koncept przychodzi, bo papier gruby, do kurzenia nie nadaje się; do bardaszki też nie bardzawo. Zresztą, ciągnie on obornikiem i taką jakąś zgnilizną, to i machorka nie smakowałaby.

Myślałem żeby wycinanki porobić, czy cuś. Może ozdoby choinkowe, chaliera. Albo o, wyciąć kartki w środku żeby miejsce na piersiówkę zrobiło się. Wtedy my byśmy z Radziulisem Czesławem szyku na wioskowej szutrówce zadawać mogli, z książkami przechadzawszy się od świtu. Może i panny jakie łaskawszym okiem spojrzałyby na nas. A w międzyczasie w opłotki my byśmy tylko smyk! i po łyczku żeby na jeszcze bardziej biegłych w piśmie wyglądaliśmy. I nazad na szutrówkę epatować oczytaniem niepospolitym. W kieszeniach więcej piersióweczek mogli by my mieć żeby za często do Maciaszczyka nie ganiać, ani przedwcześnie demonstrancji wykształcenia nie zaprzestawać.

Ale teraz pomyślał ja, że może wy, koszelewiaki moje ulubione, poczytać chcielibyście. Trzy knigi to ja na kompost wrzucił, bo przegnite na ament byli one, ale z pięć w dobrym stanie zostało się. Wy by mogliście tej, jak jej tam, skarbnicy wiedzy posmakować, czort. Znaczy się poczytać, a nie śliwowincji z piersiówki popić, bo one nie powycinane jeszcze są. Tak ja i spisał dla was z okładek, co tam we środku w tych książkach stoi. Podumajcie. Gdyby kto chciał z oną Kalliope poobcować, zastuka niech do mnie w okieneczko. Tylko oddajcie potem, bo pomieszczenie dla piersiówki ja zrobić zamiaruję. Nu, to będzie tak:

Kazimierz Parzynoga,
Grząski pąs gąski,
wyd. Plus Jeden 1982

Opowieść o mężczyźnie w jesionce w kratkę, który w jesieni życia wspomina dom lat dziecięcych. Powraca myślami na prowansalską wieś aby dokonać rozrachunku z gęsią, którą u progu dorosłości spotkał w ogrodzie. Gęś nie odpowiedziała na powitanie, więc ją zjadł, ale nie dodał tymianku. Ten tymianek, czy też raczej jego brak, był motorem napędzającym koło niefortunnych wydarzeń w życiu mężczyzny, z wbijaniem na pal i łaskotaniem łasicą włącznie. Starzec postanawia zjeść gęś jeszcze raz. Jedzie do domu rodzinnego ciężarówką pełną tymianku.

Kunigunda Gżmot,
Lech, Rus i PZMot,
wyd. Guma do Bereta 2001

Gdy w podmiejskim Greenfrogg pojawia się Piotr Zenon Mot, wszystko się zmienia. Społeczność polskich i rosyjskich imigrantów, ogarnięta niepojętym szałem, stara się pozbyć przybysza, który pożera ich dzieci. Te nieobliczalne zachowania Słowian wywołują uzasadnione głosy oburzenia i oskarżenia o brak tolerancji ze strony przyjacielsko nastawionych amerykańskich mieszkańców miasteczka. Wybucha konflikt. Ogromne macki, dwadzieścia trzy żołądki i dezintegrator P. Z. Mota będą wystawione na próbę. Czy poleje się posoka? Kto wygra: tolerancja, czy odrażająca ksenofobia?

John Pwot,
My taylor is rich,
wyd. Yessir 1970

Nikt się nie spodziewa napadu bandy krawców męskich. Tak też było z Jackiem Bloomonem, statecznym dostawcą pokostu. Wpadłszy w tarapaty, gubi się w otaczającym świecie i przeistacza się w podstępnego i bezlitosnego bankiera. Zostaje milionerem aby szyć sobie coraz to nowe surduty ze szkarłatnego non-ironu.

Karolina Zmłyna,
Zawsze mogę,
wyd. HJSK&T 1966

Pamiętnik chorwackiej podróżniczki, zdobywczyni Korony Niderlandów, wielkiej miłośniczki parapetów z gliny. Toczona w konwencji modernistycznej powieści-jeziora gawęda przywodzi na myśl najlepsze chwile pamiętnikarstwa islandzkiego drugiej połowy trzeciej dekady XX w. Lektura dla tych, którzy cenią takie małe kapelusiki w grochy.

Jirzi Kovaska,
O bernardynie, dwóch sklepach, młynie i stacji benzynowej z domem rozpusty,
wyd. Knedliczek 1992

Bajeczki dla dzieci z morałem i trzema dnami, a właściwie denkami. Zdenkami tak naprawdę. Zdenki to trzy siostry, których hulaszczy tryb życia doprowadza do szewskiej pasji młynarza. Towarzyszy im wyuzdany pies Benek, obrazowymi przypowieściami wprowadzający je w ekstazę i dorosłe życie. Do książki dołączony jest pejcz z gumoleum, który może być używany także do odganiania much.

Sałatka z soczewicy i boczku
















W ramach akcji „Lunch Box”, czyli po naszemu „Śniadanko do pracy” na durszlak.pl przygotowałem dziś swojsko smakującą, sycącą sałatkę z ziarenek. Można ją zapakować do pojemnika i potem grzecznie spożyć w czasie przerwy technologicznej albo między papierosem a czwartą kawą. Jest niekłopotliwa w jedzeniu, wystarczy widelec. Nie ma potrzeby wstawać wcześniej żeby przygotować śniadanie do pracy, bo najlepiej smakuje po nocy spędzonej w lodówce. Wadę ma tylko jedną: każdy na zakładzie zechce spróbować i rzadko poprzestanie na jednym kęsie.

Składniki
30 dkg soczewicy (ja wolę czerwoną),
30 dkg wędzonego boczku,
2 małe cebule,
pęczek pietruszki,
pęczek szczypiorku,
1 cytryna,
3 łyżki musztardy,
4 łyżki oliwy,
pieprz, majeranek, tymianek, oregano.

W garnku zagotowujemy wodę (można też bulion, ale moim zdaniem różnica w smaku jest niewyczuwalna) i wsypujemy soczewicę. W jedną cebulę wbijamy 3-4 goździki i także wkładamy do garnka. Gotujemy na małym gazie aż soczewica przestanie być surowa (tylko bądźcie czujni - chwila nieuwagi i z ziarenek zrobi się papka). Nie ma być miękka, później sobie dojdzie. Wykładamy na durszlak i przelewamy zimną wodą.

W międzyczasie na patelni podsmażamy pokrojony w kostkę lub w słupki boczek. Kiedy już ładnie chrupiący, odlewamy nadmiar wytopionego tłuszczu, troszkę dla smaku jednak zostawiając, i wsypujemy soczewicę. Podsmażamy na niezbyt silnym ogniu aż ziarenka zmiękną i nabiorą boskiego aromatu boczeczku.

W misce mieszamy musztardę i sok z cytryny, po czym powoli wlewamy oliwę i mieszamy do uzyskania gładkiej emulsji. (Jeśli sałatkę przygotowujemy do zjedzenia w domu albo jeśli nie lubimy kolegów z pracy, dodajemy posiekane 2 ząbki czosnku.) Wrzucamy zawartość patelni, mieszamy i dodajemy siekaną cebulę, szczypior i pietruszkę. Doprawiamy pieprzem i ziołami (wszystkimi albo wybranymi, np. tylko dużą ilością majeranku). Sól – tylko w razie potrzeby, boczek zazwyczaj jest mocno solony.

I już, koniec roboty. Ten przepis wklepuję dłużej, niż robiłem sałatkę. Można zjeść na ciepło albo odstawić na kilka godzin do lodówki, jednak najlepiej poczekać ciut dłużej i dopiero następnego dnia delektować się fantastycznym, winegretowym połączeniem aromatu ziarenek, boczku i majeranku.

W ramach PeeSa: jeśli dobrze pamiętam, przepis na tę sałatkę dostałem onegdaj w jakimś kulinarnym newsletterze. Gdyby ktoś skojarzył, proszę o sygnał - dopiszę źródło.

Placuszki z kalarepki















Lubię kalarepkę. Bardzo i pod każdą postacią. Lubię ją na surowo, pokrojoną na frytkę (z dipem), lubię surówkę z kalarepki, zupę kalarepkową, kalarepkę smażoną, kalarepkę faszerowaną różnymi dobrymi rzeczami. Nie lubię tylko jak jest zima i kalarepki nima, albo droga. Moja droga kalarepka...

Dzisiaj o plackach z kalarepki. Jak można z cukinii, to dlaczego nie z kalarepki? Można podać jak placki ziemniaczane czy cukiniowe, a można - jak na obrazku powyżej - w obwódce z papryki. Silnie zdrowe to danie, a i na kolorze mu nie zbywa, ani na chrupkości. Do dzieła.

Składniki
2 kalarepki
,
2 czerwone papryki,
4 ziemniaki,
pęczek szczypioru,
2 jajka,
1 ząbek czosnku,
2 łyżki mąki ziemniaczanej,
sól, pieprz, cząber.

Kalarepkę męczymy tarką o dużych oczkach. Posypujemy solą i odstawiamy na 15 minut żeby puściła sok. W tym czasie siekamy czosnek i szczypior. Usuwamy z papryki nasiona (bez rozkrajania) i kroimy ją w okołopółcentymetrowe krążki. Końcówki i krążki o najmniejszej średnicy siekamy; dorzucimy je do masy. Ziemniaki tarkujemy jak na placki.

O patrzajcie, myślałem, że zdążę wyskoczyć po słomę do stodoły, bo coś mnie dach w chlewiku przecieka, a tu masz, 15 minut minęło. Dobra, utkam później, przestało padać.

Kalarepkę solidnie odciskamy. Suche wiórki wrzucamy do miski i dodajemy posiekaną paprykę, czosnek, szczypior. Teraz jest ostatnia chwila żeby spróbować, jaka pyszna jest kalarepka na surowo.

OK, jeśli coś wam po tym próbowaniu zostało, to dodajcie tarkowane kartofle, jajka i mąkę ziemniaczaną (mąka na czuja; do starych ziemniaków pewnie niepotrzebna w ogóle, a młode to co tam, krochmalu w nich za grosz). Przyprawiamy jak kto lubi.














Przypalamy na kuchni i przystępujemy do ostrego gazowania. Patelni, Zenonie! Schowaj te badyle, bo do więźnia pójdziesz. Co za chłop. Dobra, patelnię mocno grzejemy, dolewamy oliwy co bądź, rozgrzewamy. Teraz to już krótka piłka: układamy na patelni krążek papryki, a w środek wkładamy nasz farsz. Uklepujemy i smażymy krótką chwilkę z obu stron. Im krócej, tym lepiej - tyle żeby jajko się ścięło, bo wtedy kalarepka i papryka będą uroczo chrupiące. Poza tym
kalarepka po dłuższym wysmażaniu traci trochę swój charakterystyczny aromat i smakuje bardziej jak kapusta albo ziemniaki.

Mamy śliczne placuszki z czerwoną obwódką. Delikatność że ach strach. Można podać z sosem cygańskim.

Aha, po połączeniu wszystkich składników masy lepiej smażyć od razu albo przynajmniej w ciągu godziny. Ja czekałem wczoraj długowato na kościelnego naszego Koszelewskiego, co po nabożeństwie czerwcowym miał przybyć do mnie na kolację. Zeszło mu, bo nie mógł się dobić do Maciaszczyka, który wziął pojechał do Gliniewic po nowe baniaki na śliwowincję. Kościelny na ławeczce pod płotem, a kalarepa w misce więdła. Z Pałąkową zjedliśmy świeże, a sponsor napojów miętkie bardziej jadł. Nu, radę dał.

Oczywizda, klasyczne usmażenie też daje wdzięczność biesiadników. Może nie Szuwaśki, bo za mało płynnego srebra, czyli smalcu. Ostatnio sołtys nasz wytapia łój barani. Na targu otwarli stragan z karmą dla psa. Smaży w nim zeszłoroczne kartofle, i tak je same ze skwarkami. Lubicie? Jeśli nie, to nie przyjeżdżajcie przez tydzień do nasz do Koszelewa, bo dużo on tego łoju nakupił. Zachodze ja czasem do niego, gdyż albowiem martwię się żeby zapijał przynajmniej czymś, co tłuszcz rozpuszcza. O, tak to.













poniedziałek, 15 czerwca 2009

Chrupiące grzaneczki rybne z sosem serowym













Pisałem ostatnio o szparagach w sosie serowym? Pisałem. Tak mi ten sos posmakował, że postanowiłem sprawdzić, na co jeszcze go stać. Wyszło mi, że powinien pasować do ryby. Pasuje. Rybę zrobiłem prosto, prościutko. Niepozornie. Sama z brokułami jest... no, zjadłbym, gdybym był głodny. Sos daje daniu kopa, ożywia je i tchnie nowe życie.

Składniki
jakakolwiek mrożona kostka, filety rybne (ja użyłem mintaja),
1 brokuł,
1 jajko,
100 ml mleka,
1 serek topiony,
1 pęczek koperku,
2 ząbki czosnku,
bułka tarta, curry, sól.

Nad brokułem rozwodzić się nie ma co – gotujemy na parze i tyle. Ryba też najprostsza z prostych: panierowana w jajku i bułce tartej, smażona na rumiano. Spodobał mi się pomysł podzielenia jej na mniejsze kawałki, które po usmażeniu apetycznie chrupią. Nie trzeba ich kroić i na talerzu wyglądają znacznie lepiej, niż pospolity filet. Takie grzaneczki.

Jedyne, o czym można powiedzieć coś więcej, to sos. Ale „więcej” nie znaczy „dużo”, bo robi się go chwil kilka. Ot, wlewamy do rondla mleko, zagotowujemy i wrzucamy kostkę sera topionego (zapewne może też być pleśniowy). Stale mieszając podgrzewamy na małym gazie czekając aż ser się rozpuści, i wtedy dodajemy roztarty z solą czosnek i posiekany koperek. Posypujemy curry dla nadania pięknego aromatu. Ewentualnie sól i pieprz, może jeszcze ciut kminu rzymskiego. Warto powąchać. Koperek i curry, czosnek... aromat ciepłego letniego wieczoru.

Na talerzu układamy rybę i brokuły, polewamy sosem (lepiej nie na rybę, bo zmięknie) i już, gotowe. (Można jeszcze prościej: ryba w jednej miseczce, sos w drugiej; brać w palce, maczać w sosie i chrupać.) Roboty tyle, co nic, a smak – niepospolity. Dzięki sosowi, a jakże.

niedziela, 14 czerwca 2009

Zasłyszane na ulicy, wyczmonione w mózgownicy

Czyprak bywa w Gliniewicach, Czyprak chodzi po ulicach.
Czyprak niucha, kuńbinuje; co podsłucha, to spisuje.
Raz, dwa, trzy, kryjesz ty.

(Fernando, to tylko niewinna wyliczanka, zostaw Łaciatą.)

Dobre słowo nie zastąpi pożywnego śledzia.

Stary, droga pani, to jest pies. Człowiek może co najwyżej być w podeszłym wieku.

Najmilsi. Mylić się jest rzeczą ludzką, ale tylko głupiec nie stara się dotrzeć do prawdy. No nie teraz miałeś dzwonić, gamoniu.

Waść młócisz jak cepem.

Co ty mnie tu bałakasz o nadmiernym planety ociepleniu. Toć zimnica za oknem, kartofli ledwo wzeszli. To już ty lepiej nalej czego dobrego, kochanieńki.

sobota, 13 czerwca 2009

Szparagi w sosie serowym
















Danie to - a jakże - delikatne (bo szparagi), ale o zdecydowanym smaku (bo czosnek i ser). Wiosenny, wesoły koperek (bo wiosna). Palce lizać (bo pycha). Tylko nie zapomnijcie opłukać zieleniny (bo zgrzytanie w zębach).

Składniki
1 pęczek szparagów,
1 szklanka mleka,
1 opakowanie serka topionego,
1 pęczek koperku,
2 ząbki czosnku,
sól, pieprz.

Czosnek siekamy z solą i odstawiamy do spocenia. Szparagi gotujemy w mleku do półmiękkości na małym gazie, po czym wyjmujemy z garnka. Do mleka dodajemy ser topiony i często mieszając czekamy aż się rozpuści, a mikstura zgęstnieje. Wtedy wsypujemy posiekany koperek i chwilkę razem dusimy aż zielsko odda smak. Wrzucamy czosnek i szparagi. Pozwalamy szparagom przez kilka małych minutek nacieszyć się aromatycznym towarzystwem. Dosolić, napieprzyć. Wykładamy na talerz, posypujemy papryką, chili albo Tandori, i tyle. Roboty mało, radochy cała kupa. O, przepraszam, ja tak przy jedzeniu...

Do sosu można dodać curry; będzie aromatyczniej, bardziej egzotycznie i kolorowo. Ja miałem ochotę na coś zwiewnego i bardziej naszego, koszelewskiego, więc bez curry.

piątek, 12 czerwca 2009

Sos cygański










Kiedyś, dawno temu, kupiłem sos cygański w proszku, chyba Winiar. Była to jedna z niewielu sproszkowanych E-mikstur jakie w ogóle kupiłem - i bodaj jedyna, która mi smakowała. Potem spróbowałem zrobić taki sos samodzielnie żeby nie faszerować się polepszaczami i innymi „E”. I oto on. Spróbowałem go odtworzyć, bo bardzo świetnie pasuje do placków ziemniaczanych. Tak naprawdę to nie wiem, czy to jest prawdziwy sos cygański – te, które znalazłem w sieci, mają inny skład. A, co mi tam.


Składniki
2 cebule,
4 pomidory albo pomidory w puszce,
3 ząbki czosnku,
tymianek, cząber, sól, pieprz.

Cebulę podsmażamy na złoto na kilku łyżkach oliwy. Dodajemy sparzone, pozbawione skórki, pokrojone w kostkę pomidory albo pomidory w puszce (albo jedne i drugie; ja dzisiaj wziąłem jednego świeżego pomidora i pół puszki, która od kilku dni zalegała mi w lodówce). Dusimy 15 minut, potem dodajemy posiekany czosnek i zioła. Dużo ziół, ten sos uwielbia tymianek i cząber. Sól, pieprz do smaku, i gotowe. Jak kto lubi, można zmiksować. Ja wolę niejednolitą konsystencję. Koniecznie zróbcie do tego placki ziemniaczane. O, takie:

środa, 10 czerwca 2009

Epistołolografia zastosowana














Opowiem ja dziś dla was, kochanieńkie robaczki wy moje, o ślachetnej sztuce epistołolograficznej. O pisaniu listów znaczy się, i nie pytajcie mnie, kto taką nazwę durnowatą wymyślił. Jedno wiem: mało nie wypił. O tym, że ślachetna ona, to dla mnie powiedział Koszelewski, kościelny nasz. Znacie chyba? Nu, śpiewać to on nie umie. Najgorzej, że lubi.

A chcę ja wam o tym napisać, strzymielki ulubione, bo sołtys nasz, Szuwaśko Grzegorz, promoncję gminną zrobił, internata wszem i wobec zapodając. Drogą radiową on rozchodzi się. Tak po prawdzie, to firma taka jedna promoncję miała, nie nasz sołtys. Nie powiem ja, co to za jedni, bo litra gazu do mojej nowiuśkiej kuchenki emailowanej odmówili. Nie ma gazu, nie ma informacji. Wiecie, z duchem czasu, jak to mówią, trzeba iść. Markieting, psia jego mać.

Mówię ja wam o tym dlatego też, żeby wyście wiedzieli, że nie tylko Cyceron, Delfin Potocki, Franciszek Kawka i Jan Iii do Marysieńki pisali. My, proste chłopy, dzięki dopuszczeniu fal internatowych na naszą niniwę, zaczęli do siebie epistołolografować. Ot, co porobiło się. Normalnie jak kto co chciał, to butelkę brał, szmatą zatkał żeb nie popuścić, szedł do płota i gadał co tam na języku miał. Teraz my nowoczesne zrobiliśmy się i emaliujemy do siebie. "Pole kosodrzewiną zarasta", "Rzećka dla mnie nie udała się". Nu, jak żyć. (O żywot mnie rozchodzi się, nie o dupę.) Na gulu my chodzim, niedopite, bo nic, tylko emaliowanie idzie w miejsce rozgoworów przy szklance czego dobrego.

Jak jest, tak jest. Nie chcę ja wam, duszyczki ulubione, czasu zabierać rozwodząc się zanadto, i po próżnicy jęzora strzępić. Zaczęli my korespondencję uskuteczniać, no i dobrze. Zapodam ja wam teraz, żuczki, co my do siebie z Radziulisem Czesławem pisali. Żeby wiedzieliście, o czym ja tu do was rozprawiam. Okoliczność wzniosła była, bo dwie niedziele nazad Pałąkowa imieniny swoje miała. Zapomnieli my o nich, bo to, czort, podorywki, jałówek inseminancja, a do tego to zawsze ciepełko już było jak Pałąkowa przyjęcie wydawała. W ogrodzie my siedzieli, kartofli z mlekiem zsiadłym zapijali barbeluchą, komary cięli... Latoś Pan Bóg najwyraźniej inne zajęcie miał - zamróz w maju chwytał, to i my rozregulowaliśmy się. Nu, poczytajcie, skoroście łaskawi.
























Czyprak do Radziulisa
Pochwalony. Jak ja już dla Ciebie pisał, Czesławie, nasza wioska duża nie jest, ale piękna, aż strach, sam wiesz. Ale nie jedź Ty przez centrum, bo ekologi nieustannie na placu wioskowym nudzą się, i pakietują. Jak Ty już do rogatek dojedziesz, tak ty zaodraz w lewo uderzaj, przy bakutilu i kupie zwalonych traktorowych opon. Potem wedle trzech brzózek na kominy roszarni kieruj się. A jak Ty zobaczysz takie ulicę, jak ta tutaj, to Ty już całkiem niedaleko od mojej chałupy będziesz. Idź na zapach maciaszczykowej śliwowincji. Nowy zapas ja kupił, czego i Tobie życzę.



Radziulis do Czypraka
Allejua Antoni. Ot i piekan wioska nasza. A i smiena Twojha zdjecia piekne robi. Ja pamietam jak Ty kijanki na gumnie zdjecia robił. Wtedy jak my Naciszczykowy wypusk probowali... OO to ho o w telwiziji takich obrazkow niepokazujooo. A i teraz Tobie zdjecie pieknie wyszlo. Ja i swojej kasztance pokazywał.. grzywo rzucala i obroku nie chciala.. taka wpatrzona byla.. OO jak żywina docenia to i czlowiek musi!! A tam na górze w okienku to nie nasz Lusia do spania przygotowuje si?

Pochwalony,
Czesław



Czyprak do Radziulisa
A Lucyna, Lucyna, a któżby. Ale widzę ja, Czesławie, że musi Ty dla Kazimiery wychodne dziś dał. Kazia korekty należytej nie wykonała, to i Ty błędów literowych w korenspondencji narobił, olaboga. Z kasztanką Ty musi zagadał się w stajni, czort... Ja dla Ciebie jutro maciaszczykowej śliwowincji naleję do szklanki, dla Ciebie zaodraz sprawność w palcach powróci.

Z Blogiem, Czesławie. Nie siedź na betonie, bo wilka złapiesz.



Radziulis do Czypraka
Oj Antoni, narobił ja literówek bo kasztanke do domu ciągnął ja za postronek i palce mnie boleli od tego. Znarowiła się mnie ona ostatnio i do domu ja prowadzać ją muszę. I jeszcze dopilnować co by obroku
zeżarła. Takie jakieś dziwne rzeczy w tej naszej wiosce... Jakby kosmity ją zaczarowali???
Trzeba do Maciaszczyka po lekarstwo uderzyć.. bo mi kobyła zmarnieje....a i jufoludka postraszyć .. niech nam tu nie przylata!!! Nasza wioska!!!! Zielona nie będzie!!!
Alleluja
Czesław



Czyprak do Radziulisa
Ta Twoja kasztanka to narowista jest. Jak nic, ktoś jej szaleju zadaje. A lekarstwa to my dzisiaj zażyć możem z łyżki dwie. Jak Ty na to zapatrujesz się?

Tosiek



Radziulis do Czypraka
No Antoni, ja się zapatruje. To znaczy co ja do Pałąkowej kasztanko mam nie jechać, tylko gumiaki słomo przetre i przyjdę.. bez las. Musze tylko na wiewiórki uważać, bo sie ostatnio jakoś dzikie porobili.
Czesław



Czyprak do Radziulisa
To nie wiewiórki, Czesławie. Toż Ty na zimę gazetami i folią cynkową portki wypchał. Musi Ciebie te gazety uwierają, ja tak sobie myślę, a dla Ciebie wydaje się, że wiewiórki w dupę kąsają.

Furmanki nie bierz, kochanieńki. Jak ja wiem, to Ty dyszla nie naprawił. Kołatać bedzie i niebezpieczeństwo drogowe na szutrówce do Paździerzownicy gotowe. Może my by jakie mięso wypili, a? Może Pliszkę?



Radziulis do Czypraka
Ot i Ty racje masz Antoni. Nie darmo na sołtysa chciał Ty kandydydowac. Ja i by na Ciebie głosował! U Ciebie i rozum i pamięc a i rozwiązanie dobre znaleźć umiesz. Nie każden w naszej wiosce tak potrafi.
No i rację masz! Zajrzał ja w portki a tam gazety sie przetarli, toć cało zime nie zdejmował i ta folia po dupsku szoruje!! Ot czort nadał...
A to i moja kasztanka się ucieszy, obroku jej nasypie, tylko drzwi dobrze zaprzeć muszę bo do ogiera sąsiada rżeć będzie. Wiosna nu jego...Nawet muchi się pobudzili, z łapka przy piecu biegam bo mi kartofli na śniadanie wyjadajo.

A możem i Pliszkie.. i Papuge tez wypijem



Czyprak do Radziulisa
Na muchi sposób ja mam. Jak robię co w kuchni na gazie, wiesz, kuchenkę nowiuśką ja kupiłem emailowaną, drzwi do sławojki odmykam. Muchi lecą tamunej, a ja spokoju trochę mam. Ty to jeszcze kasztanke do chałupy wprowadzić możesz. Zdaje się mnie, że to takoż pomóc może. Muchi na kasztankie, a Ty wtranżalasz kartochli, aż miło.



Radziulis do Czypraka
Oj Antoni. U Ciebie zagroda nowoczesna. W Gliniewicach był.. to i światowo jest u niego. U mnie wychodek daleko za stodoło. Czasem jak ja się mleka z jabłkami i ogórkiem najem.. to i zdążyć ciężko. Portki to ja już w biegu opuszczam.. ot co. A Kasztanka moja to też kartofli lubi, najbardziej to ze skwarkami. Jak ja ją do chałupy wprowadze, to mnie wszystkie skwarki wyżre. I zsiadle mleko wypije...taka zaraza. Ja juz z nia gadał.. toć ja jej obroku nie wyżeram, a w specjalny kupuje zagraniczny.. z Białorusi, bo tam to koń od traktora silniejszy, a i moja kasztanka traktora, jak wiesz, z błota wyciągnie.
Oo to i tylko packa mnie się została...



Czyprak do Radziulisa
Oj, Czesławie, to Twoja kasztanka gorsza niż baba! Kartochli z omastą wyżera?! To już lepiej było kultywator nowy kupić. Konia musiał? Tyle dobrego, że w stajni zamkniesz i bez zwłoki do Maciaszczyka iść możesz, i nie każe Ci słomą gumofilc codziennie obcierać.

Widzę ja, Czesławie, że trzeba dla mnie sprzęt wziąć i do Ciebie udać się. Jest u mnie taki deodorant z muchą wymalowaną. Popsiukasz i w mig pusto się robi. Kasztankę w stajni zamkniem żeb nie oczadziała i demuchizację uskutecznimy. Mus tylko śliwowincji uprzednio łyknąć łyk słuszny, bo i człowiekowi w głowie zmącić się może na czczo.



Radziulis do Czypraka
Oj Antoni.. na Ciebie to zawsze liczyć można. Ale wiesz jak to dobry deodorant to może jego szkoda na muchi? Może w niedziele przed kościołem ja by pod pacho sie pstryknał? Oststniej niedzieli ksiadz mnie na zewnatrz kazał stac. No tak, bo ja i wody w misce nie zagrzał, a że od Kowaluka wracał, i do chaty klucza nie znalazł to i w oborze sie położył. A taki deodorant.. to by sprytny dla mnie był. Ot co!

A przyjdź Ty do mnie Antoni przyjdź. To może i my co wymyślim w obejściu mojem. Zasłonka mnie sie omskła z drąga.. to i chałupe cieżko teraz zawrzeć. Letniki gęby wsadzają, że niby.. jak to oni gadaj, fojklor. Jedenemu to i w gebe wlać chciałem, jak się z legowiska zerwałem. Rano niedziela, po 16, a ten mi tu fojklor i po oczach smieno błyska. A co ja kurna jestem.. i co to ten fojklor? Trzeba księdza proboszcza spytać, bo może oni mnie czarujo jakoś?? Zaraza z tymi miastowymi



Czyprak do Radziulisa
Fojklor to musi wtedy jest jak buraki późno wzejdą i liszka taka kosmata na nich najdzie. Ksiądz proboszcz może nie wiedzieć, bo on miastowy i na rolnictwie nic a nic nie zna się. A deodoranta ja dla Ciebie trochę zostawię. Przepiłujem my puszeczkę, bo on w puszeczce takiej blaszannej jest. Połówka dla Ciebie, połówka dla mnie, i damy radę. Ty go na muchi użyjesz, i jak odekolona po goleniu wiosennym. On nawet smakowy jest, tylko pamiętać trza żeb na czczo nie inputować, a najsamwpierw śliwowincji stakańczyk zażyć dla zdrowotności.



Radziulis do Czypraka
O widzisz Antoni.. to ja niepotrzebnie letnikom gębę chciał obić łopatą. A oni na liszki patrzyć chcieli.. a na liszke to oni mogo, byle mnie zasłonki ze sieni nie zdzierali!! I tak drąg obluzował się.. cholera.
Tak i jak Ty Antoni mówisz połówka dla mnie i połówka dla Ciebie.. ooo to ja rozumie, a i do Maciaszczyka musowo skoczyć. Ooo to musowo, i wiesiołka narwać, coby jego dla zdrowotności pożuć.

Ooo to ja obrządek w zagrodzie robię, makówek troszku natne, puste te makówki na lato sie porobili, tylko sukienki krótkie majo... ooo..a to i dobrze może i na stacje któro kasztanko podrzuce, no i bede ja bez las do Pałąkowej... co my sie namówili



Czyprak do Radziulisa
Nu, i ja takoż po obejściu pokręcę się, kurkom zadam, może popielę pomidory, bo zarośli, i do Pałąkowej zbierać się będę. Ale to jak już dodom wrócę, bo teraz ja traktorkiem na kolonię na pole przyjechałem kartofli doglądać. Jesienią samogonki planuję narobić na likarstwo na zimę. Jak Ty, Czesławie, chcesz, to ja po Ciebie zajechać mogę nazad wracawszy, i po drodze Maciaszczyka odwiedzić by my mogli. Może co nowego narobił? Słyszałem ja, że jabłka dla niego gnić zaczęli w piwniczce - tej, co zacier trzyma - i że on zamiarował przepędzić ich.

Wiesiołka ja już narwał w rowie popod Stelmachami. Ale gadzina w zęby lezie, tfu. To ja już wolę schaboszczaka z kapustą.



Radziulis do Czypraka
Witaj Antoni, to i pomysl u ciebie dobry. Ja się już z Ogierzakiem umówił, jak on z kolonii jechac bedzie ze swojo babo to mnie na skraju lasu zabrac ma. Ale moze Ty by i do mojej chałupy wczesniej zajrzał? To i do Maciaszczyka by zaszli, pokosztowali jakich nowości.. Chleb u mnie spleśniały jest, taki samo najlepszy, to my jego na kiju upiec możem, to i głodne nie pójdziem. Bo to nie wiadomo, czy wieczerzac będziem. A maciaszczykowych jabłek to mus spróbować. To może ja nazad do chałupy jadąc, zajade ja mojo kasztanko do niego?



Czyprak do Radziulisa
Zajechać możesz, nie zawadzi. A o której godzinie? Bo ja jak z pola wracać będę, zajechać muszę na targ po jakie bławatki dla Pałąkowej, żeb z pustymi ręcami nie leźć. Nu, ale co potem z furmanką Ty robić zamiarujesz? Na środku szutrówki do Gliniewic nie ostawisz wszak, bo Ci się kasztanka ochwaci.

A i otwieraj okienko jak ja do Ciebie w rynnę stukam lemieszkiem.



Radziulis do Czypraka
O zaraz ja do okienka Antoni pójde. Bo na polu makowym ja tera siedze i sierpem tne ja tu.



Czyprak do Radziulisa
A nie mówił ja dla Ciebie, że kosę pożyczyć mogę? Było swojej Szuwaśce nie oddawać, a Ty nasadził się na jego fufajkę na watolinie jak szczerbaty na suchary. Sierpem rznąć ciężko, człek się zmęczy i pić się potem chce.

Tak Ty jedź do mojej chałupy, a gdyby przyjechał Ty wcześniej, rumianku sobie naparz albo lipy. Zgarniem my co trzeba i pojedziem po chabry dla Pałąkowej.



No dobra, trochę długo wyszło. A ten Jan Iii to myślicie, że do swojej smsy słał? Tak, czy siak, lawenda kwitnie tak: