poniedziałek, 30 maja 2011

Ciasto z łososiem


















Z ciast, jak powszechnie w Koszelewie wiadomo (przynajmniej na schodkach za gieesem) to ja lubię tak: kiszone ogórcy, śledzia (byle nie zepsutego octem), i jeszcze tego, no... nie podpowiadajcie!... o, mam, golonkę! Pokazało się jednakże, że można i ciasto zrobić, i pojeść*. Jak obiecałem onegdaj, tak zapodaję. Ostatni wpis zapewniał piękny zapach z piekarnika. No, waniało niekiepsko mimo przypalenia, a może nawet dzięki. Posłuchajcie.

Składniki:
 4 jajka,
 20 dkg łososia ugotowanego na parze,
 20 dkg jogurtu,
 27 dkg mąki,
 2 łyżki musztardy Dijon (zrobiłem z gruboziarnistą francuską, rozgryzanie łososia razem z gorczycą daje całkiem miły efekt),
 pęczek koperku,
 proszku do pieczenia nie wiadomo, ile,
 sól, pieprz.

Sos:
 0,5 l śmietany min. 30%,
 5 suszonych pomidorów (takich suchych suchych, nie z oliwnej zalewy),
 1 ząbek czosnku,
 gałązka rozmarynu,
 pieprz.

Łososia (mogą być nawet ogonki) gotujemy krótko na parze. Obieramy mięso, skórę i gorsze kawałki oddajemy kotom lub układamy na chybił-trafił na desce klozetowej obraz pt. „Bakutil o poranku” i po tygodniu lub dwóch wystawiamy w galerii sztuki nowoczesnej. Kawałki uchronione od wielkiej, psia jej mać, sztuki osuszamy na papierze.

W misce ubijamy jajka z musztardą. Dodajemy jogurt i koperek, i — nadal ubijając — dobawiamy po trochu mąki przemieszanej z proszkiem do pieczenia. Ile tego proszku trzeba, za cholerę nie wyznam, bo w przepisie stało, że pół opakowania, a na opakowaniu pisało, że to dawka na kilogram mąki. To co, miałem dać aż tyle? Dałem mniej. Dodajemy spore kawałki ryby, delikatnie mieszamy. A może białka ubić oddzielnie na pianę? Zwiewniej by było. Pomyślę jak tylko oziminę sprzedam.

Do natłuszczonej masłem formy wkładamy łososiowe ciasto, skrapiamy po wierzchu oliwą, wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 200 st. na 15 minut, potem zmniejszamy temperaturę do 180 st. i grzejemy jeszcze 30-45 minut. 

Sprawdzanie, czy gotowe, jest takie jak zwykle: jak się na kilka sekund wetknie w środek rumianego ciasta zapałkę, grabie albo dobrze odstane onuce, to wrażony przedmiot po wyjęciu powinien być suchy (z wyjątkiem oczywiście onuc, które z założenia są nie za suche i uroczo pachną francuskim serem, co szalennie lubieją Francuzi i nieszczęśnicy dopiero co wybawieni od śmierci głodowej; aha, wychodzi na to, że onuce nie są dobrym miernikiem upieczoności ciasta).

Co to ja jeszcze miałem? A, sosek. Taki sosek chodził za mną od jakiegoś czasu — tak konkretnie to odkąd wpadłem na myśl żeby go zrobić — ponieważ był prosty i spodziewałem się po nim aromatyczności. Wymyśliłem sobie odparowaną kremówkę z posmakiem suszonego pomidora i czosnku. Do łososiowego ciasta znalazł się w sam raz, ale autorstwa sobie nie przypisuję, ponieważ mam pewność, że Włoch od wieków nie takie mecyje robi z podobnych składników.

Duży kubek poważnej procentowo śmietany podgrzewamy w rondelku na minimalnym gazie razem z gałązką rozmarynu. Kiedy śmietana zacznie gęstnieć, usuwamy rozmaryn, a wkładamy pocięte na paski suszone pomidory (te suszone, nie te suszone i zalane olejem, najlepsze polskie z piekarnika, bo są kwaskawe). Chwilkę jeszcze odparowujemy, dokładamy zmiażdżony czosnek i pieprz. Wyłączamy gazowanie aby czosnek pozostał świeży, lekko tylko się podgrzał i złamał smak. Soli już właściwie nie trzeba. Koniec, tylko czosnek, rozmaryn, kwaskowość pomidorów i kremowość kremówki. No jaka aromatyczna muślinowość!

Na zdjęciu, wykonanym zresztą o krwistym jak poliki Kurzejko Zdzisławy (kiedy poburakuje lica) zachodzie słońca nad koszelewską bagienną równiną (podczas biesiady z Ludwiczak Jadwinią wedle skalniaka u mnie na gumnie) wygląda, że to ciasto jest płaskie i niewyrośnięte. Ale bo zrobiłem z połowy porcji na spróbę, a w ferworze walki dałem tyle ryby, co na całą porcję albo ciut więcej, no i soczyście było. Efektem było to, że w foremce zajmowało ono mało miejsca, dlatego takie plaskate. Do tego ten proszek, którego nie wiedziałem, ile dodać. Może któś łaskawie podpowiedziałby cokolek w tej materii? Ile jego dawać? Ech, nie każdy jest kucharzem takim, jak Bobek...

Niezależnie od zależności, efekt jest niezwykle przyjemny smakowo, przyjazny taki i aromatyczny jak się rozchodzi o zapach. Delikatny, zwiewny dzięki koperkowi i jogurtowi, ale też z lekkim zadziorem od gorczycy, podkreślony niespotykanie delikatnym, choć silnie aromatycznym sosem. A na zimno jakie to dobre! Świetne śniadanko: kilka plastrów ciasta łososiowego z nałożonym sosem, który przez noc zmieni konstynstensję na więcej maślaną, do tego kieliszek białego wina... wrrróććć! Chciałem powiedzieć, że herbaty!

Olaboga, czy ja się znowuż nie rozpisałem? Przepis prosty, a czyprakowania moc. A mówili na Podziemnym Kursie Zwięzłego Elaboratowania w Kaźmirówce w sześdziesiątym ósmym: pisz tak krótko, żeby towarzysza Wiesława zawstydzić! A tu masz, epistoła. Ech, żyzń, bladź ty parchata! Dla każdego więc, kto doczyta do końca, polewam z memiskiem najnowszego, jeszcze ciepłego wypuska maciaszczykowej musującej truskawkówki. On to szampionem nazywa.

Ja bym tę pisaninę nawet skrócił, ale rozumiecie sami: prace sezonowe w polu i w obejściu, różnorodne spotkania biznesowe popod gieesem i w klubokawiarni,... Czasu nie staje. Dobrze, że tylko czasu, czego i dla was życzę, pustułeczki śmigłoskrzydłe.

PeeS: „Pani”, maj 2011, strona 214.

——————————————
* No dobra, knedlik to też ciasto, a jest genialny.

czwartek, 26 maja 2011

Menikiur

Piszczyńska Aldona — ta, która onegdaj nakarmiła kurki wisionkami z nalewki że one potem siedziały na opłotku i długo w noc śpiewały partyzanckie dumki, w chlewiku urządziła zakład. Fryzjerstwo i menikiur, czy jakoś tak. Dumaliśmy z chłopami na schodkach za gieesem, co to ten menikiur jest. Że może z kurami coś, rozumował Radziulis Czesław, ale kościelny Koszelewski uznał, że to chyba nie to, bo przecie zakład w chlewiku, a nie w kurniku, a poza tym tam „kiur” stoi, a nie „kur”. Nu, mogła pomylić się, wygrzechotał na to sołtys Szuwaśko, bo sama smołą na prześcieradle szylda namazała, a u niej sześć klas szkoły powszechnej tylko. Nie mogliśmy dojść tołku z tym menikiurem. Jak to mówią: dumał nie dumał, carom nie budziesz. Jechałem po niedzieli do Gliniewic po klatkę dla nutrii. Umyśliłem, że wywiem się, co i jak.

Postanowiłem najsamwpierw zajść do bibioteki aby w mądrych książkach rozeznać się. Jak tylko kupiłem na targu klatkę, gąsiorek, nową kosę i pierzynę z najprawdziwszego chińskiego elastiku, wgramoliłem się do tej książkowni. Bibiokarka, Latowicka Eleonora, dość nieprzyjemna baba i na żądnych wiedzy patrząca krzywym okiem, popatrzyła na mnie jakby dziwadło jakie ujrzała. A niby czemu kiedy ja w monopolowym, co zaraz obok znajduje się, najmniej raz w tygodniu bywam, a więc zatem i w bibiotece jakby u siebie jestem, czy nie tak, co? No ale nic. Poszperałem, połaziłem, a Latowicka krok w krok za mną. Bała się musi, że kartki rwać będę do kurzenia machorki. Głupia, toż ja nie kurzę. Na koniec, kiedy w dziale medycznym nic nie znalazłem (na „m” było tylko o marskości wątroby), poprosiłem o słownik, bo tak mnie się zdało, że to może w zagramanicznym języku być. Taka moda teraz jest, że wszystko nie po naszemu musi być i wtedy jest gites. I proszę, znalazłem. Wydało się, że ten menikiur od dwóch słów hamerykańskich wywodzi się: „meni” znaczy dużo, a „kiur” to lekarstwo. O i masz: wszechstronne leczenie.

Wieczorem po obrządku zabłysłem erudyctwem przed moimi kompanami. Ucieszyli się, że do Gliniewic do ośrodka zdrowia jeździć nie będzie trzeba i nawet my na taką okoliczność dwa czy trzy toasty wznieśliśmy, nie powiem. Wczoraj zaś, że mnie trzucha po tych toastach napaździerzała i w krzyżu łupało, udałem się do Piszczyńskiej na obdukcję aby nową funkcjonalność potestować. A tak, tak, co myślicie, siódmy krzyżyk tylko patrzeć jak stuknie, to i ma prawo pobolewać to i owo.

Chlewik wyrychtowany jak się patrzy. Świnki usunięte w kąt, ściany pobielone wapnem, na podłodze gumoleum z letniej kuchni z wycięciem po kuchence gazowej, pelargonie i paprotki dla ozdoby, jakieś makatki, wszędzie zapach wody brzozowej — słowem: luksusy. Wlazłem, obstukałem gumiaki i mówię, że kiurować się przyszedłem. Rozumiecie, światowo zagaić chciałem, że niby poliglot ze mnie i na innostrannych językach wyznaję się. Aldona kazała siąść na otomanie i relaksować się, więc wyciągnąłem zza pazuchy litrową piersióweczkę i pociągnąłem tęgo. Okazało się jednak, że nie o taką relaksację dla niej chodziło, tylko żeby się rozluźnić. No niby że co? Ano siądź, Antoni, gazetkę poczytaj, pomyśl sobie o czymś przyjemnym, zostaw tę flaszkę, zaraz się tobą zajmę. Iii, w gazetach same ubrane baby były, wyfotoszopowane do imentu, a do czytania nie było nic a nic. Jedynie dwa przepisy kulinarne znalazłem. Wykorzystałem moment, że właścicielka zajęta była robieniem ryżoblond trwałej dla Wisionko Wiesławy i wyrwałem je sobie, kaszląc w odpowiednim momencie dla ukrycia odgłosu.

Kiedy przyszła moja kolej, Aldona kazała dla mnie siąść na taboretku i łapy łapie. Jak nic chiromontka albo zalecać się będzie. Żeby ona wcześniej powiedziała, to po porządkach w oborze ręcy opłukałbym albo odekolona użył. Ale w sumie po co kiedy ona zaraz takie malutkie dłutko wzięła i żałobę spod pazurów zaczęła mi wydłubywać. Potem jakieś maści nałożyła, a nawet paznokcie obcięła. O żesz w mordę, zaniepokoiłem się, jak to takie dokładne kiurowanie, to ja stąd dwa dni nie wyjdę! Ale nie, pomoczyła, powycinała, pomasowała, powcierała i mówi, że pińździesiąt złotych należy się. Ja do niej, że hola, gdzie paznokcie a gdzie trzustka, a ona do mnie żebym się nie wydurniał tylko z mamony wyskakiwał.

Wściekłem się, ale co było robić. U posterunkowego Guzika na cenzurze ostatnio jestem za wsypanie worka mąki ziemniaczanej do studni Baciuka, więc zapłaciłem i poszedłem precz. Wątrobę sam musiałem śliwowincją pokiurować... tfu, pokurować, i dla spokojności uraczyć się morelówką z arcydzięglem aby powetować stratę pokaźnej sumy pieniężnej. Oj, policzę się ja z Piszczyńską Aldoną!

Wyszło na to, że tyle mojego, co te przepisy gwizdnąłem. Wziąłem się dziś za jeden z nich i o tym miało być w tym wpisie, ale widzę, że o gotowaniu napiszę jutro, bo jakoś tak od słowa do słowa i epistoła gotowa. Zresztą, z pisania teraz już nici. Z piekarnika uroczo pachnie, więc iść mi mus. Mam nadzieję, że dobre wyjdzie, bo inaczej to nic, tylko w dekadencję popaść i u Maciaszczyka kredyt otworzyć. Pińździesiąt złotych!

sobota, 21 maja 2011

Zupa z pokrzywy


















Na gospodarce, rozumiecie, różnie bywa. Jak się świnkę bije, to i pasztetowa, i kaszanka wyjdzie. Przed świętami człowiek zastawi rozrzutnik obornika, a poje dobrze. Jednakowoż w międzyczasie, tego, przednówek jest, nie? A rozrzutnik zastawiony. No i na tym przednówku bywa, że w kieszeniu pustowato: ochra jeszcze nie wzejszła, szpinak po hucznych obchodach Tygodnia Sowizdrzała zapomni się wysiać, a kapusty Baciuk strzeże jak swojej starej, nie podbierzesz. Kapusty, bo na Baciukową to i patrzeć hadko, podbierać nikomu do łba nie przyjdzie — chyba że na okup. Z okupem to jednak helou, ponieważ możliwość jest, że Baciuk tylko tak pozeruje. Gotowy na swą ślubną pomyłkę machnąć ręką, a wówczas popadli my byśmy w kałabaniu razem z beretką. Wiecie, Baciukowa nienażarta jest* i drogo kosztuje.

Ale nie o tym ja. Jak w piwniczce poza maciaszczykowym dobrem puchi, to u człowieka instynkta wynalażcza uruchamia się, jejbohu. I u mnie takoż. Chodziłem owóż wedle stoczka, co na Trupi Wygon płynie (wiecie, za starym Bakutilem), patrzałem za butelkami do skupu. Wtem patrzę, młodziutka pokrzywa zieleni się. Jeszcze nie piekąca, w cieniu leszczyny ukryta. Opodal zaś na polance — młodziutki szczawik ledwo z ziemi wyrósłszy. No, myślę, głodować dziś nie będę.

Składniki:
 50 dkg wołowiny z kością, 
 30 dkg młodej pokrzywy (najlepiej rosnące w cieniu), 
 20 dkg szczawiu (z lasu, albo pola, bo taki najlepszy), 
 włoszczyzna, 
 łyżka masła, 
 pół łyżki mąki, 
 pół szklanki śmietany, 
 sól, cukier do smaku.

Włoszczyznę obrać, pokroić w kostkę, krótko przesmażyć na gorącym tłuszczu, przełożyć do zimnej wody razem z mięsem i ugotować wywar. 

Do rondla z wrzącą wodą wrzucić posiekaną pokrzywę (same najmłodsze liście) i szczaw, gotować 5 minut, a następnie osączyć na sicie. 

Kości obrać z mięsa i pokroić, do rosołu włożyć przygotowaną pokrzywę i szczaw, gotować jeszcze 15 min. Podprawić zasmażką z mąki i tłuszczu, osolić i osłodzić do smaku. Zalać podprawioną kwaśną śmietaną, posypać siekaną zieloną pietruszką.

Można podawać z jajkami ugotowanymi na twardo i młodymi ziemniaczkami z zasmażką ze słoniny, albo z grzankami. Słoninę wyżarł mi sołtys Szuwaśko, więc zrobiłem z grzankami.

Uch, to ci dopiero delikatna mimo że solidna, swojska zupa z tego, co przy rowie rośnie. Grunt żeby pokrzywa była oczojebnie zieloniuchna, młodziutka, no i szczaw też taki, co ledwo spomiędzy mchu i paprochów wychyli liścia. Takie młodziaki orzeźwiają i energetyzują, nie wspomniawszy o śmietanie i kościach. Tak, czy siak, zwlekać nie ma co. Hajda na pokrzywobranie! Mrówki może też tam są... O mrówkobraniu jednak kto inny pisał, i wy już dobrze wiecie, basałyki krotochwilne, kto, gdzie, i w której księdze. Ale że wy takie rzeczy czytujecie?!

----------------------------
*  Wasyluk Ambroży z Kopydłówki także nienażarty raz był. On ropę z Białorusi szmugluje. Normalnie, jak wszyscy. Onegdaj o mało co, a jego straż celna pojmałaby. Jakoś on psim swędem z trofiejnym towarem uszedł, ale potem w klubokawiarni wyrzekał, że przestrachał się nienażarty. Znaczy to, jak dla nas potem sołtys wytłumaczył, że on dwa dni nie jadł nic, i tylko dzięki temu nie zesrał się w kalisony. Patrzajcie, jakie emocje w biznesie są.

Wietrznie, w porywach

















Nikt tu tego nie czyta, tak ja i zapodam poetyczność.

Znów zamyśliłem. Noc nas kołysze, zegar tykaniem usypia czas.
W oddali miasto od dawna śpiące nie głuszy ciszy w nas.

Gdzieś pies zaszczeka, gdzieś radio gada, noc smyczkiem wiatru gra.
Księżyc gdzieś usnął pod chmur pierzyną — chyba zostałem sam.

Więc siedzę sobie, a cisza piszczy. Ktoś w okno puka. Wiatr.
Wejdź, wietrze, bracie, niech cię przytulę! I tak nie chciałem spać.

piątek, 13 maja 2011

Wieprzowe polędwiczki z selerowym puree dla dobrych ludzi
















Ech, no dobra, od pierwszego postu stuknęły dwa latka. Jestem daleki od celebrowania, bo co to było: dwa lata pisać głupoty. Zostałem jednakowoż rozczulony fejsbukowymi i mejlowymi życzeniami. Nie sądziłem, że tyle osób pamięta o Czypraku. Ja tam bym nie pamiętał o jakimś wieśniaku, który pisze od rzeczy. Nosiłem się wręcz z zamiarem odpublicznienia bloga żeby puszczać poważniejsze (co nie znaczy, że dobre) wierszydła, teksty, których póki co nie daję ze względu na niekoszelewskość. A tu proszę. Za wszystkie ciepłe słowa pięknie dziękuję, w pokłonach się gnę, śliwowincję polewam z memiskiem (wypukłym). Panu Furtakowi Bazylemu natomiast nie polewam, gdyż nawet małe dziecko wie, że „ty chuju” pisze się przez „ch”.

W ramach odwdzięczania serwuję polędwiczki wieprzowe z selerowym, majerankowym pire. Pojedzcie jeśliście głodnowaci.

Składniki:
 1 polędwiczka wieprzowa,
 1 seler; taka bulwa, a nie nać,
 pół jabłka,
 pęczek pietruszki,
 garstka majeranku,
 1 ząbek czosnku.

Przygotowanie polędwiczek podpatrzyłem w jednym z programów kulinarnych. Mógłbym o tym nie pisać, bo nawet sołtys Szuwaśko by wpadł na to, że posolone i upieprzone mięso obsmaża się z wszech stron, a potem na chwilkę wkłada do piekarnika. Chociaż nie, sołtys wybrałby raczej słoninę i zjadłby ją na surowo. Jednakowoż o gustach sołtysa, jak radzi przysłowie, lepiej nie dyskutujmy. Spodobało mi się natomiast, że te polędwiczki występowały od początku w formie słupków. Powiedziałbym „klocków”, ale może ktoś akurat je, i dla niego się niedobrze skojarzy. Chodzi o to, że polędwiczka została najsamwpierw pocięta na kilkucentymetrowe kawałki, które serwuje się bez krojenia ani oblewania sosem. Przypieczenie na oliwie z masłem daje bowiem mięsu taki smak, że można wpaździerzać bez nic i mlaskać z ukontentowania, a sok przelewa się między zębami a brzegiem języka. Byle nie przepiec, ponieważ od suchej wieprzowiny gorsza jest tylko niedosolona pasztetowa z soją zamiast podrobów.

Seler chodził za mną od dawna i uznałem, że będzie dobrym towarzyszem polędwiczek. Chciałem go zrobić na modłę Arkową. Arek jest świetnym źródłem inspiracji, o czym pewnikiem wszyscy wią... Eee, wiedzą. Ale trochę się przeliczyłem. Nie żeby receptura była kiepska, co to, to nie, ale lepiej by pasowała na przykład do mocniejszej w smaku wołowiny. Słodkawa, choć przypieczona polędwiczka, słodki seler z ciepłym w smaku majerankiem były trochę zbyt płasko słodkie, nawet mimo aromatu jabłka. Cukierkowe takie. No to co, zaostrzamy smak. Pomyślałem o pietruszkowym pesto z cytryną, które strużką zielonej łąki mogłoby przelać się przez bielutką wyspę selera. I byłoby super, gdybym do prac ręcznych nie nadawał się jak Radziulis Czesław na dziekana Wydziału Zarządzania. Wyszła mi taka brzydota, że musiałem pomieszać pesto z pire aby nie prezentować badziewia, którego nie tknęłaby nawet Bura Baciuka, która całkiem chętnie zjada resztki z makdonalda. Mimo wszystko, wyszło niekiepsko. Świeża pietruszka z sokiem cytrynowym i dobrą oliwą jako zadziora zdała egzamin. Ale ale, niech ktoś mi zamknie gębę, bo to wpis urodzinowy, a nie przemówienie Fidela Castro. Dobra, to polewam i cięgnę dalej, miarkując.

Pokrojonego w kostkę selera podsmażyłem krótko na oliwie z masłem. Dolałem nieco wody i mleka, dosypałem sporo majeranku (świnka uwielbia majeranek), i udusiłem do miękkości pod przykryciem. Dodałem sól, pieprz, ząbek czosnku i zmiksowałem na gładką, gęstą masę. Czosnek tam szalał, aj! To po kielonku, co nie? Uch, Maciaszczyk postarał się. Z opisanego wyżej powodu dodałem do masy pęczek pietruszki, także zmiksowanej, ale z oliwą i sokiem cytryny oraz szczyptą cukru.

Na tarełkach z rodowego fajansu rozłożyłem hojnie (ale nie dizajnersko, albowiem nie umię) selerową pulpę, położyłem po dwa kawałki mięsa i dodałem prościutką sałatę z młodego szpinaku z cebulką, oliwą i sokiem z cytryny (toaścik!). Deczko pikantnej jak piekło i pół Dżordżii chili albo pieprzu, i gotowe. Fajny, polski, majerankowy smak z jabłkiem w tle. Żałuję, że miałem tylko suszony majeranek. Ze świeżym to by dopiero była jazda!

O, i takie coś wydaję nimniejszym dla wszystkich, co dobrze dla mnie życzą. Aa, niechaj będzie moja strata, dla tych, co nie życzą, też. Dobre jedzenie złagadza obyczajowość. Patrzajcie, nawet obyczajowość kota Heńka złagodziła się, gdyż, jak widać na focie, łakomiej on gapi się na ślimaka, który niepostrzeżenie wypełzł ze śpinaku, niż na mięso. Poznać konesra: woli świeżą żywność. Czego i dla was życzę, choć w tym kontekście to bez przesady.

No to abyśmy się za rok, o mój rozmarynie, i wiecie, takie tam. Polewam, przepijam, kto skosztować zechce, zawsze mile widziany jest. Z Bogiem, pszeniczki szczerozłote.

niedziela, 8 maja 2011

Szóstka w totka!













Siedzieliśmy w klubokawiarni, racząc się nowym wypuskiem maciaszczykowej morelówki z arcydzięglem. Radziulis Czesław mruczał patriotyczne pieśni, gdyż przyszedł pierwszy i był w nastroju. Akurat kiedy rozpoczął trzecią zwrotkę „O mój ty rozmarynie, ja dla ciebie dobrze radzę, ty się zaś rozwijaj”, roztworzyły się z hukiem drzwi i wleciał zziachany stary Pałąk, machając jakimś świstkiem. Przewrócił dwa krzesła, w tym to, na którym siedział kościelny Koszelewski. Wyrównując równowagę, zrzucił z baru słoik z ogórkami, wypił duszkiem dwie szklanki morelówki, przewrócił się i — nadal wymachując papiureczkiem — wydyszał: — Szóstkę trafiłem!

Natentychmiast zrobił się rejwach jak przed pochodem pierwszomajowym. Wszyscy obstąpili starego Pałąka, ponieważ każdy miał niecierpiące zwłok wydatki. Charściuk Jan zasugerował wyasfaltowanie drogi z Gliniewic do Koszelewa, ale dostał w czapę. Najgłośniejsza była bufetowa Danuta, która pełnym cycem huczała, że klubokawiarniane stoły mus wymienić, gdyż gibają się po obchodach Święta Spawacza i Hafciarki.

Błyskawicznie postawiono szczęśliwca na nogi, podano polany z memiskiem stakanek kalwadosu z pozaprzeszłorocznych jabłek i posadzono na najlepszym krześle z oparciami, zwyczajowo zarezerwowanym dla naszego sołtysa. Ktoś usłużnie otrzepał pałąkową fufajkę oraz poprawił przekrzywioną beretkę. Wszyscy byli mili jakby jakiś dzień dobroci dla niedogarniętych mentalnie się odprawował.

— Gadaj zaraz, ile tego będzie? — wypalił bez ogródek sołtys Szuwaśko jak tylko przecisnął się przez ciżbę.

— Czego że co ale? — jak zwykle rezolutnie odpowiedział stary Pałąk, patrząc na sołtysa szeroko otwartymi, ufnymi oczami. W kąciku ust pojawiła się kropelka — znak, że nowy milioner myślał intensywnie.

— Nie bałakaj, tylko się skup! — zdenerwował się sołtys. — Motora nowego kupić muszę!

— Wyciskarkę do cytryn! Spódnicę tetrową i korali z odpustu! Sokowirówkę! Drewniaki! — rozległy się okrzyki z sali. — Wnyki na borsuka! Zegarek z kukułką! Ruskie pepegi! Napijmy się! Nawóz do kartofli! Nawozy siłą narodu! Chateau Lafite rocznik '82!

— No to żeś pojechał z tym winkiem, czort! — bufetowa Danuta zakreśliła palcem kółko w okolicach czoła, patrząc wymownie na Radziulisa Czesława. — Stoły ważniejsze!

— Nie! Gręplarka do lnu! — jazgot na nowo wstrząsnął ścianami lokalu. — Polska gola! Barchanowe reformy, bo ciągnie ode dźwi!

— Ciiiszaaa! — rozdarł się sołtys. — Nie drzeć mnie się, bo dotacji unijnych nie wypłacę! Patrzajcie na niego, już się nuworysz rozwojażył od nadmiaru bodźca! Jeszcze trochę, i nic od niego nie wyciągniem. Nu, kochanieńki, nie nerwuj ty się. Patrzaj, jaki śliczny kalwadosik. No, popij se, ptaszka, zaraz dla ciebie spokojność wróci. No co, pychotka, czy nie tak, co? I wanilią wania... Czekajże, wnet ci koralowe usteczka serwetką obetrę. To jak będzie, powiesz, ile milioników wygrałeś?

— Ani jedniutkiego! — zagaworzył Pałąk, szczęśliwy, że pierwszy raz udało mu się wypić litra bez płacenia. — Ale patrzaj sam, sołtysuniu, szósteczkę zamazałem, i szósteczkę wylosowali. Jako pierwszą!

— To się liczy za jedno trafienie, a reszta?

— A reszty to nie trafiłem. Ale szósteczka jest. Tak, czy nie?

Radziulis z zadumą odśpiewał siódmą zwrotkę patriotycznej pieśni o rozmarynie, bufetowa Danuta oparła się o bar, utkwiwszy w dali zamyślony wzrok, a kościelny Koszelewski, nadal marząc o nowej komży, zajął się zbieraniem rozdeptanych kiszeniaków. Z głośników dobiegała przytłumiona melodia szlagieru, w nozdrza bił zapach rozlanej po całej podłodze zalewy od ogórców, i wszystko powoli wracało do normy. Tylko morelówka straciła  posmak zarzewia dobrobytu.