poniedziałek, 12 października 2015

Jak to kaowcem zostałem się na trzy kwadranse

A opowiadałem ja dla was jak to się kaowcem w domu kultury w Gliniewicach zostałem? No, mnie też się zdaje, że raczej nie, gdyż wczoraj to było. Rozsiądźcie się wygodnie na zydelkach, czy na czym tam macie, i przepowiem dla was wszyściutko żebyście na kalumnie ze strony derechtorki skazani nie byli, ponieważ ona silnie mataczy.

No więc było to tak: przebywaliśmy akuratnie ze starym Pałąkiem, sołtysem naszym Szuwaśko Grzegorzem oraz Radziulisem Czesławem w Gliniewicach nieopodal delikutasów Skorek. Dowiedzieliśmy się, że nowe tanie, a dobre niemożebnie wino tam u nich jest, tak i wsiedliśmy w pierwszego pekaesa, co na Gliniewice szedł i rekonesansa uskutecznialiśmy. „Siarczany raj” nazywa się to winiucho. Nie powiem, możliwe ono. Kwaskawe, wanilią z letka daje i wyraźne nuty żywiczne zaposiadywuje.

Obadywaliśmy to winiucho, obadywaliśmy, aż tu derechtorka Gliniewickiego Domu Kultury, Trypuć Leulalia, napatoczyła się, a wnerwiona jakby dla niej łasice pranie po gumnie porozwlekały. Z kurwikiem w oczach mówi ona, że kaowiec zapił, więc zastępstwa szuka, bo dzieciakami w świetlicy nie ma komu zająć się, a tu komisja edukacyjna w drodze. Latała po mieście w poszukiwaniu chłopa, co by się nadał i tego kaowca poudawał, ale bo to znajdziesz jakiego trzeźwego kiedy tydzień temu Dzień Cepiarza był i wszystkie chłopy w Gliniewicach tyłem naprzód chodziły, takie nacepowane były? Był co prawda jeden podchodzący letnik, wyględny, w okularach, znaczy się uczony, ale wykrzywiony okrutnie i miał cierpiętniczy wyraz twarzy, gdyż aromat nawozu krowiaczego dla niego nie podchodził, ponieważ przed przyjazdem do nas on we w stolicy już od trzech miesięcy mieszkał. Dzieci by się wystraszyły albo stałyby się emocjonalnie zdezorientowane, a może i gorzej.

Kiedy zoczyła nas, zaraz nadzieja w nią wstąpiła, bo my niewypite byliśmy, ledwo po winiuchu wessaliśmy. Dawaj nas na spytki brać, czy kto w niedoli dopomoże. Nic wielkiego, mówiła, baję przeczytać na głosy, malunki zadać, piosneczkę o Zuzi lalce niedużej zaśpiewać i takie tam, jak to w domu kultury. A, i żeby durnoty do łba nie przychodziły: jak bałwana lepić, to marchewkę wsadzać wysoko, zamiast nosa, a nie gdzieś niżej. A nie, zreflektowała się, toż nie zima.

Stary Pałąk oczywiście zaraz się opowiedział, bo on ogólnie do ludzkości serdeczne nastawienie ma, jednakże jak się wyszczerzył aby przyjacielskość pokazać, to się derechtorka o trzy kroki cofnęła. Stary Pałąk mianowicie nie za bardzo ma się czym szczerzyć. Do tego on nieszczególnie gramotny jest, a tu literki trzeba dziatwie pokazywać.

Ciekawe, kto by komu pokazywał, zahuczał sołtys, bo Pałąk nie rozpozna nawet, które wino które jak nalepeczkę podobną ma. Stary Pałąk się odciął, że rozpozna, rozpozna, po smaku rozpozna, gdyż konesrem winnym jest i z zawiązanymi oczami odróżni „Pogrom sedesu” od „Przekleństwa teściowej”, a nawet po sikaniu rozpozna, gdyż albowiem po każdym winku inaczej politura z kibla złazi. Jednakowoż derechtorka oświadczyła, że to nie ten targiet i Pałąk w odstawkę poszedł, co powetował sobie butelką „Siarczanego raju”. Mruczał przy tym o prześladowaniu rasowym z powodu fizjognomi.

Radziulis akuratnie słomę spopod pulowera wyciągał, bo go mulała, więc się wygibaszał na wsze strony i zabawnie podskakiwał, więc derechtorka-selekcjonerka uznała, że musi niedorozwinięty jaki albo hiphopowiec. Sołtys znoweś nie powstrzymał się i musiał dodać, że i dla niego tak zdaje się jak on z Radziulisem dłużej napoprzestaje, tyle że hiphopowca, prawił, to on się wystrzega, gdyż co miesiąc w balii ablucji dokonuje, to i zarazy unika.

Jak nic ta posada do Szuwaśki uśmiechała się. Zamiaruje on kupić snopowiązałkę marki Sewastopol, to i na mamonę łasy. Jednak sołtysowa kandydatura także nie przejszła, albowiem do Gliniewic jechał prosto od roboty i w kościołową fufajkę nie przebrał się, bez co u niego ugówniaczone gumofilcy byli, a i waciak nie trzeciej czystości.

Jak Trypuć Leulalia segregacji dokonała, na placu boju zostało pusto, bo ja się za sołtysa schowałem aby się nie wydało, że na zabawie w remizie w dyskursję się wdałem, a że miałem słabsze argumenty, to lewe oko u mnie nie takie bławatkowe jak zazwyczaj, tylko fitalowne więcej było. Jak na złość jednak odczkło się dla mnie winogroną z wina i tak się moja obecność wydała.

Derechtorka zaodraz zapytała, czy czytam biegle. Nu, z tym to różnie bywa, nie tracił nadziei Szuwaśko, bywa i tak, mówił, że Czyprak czyta jedno, a robi drugie, jak wtedy, co wlał olej silnikowy do parnika zamiast do silnika i się prosiaki dla niego zaklajstrowały, o parniku nie wspominając. To kto tam wie, perorował, czy on te literki składa, czy tylko pozorantem jest.

No, ale derechtorka napisy na naklejce od wina przeczytać dla mnie kazała, ułybnąć się pięknie, aby w uzębienie zajrzeć móc, łapy obejrzała, czy nie za żałobnie za pazurami, i poleciała porzekadłem, że lepszy mondzioł w garści, niźli wykształciuch ze sraczką.

Ja to się nawet broniłem, gdyż nie uśmiechała się do mnie perspektywa obcowania z bachorami, postawiłem więc twardy warunek: za mniej, niż dwa winka dziennie nie robię. Leulalia zaśmiała się i powiedziała, że na to ministerialne stawki są i że jak nic dwadzieścia złotych dziennie wpadnie. Poczułem się jak delfin finansjery.

I tak to, słuchajcie, na kaowca awansowałem. Nie bardzo wiedziałem, jak się zabrać do rzeczy, bo jak były plastunki, to dzieciaki polewały się kolorową wodą. Wymyśliłem żeby przywiązać je łańcuchami krowiakami do karolyferów i kazać malować trzymając pędzelki w ustach, ale derechtorka zwróciła mi uwagę, że jest to nieco niehumanitarne, bo młodzi ludzie muszą zażywać ruchu, a poza tym zawsze mogą kopać nogami miseczki z farbą.

Jak tak, to tak. No to wziąłem się za pląsanie. To znaczy dzieciaki pląsały, bo ja gdybym zaczął tam tańcować, to by się kamień na kamieniu nie został. Ja dla nich nuciłem. Miało być o Zuzi lalce niedużej, ale że ja tej przyśpiewki nie znam, to chciałem swoich podopiecznych nauczyć nowej, co ją kościelny Koszelewski w noc sylwestrową podśpiewywał. Nie o Zuzi, tylko o Jagnie, ale co za różnica. Imię jest imię, czy nie tak, co? Szło to tak:
Zobaczyłem Jagnę.
Myślę, parol zagnę.
Złapałem za kiecę,
zaraz ją przelecę! Hej!
Jagno, moja Jagno,
takem ją zagadnął,
moja ty bogdanko,
chodź ze mną na sianko! Heej!

Trzeciej, najlepszej zwrotki nie odśpiewałem. Dzieciaki mnie zakrzyczały, że sianko się cepuje, a nie chodzi się na nie. Ciekawość, skąd, psiekrwie, wiedziały. Jak był ten Dzień Cepiarza, co to z niego tydzień się zrobił, to one mogły zobaczyć wszystko, jednakowoż z wyjątkiem cepowania.

Nieszczęściem upewniły się one u siostry katachetki, która przechodziła mimo, czy aby na pewno tak jest, odśpiewywując jej całość przyśpiewki. A czego było ją pytać?! Toż ona miastowa, i to z Warszawy! Co niby one w tej stolicy mogą cepować, chyba paprotki?

Jak się na mnie ta siostra katechetka wydarła, to mnie aż w podłogę wbiło. Że do biskupa pójdzie na skargę, wiszczała, że się nie pozbieram i w niepoświęconej ziemi mnie chować będą. Oj, dobrze, że ja na zastępstwie! Biedny kaowiec! Jak on wytrzeźwieje i do roboty wróci, jak nic za  nie swoje przewiny do kurni jego zawezwią i będzie się miał z pyszna! Albo i do samego księdza proboszcza mogą jego zawezwać, a to już grubszy paragraf. Ooo, ksiądz proboszcz w Gliniewicach srogi! Jak jemu pokutę zapoda, to się nieszczęsny chłopina ze świętej lektury nie wykaraska przez miesiąc. Dobrze, że jako kulturalno-oświatowy czyta jako tako, bo dla takiego starego Pałąka to i roku by nie stało.

No ale nic, nie wolno się zniechęcać. Jak nie śpiewka, to gadka, czy nie tak, co? Wiecie wy zapewne, że samogonki różne bywają. Niektórzy w tej dziedzinie mataczą jak polityki po wyborach: raz tylko przepędzą, a i to niedokładnie, karbidu dodadzą aby moc wzmóc czy tam spirytus techniczny filtrują i sprzedają jako monopolistyczną produkcję prosto z lasu. To umyśliłem, aby te słodkie niebożątka przestrzec przed kupowaniem kiepskiej barbeluchy. Niedługo w dorosłość wejdą, niechaj będą przygotowane. Tołkowałem dla nich żeby nigdy, ale przenigdy nie brały nic od Goździa Ludwika, gdyż na karbid to on hurtowe zniżki ma, i żeby sprawdzać, czy moc należyta, i bukiet - wiecie, co najważniejsze. Mówię wam, słuchały z rozdziawionymi buziami jakby sam Dżastinbiber zjechał i jęczał. Tak to jest, ciekawa prelekcja uwagę publiczności przykuwa.

Nie wszyscy jednakowoż byli zadowolnieni z moich sukcesów pedagogicznych. Najsamwpierw Trypuć Leulalia weszła, ale blada jak pośladki Bartoszuk Beaty przed sezonem plażowym. Widać podsłuchiwała popod drzwiami. Za nią jeden taki tęgi wąsaty jegomość w brązowym garniturze z marsową miną i drobna kobiecinka z różową trwałą. Zdaje się, komisja edukacyjna. Chciałem się pochwalić, że sukcesy odnoszę w obświadamnianiu młodzieży, ale bo to dali się wypowiedzieć? Jak burą sukę mnie obsobaczyli, nawet nie przepowiem, jak to szło, bo się wstydzę. Że możliwe jest tak człowieka obsmarować bez rugania się, to i nie wiedziałem.

Coś się wszystkie na mnie tu w tym domu kultury uwzięli. Najpierw siostra katechetka, teraz te trzy, a co ich ugryzło i jaka to wdzięczność za moje dobre serce, że chciałem młodzianków przygotować do wyjścia w szeroki świat?! Ledwo zdążyłem zabrać fufajkę i litrowego szczeniaczka, co go miałem w cholewce gumiaka schowanego i używałem aby młodzieży pokazać, jak się kurturarnie napojem delektuje oraz jak należy odginać mały palec aby światowo wyglądać.

Dobrze, że moi przyjaciele jeszcze przed sklepem delektacji winem oddawali się. Pożałowali mnie, winko odkapslowali i razem poutyskiwaliśmy, jakie to ludzie niewdzięczne są. Na koniec ostatnim pekaesem do Koszelewa wróciliśmy i uradziliśmy, że do Gliniewic więcej nie jedziem, bo tam chamówa.

piątek, 2 października 2015

Sesemesy bagienne

O, i tak to plecie się na gospodarce. Ciężkie życie jest, a jakby utrapień było mało, przez ostatnie dwie niedziele giees zamknięty był i jeździć myśmy musieli do delikutasów Skorek w Gliniewicach. Pytluczuk Włodzimierz, co on za kierownika w naszym gieesie robi, wycieczkę wygrał kupiwszy dwa kilo salcesonu. Sesemesa wysłał i wygrał.

Chadziukowa Walerka gada, że ustawka to była, ale ja tam nie wiem. Dość, że Pytluczuk gieesa zamknął, w Wypławkach-Zdroju popod Łapami kąpieli błotnych w Narwi zażywał, a u nas wszystkie jak jeden mąż do Gliniewic po salceson jeździli, aby także w luksusie popławić się. Wykupili myśmy ze dwie tony tego specjału, sesemesów nawysyłali, jednakowoż nie wygraliśmy nawet bileta na pekaes do Kaźmirówki. Może i Chadziukowa dobrze prawiła...

Na koniec sołtys powiedział „stop”, bo się po wsi swąd nadpsutego salcesonu rozsiewał. Przejeść się go nie dało, kabany kanibalizmu odmawiali, to co on się miał nie nadpsuwać, czy nie tak, co?

Żeby przybliżyć nam życie w dobrobycie, sołtys kąpiele błotne dla nas zaserwował nad naszą rzeczką Paździerzanką, co ona nazwę swoją bierze, że przez Paździerzownicę Kościelną przepływa. Może „przepływa” to nie najlepsze określenie, bo jak w niej dwadzieścia centymetrów wody jest, to my śmiejemy się, że powódź przyszła, ale co błocka w szuwarach ma, to jej. No i tam w tych szuwarach Szuwaśko na swojej łące kąpielisko błotne urządził. Za flaszkę samogonki (albo za 5 zł, co na jedno wychodzi, tylko do Maciaszczyka ganiać nie trzeba) potaplać się pozwalał. 

Na początku to nawet fajnie było, szczególnie jak Łopianek Zenobia przyszła i rozdziała się, a oko u niej to jest na czym zawiesić, czort! Koniec końców wyszło jednak, że te kąpiele błotne to one przereklamowane są. Wali toto bagnem i krowiaczym nawozem, pijawki przysysają się w najmniej oczekiwanych okolicznościach intymnej skromności, a i niepolitycznie przed sikorkami w stanie ponad miarę ubłoconym do chałupy wracać jakby z trzydniowego dansingu w remizie, o dopieraniu fufajki nie wspominając.

Czara goryczy przebrała się jak się dla Radziulisa Czesława czapka uszatka w tym bagnie zagubiła, a stary Pałąk myślał, że ją odnalazł i Radziulisowi na łeb nasadził, wszelako okazało się, że to nie za żywy borsuk był. Wtenczas myśmy tego światowego życia zaniechali.

Teraz na salceson to my patrzymy jak na Dżastinbibera, a Pytluczuka Włodzimierza i jego przereklamowany giees omijamy aż za przystankiem pekaesu. No bo powiedzcie sami, co to za sprawiedliwość, że jeden zadaremno do Wypławek-Zdroju jedzie salcesonem przed sanatoriuszkami szyku zadawać, a tyluch innych borsuki bagienne maca? A nu jego!

środa, 23 września 2015

Królik w winie z miodem i kurkami

Z blogowaniem to ja mam problem taki, że od kilkuch lat nie blogowałem nic a nic, bez to ustali u mnie odruchi bezwarunkowne, takie jak na ten przykład cykanie fotek Smienką dla tego, co się upichciło. Tak też było kiedy zaprosiłem na obiad tatula i pociotka naszego, Czypraka Anatola z rodziną. Mieszka on (pociotek, tatulo u nas we wiosce żyje jak żył, cztery chałupy za gieesem) w dalekich krajach i najmuje się za sprzedawcę kosiarek na baterie słoneczne. Umyśliłem, że dla emigrantów pożytecznie będzie pojeść po polsku, a nawet staropolsku, bo z nutą i winną, i owocową, i miodową. Do tego na upały, które wtenczas panowały, bo to kilka niedziel temu nazad było - lekko i dietetycznie. Jednakowoż nie zrobiłem zdjęcia dla tego pysznego półmiska, a cyknąłem jedynie pozostałości jak już sobie przypomniałem o blagierskich powinnościach. Posłuchajcie, jeśliście łaskawi.

Najsamwpierw pojechałem do ciotuchny Janiny, która mieszka w Przyździebkach Kolonii, po królika. Wielgachny był ten król, jejbohu! A mięsko mięciuchne, soczyste! Czuć, że karmiony metodą gospodarczą bez chemii.

Wyjąłem z niego, co się dało, a resztę zostawiłem do bulionu/pasztetu. Moją ulubioną część brzuszną przekroiłem na połowę, przednie łapki dałem w całości. Uda wytrybowałem, letko posoliłem, popieprzyłem, wsadziłem dwa plajsterki imbiru i zawiązałem nicią dentystyczną, gdyż dratwa dla mnie wyszła. Oprószyłem cymamonem i zostawiłem na noc, a na kościach przez dwie godziny gotowałem bulion z dodatkiem imbiru, który potem odparowałem do zgęstnienia, z czego wyszedł mi kieliszeczek esencji.

Zrania, po obrządku, wyjąłem mięso z lodówki i po ogrzaniu wkładałem partiami na silnie rozgrzany rondel z klarowanym masłem. Króciutko, po dwie minuty z każdej strony. Podsmażonego królika przełożyłem do szybkowaru, w którym była już rozpuszczona galaretka z pieczenia perliczki, którą piekłem onegdaj, oraz króliczy bulion.

(Pozostałości po pieczeniu różnych pysznych rzeczy to ja zachowuję, o ile nie są przypalone. Jak się piecze gęś w 150 stopniach albo perliczkę w 160, to to, co się wypiecze, jest potwornie aromatyczne i zdatne do aromatyzacji kolejnych dań. Smak od perliczki jest idealny dla podkręcenia królika. Taka galaretka.)

Z patelni, na której smażyło się mięso, zlałem do miseczki masło, a do przysmażeniny wlałem pół butelki półwytrawnego, kwaśnego jak diabeł Rieslinga z Lidla (co zrobić, Lidla lubię, ale wino to się kupuje w odpowiednich miejscach, gdzie wiedzą, jak zrobić żeby dwie butelki kupowane dzień po dniu smakowały tak samo - albo u nas w gieesie, ale to inne winko jest). Przy pomocy łyżki zadbałem żeby wszystko, co przywarło w trakcie smażenia mięsa, rozpuściło się w winie. Francuzi mówią na to deglasowanie, moja babcia - odzyskanie smaku.

Kiedy wino prawie odparowało, zgęstniało i nabrało femome... femno.... femamolemne... wyśmienitego aromatu, przelałem je do mięsa do szybkowaru, zakręciłem pokrywę i wstawiłem na moją kuchenkę gazową emaliowaną na 20 minut.

Masło, które zlałem z patelni, wlałem z powrotem, podgrzałem i dodałem miód gryczanny. Kiedy miód zaczął ściemniać, na krótko wrzuciłem najpierw pokrojoną w sporą kostkę paprykę z grubymi plajstrami pora, a potem całe kurki, dorzucając do nich gałązki tymianku i estragonu oraz sproszkowaną kozieradkę. Na króciuśko, byle poczuć zapach karmelu. Ziemniaki ugotowałem na parze na półtwardo.

Po upływie 20 minut, kiedy mięso było, że pochwalę się poligloctwem, aldente, dodałem do niego podduszone warzywa. Wymieszałem i wstawiłem z powrotem na gaz na 10 minut żeby warzywa pozostały jędrne, ale nabyły smakowitości mięsa. W szybkowarze czas płynie szybciej, rozumiecie.

Tera będzie najważniejsze, więc się skupcie.

Jak się dusi dobre jedzonko, to z niego wypływa tyle aromatycznego soku, że aż trudno uwierzyć. Ze samego mięsa z pół litra, a z warzyw! No i teraz cała sztuka żeby ten sok zagospodarować, a nie zagęszczać, jak nasze babcie, śmietaną i mąką, które niszczą naturalny aromat. Ja zrobiłem to tak:

Po 10 minutach w szybkowarze, kiedy warzywa puściły soki, a pozostały jędrne, zlałem cały płyn z szybkowaru do rondla, a mięso z warzywami wstawiłem pod przykryciem do piekarnika na 60 stopni aby nie stwardniało. Teraz nastąpiła najprzyjemniejsza część gotowania.

Miałem prawie litr winno-miodowo-mięsno-warzywnej esencji (nie zapominajmy o smaku od perliczki!), którą zagęściłem, odparowując aż nabrała konsystencji karmelu. Na wstępie dodałem cztery przekrojone na pół śliwki węgierki. Na trzy minuty skórkami do góry. Mhm, cztery węgierki czynią cuda! Sos nabrał wyraźnego owocowego aromatu z cudownym posmakiem wigilijnego kompotu. Węgierki są jakby stworzone do królika.

Śliwki zdjąłem zanim oddzieliła się od nich skórka i na koniec udekorowałem nimi półmisek. Połówek było osiem, osób pięć, a każdy na te śliwki spoglądał, czy uda mu się zgarnąć jeszcze jedną.

Ten sos odparowywałem długo, z godzinę. Na koniec z litra zostało mi może 150 ml zawiesistej, obłędnie aromatycznej mazi o konsystencji skondensowanego mleka (pamiętajmy o smaku od perliczki!). Smaku tego czegoś nie opiszę, albowiem doznania smakowe przewyższają moją zdolność artykulacji.

Wrzuciłem w tę maź ugotowane na parze ziemniaczki aby się obtoczyły, zdjąłem nitki z mięsa, połączyłem wszystkie części i otrzymałem coś, z czego jestem zadowolniony. W końcu, gdyż zazwyczaj utyskuję, że to nie tak, tamto można było zrobić lepiej... A wtenczas wszystko wyszło, jak chciałem. Gdybyście usłyszeli ciamkanie biesiadników!

Przyznaję, że sos był najsmaczniejszy. Szalałem po talerzu z bagietką jak borsuk w jagodach, że nawet nie trzeba było potem zmywać, co wyszło na dobre, albowiem Ludwiczak Jadwinia dopiero w przyszłym tygodniu przyjedzie pielić kalarepę i przy okazji ma mnie chałupę odgruzować, zatem dodatkowy czysty talerz na pewno się przyda.

















Składniki:
królik ze sklepu albo pół królika od ciotuchny Janiny,
3 papryki,
1 duży por,
pół kilo kurek,
3 łyżki masła klarowanego,
pół butelki wina, najlepiej nie octowego, a o owocowym aromacie,
2 łyżki miodu,
gałązki tymianku, estragonu albo co tam w ogródku wybuja (lubczyk znowu zeżarły mi mszyce, ale kilka listków bym dodał, gdybym miał taki wiecie, bez mszyc),
dwie szczypty mielonej kozieradki,
sól, pieprz w ilościach odpowiednich do smaku,
trzy szczypty cynamonu,
o smaku od perliczki nie wspominając.

Ogromnie żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia w odpowiednim momencie. Na wielkim półmisku, z sosem, wyglądało to danie iście zjawiskowo i kolorowo. Kiedy przypomniałem żeby włożyć kliszę do Smienki, zostały te marne resztki, które widać, a sos został wysiorbany przez Anatola, aż mu kurka wpadła w oko. Nic to, przywyknę na nowo robić fotki. Smacznego życzę i o dobre słowo ubiegam się, sowizdrzałki wy moje podniebne.