Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ryba. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ryba. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 15 grudnia 2011
Pierogi z łososiem. Z kaparami, z sosem chrzanowym... czad na kółkach
Chodził za mną ten łosoś odkąd go zobaczyłem w gieesie. Nie żeby jakiś szczególnie śliczny, ale kiedy tylko moje oczęta chabrowe na nim zawisnęły, wiedziałem, że coś będzie. I było. Dni kilka tak za mną ten łosoś łaził i mendził zrób mnie, zrób mnie, że już pomyślałem, że może producent mączki rybnej z reklamą podprogową w target nie utrafił, aż w końcu nie zdzierżyłem i kupiłem go.
Koniecznie się dla mnie zamaniło żeby ta ryba w pierogu była i z kaparami. Sądziłem nawet, że może w ciąży jestem, że takie wielkopańskie zachcianki mam, które w dodatku spokojnie napić się śliwowincji nie pozwalają, ale jak zagadnąłem o to doktora Wiciorka z ośrodka zdrowia, to tylko machnął ręką, popatrzył w niebo, westchnął i powiedział coś, że degrengolandia i żebym przyszedł do niego na wizytę to pogadamy o terapii odzwyczajeniowej i że mi coś wszyje pod skórę. Że niby potem nie będę ciągot miał, tak powiedział, i jeszcze że śliwowincja to całe zło światowe jest. Jednakże hola hola, integralność skórną naruszać żeby o łososiu wędzonym nie myśleć? Aha, zaczipować mnie musi, łajza jedna, umyślił, i potem śpiegować zamiaruje, bo on usilnie o względy Ludwiczak Jadwini zajzdrosny jest. Niedoczekanie! To ja już wolę jak mnie łosoś prześladuje.
Składniki:
1 opakowanie ciasta francuskiego,
15 dkg wędzonego łososia,
5 dkg żółtego sera,
2 łyżki kaparów,
2 łyżki posiekanej czerwonej cebuli,
2 łyżki sosu Worcester,
1 łyżka octu balsamicznego,
pół pęczka koperku,
200 ml śmietany 30%,
3 łyżeczki chrzanu,
curry.
Łososia lekko rozdrabniamy. U mnie nie było dużo roboty, ponieważ on był w cieniuśkich plajsterkach, na tacce taki, a drogi! jak jasna cholera. Że też na nich liszaj nie wlezie za takie ceny! No ale dobra, do łososia dokładamy kapary (jak duże, deczko siekamy). Kapary oczywiście w zalewie solnej, a nie te ohydne na occie spirytusianym, tfu, chadość! Podlewamy sosem Worcester, octem balsamicznym i kapką oliwy. Dodajemy ser (cheddar ładnie się topi i wybornie smakuje), drobniuśko posiekaną cebulę, koperek i odstawiamy na 15 minut przykrywając talerzykiem aby kot Henryk się nie dorwał.
W rondelku odparowujemy śmietanę. Kiedy nieco zgęstnieje, dokładamy chrzan, curry, sól, pieprz i chwilę jeszcze podgrzewamy. Na koniec można zmiksować, bo chrzan napucha i sos wygląda troszkę jakby śmietana się zwarzyła.
Ciasto francuskie lekko rozwałkowujemy, kroimy w prostokąty, napełniamy łososiowym farszem, składamy na pół albo nazukos, dociskamy widelcem, smarujemy żółtkiem i wkładamy do nagrzanego piekarnika. Kiedy pierożki się zrumienią, wyciągamy i podajemy z sosem.
Mniam, cebulka lekko chrupie, mocne smaki ryby i kaparów fantastycznie łączą się ze słodko-kwaśną delikatnością sosu Worcester i octu, ciasto chrupie, łosoś w środku się pyszni, sos się chrzani. Tegom chciał, jak powiedział Czarniecki na widok Szweda po drugiej stronie brodu.
wtorek, 28 września 2010
Ryżotto z łosia. Powiedzmy to głośno: gwiazdozbiór misia Lę jest nasz!
Był tu ostatnio jakiś przepis? A, może i nie było. No to pięknie, brakowało jeszcze żeby mnie z Durszlaków i Mikserów relegowali za niemanie papu. Albo z Gildii Szamających Inaczej, do której należę ponieważ oferowali bony na bezpłatne rodzynki ze śliwek jak się kupi serwetki z ceraty. Zamiast więc — jak to zwykle bywa — jeść ser ze słoniną (bo sołtys Szuwaśko często u mnie bywa), dziś zrobiłem uklejki z klajstrowatym ryżem w torebkach. Posłuchacie jak to się robi, czy mam zakolebać baniakiem?
Składniki:
30 dkg uklejek z rzeczki, ale tych ciemniejszych,1 szklanka ryżu z gieesu (nie mylić z kaszą perłową ani z pasztetową),
2 garści natki pietruchy i koperku,
1 garść suszonych pomidorów z zalewy,
ciutka szafranu, czyli po naszemu kurkumy,
2/3 szklanki dobrego taniego wina marki „Ochrona przed kacem” lub podobnego białego owocowego, niezbyt kwaśnego,
0,7 l bulionu,
3 łyżki masła,
2 łyżki starkowanego sera, ale raczej nie twarogu,
3 ząbki czosnku,
sól, pieprz, kombinerki.
Uklejki, dalej zwane łosiem, pozbawiamy płetw, skrapiamy płynnym lodem z niedomkniętego zamrażarnika, ościujemy pod mikroskopem i nadal uskuteczniając kuchnię morenkurarną, przy pomocy natki marchewki, dwóch liści klonu japońskiego, łupin cybuli zmiksowanych w reaktorze bozonowym, trzyamonu potasowego rozgrzanego glinianem cynku w kolbie z wichajstrem (tej, która wygląda jak przegubowy helikopter, bo ta druga, jakby gruszka po ospie, to do osmozy krzemowej jest), formujemy coś, co wygląda jak... te... no... jak coś komuś nie ułoży się po biesiadzie, wiecie. Układamy to w kształt raczkującego albatrosa, zużywając dużo probówek i pęcet oraz wykonując gesty prześcigitadorskie i robiąc tajemnicze miny, jakbyśmy próbowali wmówić inkasentowi, że ta gazeta to właściwie jest opłacony tydzień temu rachunek za prąd. O, i kuchnię morenkurarną mamy opanowaną. Tylko pamiętajcie żeby porcje miały nie więcej niż 15 gram, gdyż w przeciwnym przypadku będzie to zwykła breja.
Pierwsza gwiazdka chińskiego misia Lę jest nasza. Drugą i trzecią dostaniemy za podtrzymanie absurdu, ale łosia musimy zastąpić awokado ufajdanym sproszkowanym chloromiedzianem boru pod ciśnieniem.
To może póki jeszcze miś Lę nam w gary nie zagląda, zrobimy jedzenie do jedzenia, a nie podśmiechujkowe dekadenckie popierdułki dla zdegrengoladowanych snobów. Ale trzyamon potasowy zostawiamy! Posmarujemy nim Baciuka, będzie ładnie się świecił i pyłgał na Święta. Gdyby mu jeszcze petardę podłożyć, to będzie się też gibał.
Do rzeczy. No więc kiedy już te uklejki ułożymy w coś, co może przypominać łosia (albo przynajmniej zmiażdżonego bakłażana spadającego ze schodków przed klubokawiarnią po bójce), solimy go, opieprzamy, skrapiamy sokiem z cytryny i odstawiamy na chwilę ażeby przemyślał, co chce robić w życiu przez najbliższe sekundy, o ile będzie miał tak długą perspektywę. Rozumiecie, koty czujne bywają. Najwięcej gorące pytanie na tym etapie jest takie: co powie dochtor Kanciejuk Władysław z gminnego ośrodka zdrowia kiedy przeczyta, co ja tu wypisuję, a ja przyjdę do niego na cotygodniową przymusową kontrol. No, zdaje się dla mnie, pochwały to to nie będą.
Nadrabiamy, bo my tu gadu gadu, a kot rybę wcina: sofritto, tostatura, cottura, all’onda i mantecare (najlepiej na świecie prelekcjonuje to Arek), w międzyczasie posiekane pomidory, czosnek, pod koniec sporo pietruchy i koperku, a na koniec ser, masło i podgotowane na parze na różowo płatki bajecznego łososia. Tfu, uklejek. Przykrywamy przykrywką i pozwalamy tłuszczykom napawać danie (minut pińć).
Tu u mnie ryżotto wyszło dość zwarte, bo się śpieszyłem na spotkanie Klubu Kośców Trzciny Ręcznie i za szybko odparowałem, ale normalnie jak zajdziecie do baru Mleczak w Gliniewicach to dla was łychą wleją takie normalne, dwa dni gotowane i lejkie. Z gotowaną słoniną! No to smacznego.
PeeS. Gdyby ktoś się nie zorientował, była to próba zapodania przepisu na risotto z łososiem i suszonymi pomidorami, ale słowotok poooo-szedł w szkodę zanim jeszcze się zaczął. Ubolewam nad treścią tego wpisu, jednakowoż głupawka, która mię dopadła wczoraj, ani myśli odpuścić. Proszę o odrobinę współczucia. Wy możecie po prostu popukać się w czoło, ja muszę z tym żyć. Jeśli do jutra mi się polepszy, opowiem wam, jak z krochmalu zrobić uciechę uczestnikom balu. Do uwidzenia się z kochanieńkimi.
piątek, 27 sierpnia 2010
Łosoś zamiast pstrąga, ale z kabaczkiem

Mówiłem ja dla was, że nad jeziorami ryba marna? A, mówiłem zdaje się. No, marna najczęściej. Od powrotu z biwaku tak mnie chciało się ryby pojeść, aż nie zmogłem i narobiłem. Kabaczków dobre ludzie nanieśli, to zrobiłem zdrowotną, soczystą rybunię.
Właściwie miał to być pstrąg, przynajmniej na torebce tak stało. Jakiś taki różowy, ale co tam. Dopiero po zrobieniu okazało się, że się pomyliłem się robiąc napisik, bo był to łosoś, którego kupiłem w jednym hipermarkiecie ze dwa miesiące temu. Taki świeżutki był, że wziąłem całego, ze trzy kilo tego było. Trochę zrobiłem na świeżo, trochę carpaccio, zupę, a resztę schowałem w zamrażarniku na zaś. Wiem, wiem, nie wierzycie, że u Francuza w Polsce można kupić świeżą rybę. A jednak. Pomylili się musi i do nas wysłali zamiast do Rumunii. Ten łosoś nawet po mrożeniu zachował fantastyczną soczystość i aromat morza. Wyszła fajna brejka, a co najważniejsze, z ryby po rozgryzieniu wypływał soczek. Tegom chciał, jak powiedział Czarniecki, ale też tegom nie dostał tam, gdzie ryba powinna być przynajmniej tak samo hołubiona, jak kartacze.
Po prawdzie tak sobie myślę, że do kabaczka w sosie pomidorowym łosoś leży mniej, niż pstrąg, ale dał radę. No to nie debrylujemy, tylko zapodajemy.
Składniki:
0,5 kg ryby,0,5 kg kabaczka,
6 sporych pomidorów,
pęczek natki pietruszki,
4 ząbki czosnku,
sól, pieprz, sok z cytryny.
Kabaczka przepaławiamy, wydłubujemy pestki i miętki miąższ (wie ktoś, co z tym można zrobić? ja wyrzucam, a szkoda marnować jedzenie), wrzucamy na sporą ilość oliwy i dusimy. Ja skórki nie obdłubuję, bo letnie kabaczki mają skórkę jak pośladki Węcławskiej Barbary. Oliwy sporo, bo z pomidorami i pietruszką stworzy czerwono-zielony sos. Zdrowotny, pomidory z oliwą mówią rakowi „spieprzaj, dziadu”.
Rybę solimy, opieprzamy, skrapiamy sokiem z cytryny i odstawiamy, niechaj się nad sobą zastanowi.
Pomidory sparzamy, zdejmujemy skórkę. I znowu: są tacy, którzy każą usuwać pestki. A na co? No, jeszcze do zupy dodać, to tak, ale do śmieci?! Taki zacny letni pomidor?! O, nie. Może i brzydziej wygląda, choć nie wydaje dla mnie się, ale smakuje tak samo. No więc tego wspaniałego słodziuśkiego pomidora kroimy w kostkę i kiedy kabaczek półmiętki, dorzucamy na patelnię. Solimy, pieprzymy. Już teraz zapach rozmarza, a najlepsze przed nami!
Jak się kabaczek zrobi miękki a pomidor zaprzyjaźni z oliwą, dodajemy pietruchę i posiekany z solą czosnek. Od razu łyżką cedzakową wyjmujemy warzywa. Czosnek nie wyparuje i będzie wyczuwalny. Wiem, że większość ludzi daje mniej czosnku, ale ja go lubię tak, że garściami jem. W rzeczywistości napisałem tu, że 4 ząbki, ale dałem 6... No co, Grzebień Anastazja akurat u wód była, to mogłem ziachać, czy nie tak, co?
Ale do rzeczy, bo zaraz zrobi się szkopuł, że dłużej się czyta niż robi. Chociaż, bo ja wiem... I tak nikt nie dobrnął do tego miejsca, więc żyj słowotoku, grafomanio, żyj! Daję dalej.
Na oliwie i soku z pomidorów i kabaczka dusimy krótko rybę. Z 5 minut albo i mniej. Płyn nam w tym czasie odparuje, pozostanie pomidorowa oliwa, a ryba będzie spływała własnym sokiem. No i teraz dopiero to jest zapach. Dorzucamy warzywa, delikatnie mieszamy, chwilkę jeszcze podduszamy i wydajemy, nie żałując rzadkiego rybno-pomidorowego sosu. Można dodać po kawałku bagietki żeby do końca wysączyć tę aromatyczność.
Pomidory teraz są takie, że ani grama kwaśności nie mają. Sam smak. Pokropiłem więc po wierzchu odrobinką cytrynki żeby zaostrzyć aromata, który sam w sobie jest szalennie delikatny, zwiewny, letni. Rybka - poezja. Właśnie tego mi brakowało nad jeziorami: soczystego, gotowanego w winie szczupaka, usmażonej przednio siei, frytek z małych okonków. Genialnie uwędzona sielawa, choć pożarłem ją z głową i ogonem, nie zaspokoiła moich oczekiwań. No to se zrobiłem sam, czego i dla państwa życzę, amen.
PeeS: Wybaczcie, nie chciało mi się obrabiać foty. Kawałek czosnku w lewym dolnym rogu i kapka sosu po lewej odwracają uwagę od tego i tak źle skadrowanego zdjęcia, ale mam jeszcze urlopowego lenia i się dla mnie nie chce. Zresztą, jak nie mam lenia, to foty nie lepsze, a jak fota w magazynie doskonała, to jest podejrzenie, że plastikowa, co nie? A tu życie jest i codzienne chłopskie pożywienie, które i rozbryzgnie się, i za talerz wyleci... A co to, chlebem nie zbierze się? Pojedzcie dziś dobrze, moje wy płoteczki srebrnołuskie.
środa, 26 maja 2010
Naleśniki z paluszkami krabowymi
Znalazłem w zamrażalniku paluszki krabowe. Pewnie gdyby nie temperatura, obmyślałyby właśnie sposób ucieczki na wolność. Tak po prawdzie to lubię mieć we wzanadrzu paluszki, bo ponieważ je lubię. Maczane w oliwie z cytryną i chili są superowe na kolację. Wczoraj natomiast otworzyłem przepastne czeluśnie lodówki z zamiarem zrobienia naleśników. O, nawet miałem mleko i jajka.
Czasem dobrze mieć w lodówce czy zamrażalniku jedzenie, które można nieoczekiwanie dla samego siebie wykorzystać, a jak jeszcze z dobrym skutkiem, to hoho! Ot, takie paluszki, czy — niechże raz jeszcze zajrzę — a o ło, pierś kurzęca, żabie udka, gaźnik od skuterka... O masz, a ja jego szukałem w stodole.
Składniki:
1 opakowanie paluszków krabowych,3 rzodkiewki,
0,5 ogórka,
0,5 opakowania kiełków,
3 łyżki majonezu,
1 łyżka keczupu,
1 łyżka sosu sojowego,
2 łyżki natki pietruszki,
0,5 pęczka szczypiorku,
sól, chili.
Ciasto naleśnikowe:
125 ml mleka,2 jajka,
125 ml wody gazowanej,
200 g mąki,
sól.
Mleko, jajka, wodę i sól wymieszać, stopniowo dodawać mąkę aż do uzyskania konsystencji... no, ciasta naleśnikowego. Odstawić na pół godziny aby bąbelki z wody poganiały mąkę, dzięki czemu placki będą sprężyste i nabąblowane. Znaczy się nie że nietrzeźwe, tylko napełnione bąbelkami powietrza czy też dwutlenku węgla. Nietrzeźwość to dla nas może się zdarzyć, bo przez te pół godziny trzeba coś robić, co nie? No, chyba że marchew opielić.
Ogórki i rzodkiewkę kroimy w słupki albo jak komu wygodniej, szczypiorek siekamy, ale tak żeby nie postradać paluchów bo żniwa za pasem.
Do majonezu dodajemy keczup lub sos pomidorowy, sos sojowy, posiekaną drobno pietruszkę, chili i sól (jeśli potrzebna, ale teraz wszędzie walą tej soli jak durnowate, więc ja tam zachowuję ostrożność). Paluszki kroimy w kostkę. Razem z sosem (ale w oddzielnych miseczkach, ma się rozumieć) wkładamy do lekko nagrzanego piekarnika żeby nie były zimne. Większość składników jest zimna, a nie wymyśliłem lepszego sposobu żeby nie podawać dania w stanie lekko letnim. Z kolei nie chciałem podgrzewać całości, bo jednak szczypiorek i ogórek po przypieczeniu w piekarniku lub na patelni gotowe skapcanieć. Puścić sok, stracić ostrość i takie tam, wiecie. Ale myślę, że już wy mi, omnibusiaki prymusowate, zaraz podpowiecie, co z takim fantem można począć.
Co? A, dobra myśl. Fakt, jak człowiek popije nieco, mało wrażliwy na niedogrzanie jedzenia robi się i wtenczas podgrzewanie niekonieczne. Radziulis Czesław dla mnie tu bez ramię podpowiada, że naleśników też można nie podgrzewać, ale to, zdaje się, za daleko idące uproszczenie procedury, bo wszelako naleśnik w stanie płynnym chrzęści mąką w zębach i daje surowym jajem.
No dobra, nawracam się do tematu. Smażymy naleśniki, maestrią podrzucania i przerzucania na drugą stronę wprawiając w obsłupienie całą wioskę i bufetową Danutę i odklejając te placki, które przykleją się do sufitu, podłogi albo wypadną przez okno na kompost, o ile macie pryzmę zaraz pod oknem od kuchni, co taki sołtys Szuwaśko na ten przykład praktykuje, bo mówi, że na co dla mnie ganiać za chlewik ze skórą od słoniny albo łupiną cybuli, kiedy mogę siup bez okno (byle otwarte, żeby się kompost w chałupie nie zrobił), i już. Nu, widać że nie każdy sołtysować może, bo do tego tęgi łeb potrzebny.
Ale co ja tam gadałem? A, że naleśniki. Jak już usmażone i pozbierane po obejściu te, które robiły za latające talerze albo zapadły na szafę w domenę pająka Józefa, wkładamy je do piekarnika aby nie stygły, wyjmujemy po jednym, smarujemy sosem majonezowym i układamy po trochu wszystkich przygotowanych składników. Można polać ociupinką soku z cytryny i oliwy. Zawijamy. Abo i nie, szkoda czasu.
Dobre przełożenie stopnia skomplikowania do smaku. Że smakowite, chciałem powiedzieć. No to tego, idę zajrzeć do kurek, bo czegoś zdezorientowane po gumnie latają. Z Bogiem.
piątek, 21 maja 2010
Szprotowe ciasteczka oraz... a, już nic
Znoweś będzie o rybie, bo się jakoś tak rozwojażyłem przy dorszu z poprzedniego wpisu i chodzą za mną ryby i chodzą. Nawet pomyślałem, że może czegoś mi brakuje, jakiejś witaminy, czy cuś. Może G12. To by znaczyło, że nie do końca prawdą jest, że śliwowincja posiada cały arsenał witamin, mikro- i makroelementów, jak utrzymuje nasz sołtys, Szuwaśko Grzegorz, który spożywa wyłącznie śliwowincję, słoninę i wodę ze studni, i jakoś żyje. A, i jeszcze dobre tanie wina z gieesu, ale tylko jak podkradnie, bo — jak mówi — skradnięte nie utucza. To może w tych winach ta witamina jest...
Jak było powiedziane ostatnim razem kiedy ja tu do was pisałem (i potem w komentarzach), przykładanie kurczaka do czoła jest domeną ludzi przeczochranych psychicznie... a nie, to gdzie indziej było. Dalej nie wiem, o co dla tego dochtora się rozchodziło. Ale zaraz, na blogu... a, szło to tak, że w prostocie siła, i że ryba wie to najlepiej. Sam nie wiem, tamten dorsz to już raczej nic nie wie, ale czort z nim. Co się rzekło, to się nie odrzeknie, ale że te pływające gadziny dręczą mnie, to autentyczna prawda. Mam ja za pazuchą ze dwa albo i trzy danka jagnięce, ale sporo ostatnio tu o tym gadałem, więc nie chcę przynudzać. No to ryba, bo koźliny pieczonej w glinie jeszcze nie zrobiłem.
Aha, znowu ryba. Ktoś mówi, że nie przynudzam?
Z przepastnych archiwów zdjęciowych przedstawiających Radziulisa Czesława ziejącego w rzepak, Ludwiczak Jadwinię przybierającą lubieżne pozy podczas porannego udoju, potraw, z których niektóre nawet-nawet wyglądają, ale za cholerę nie pamiętam, co to było i z czego zrobione, no więc z tych archiwów wyłowiłem jedną rzecz, i nie dlatego, że rybka, a dlatego, że smaczna i prosta do bólu.
Kupiłem onegdaj szprotki wyglądające prawie jak sardynki, które prawdopodobnie jedliście gdzieś na brzegu Morza Śródziemnego, moje wy globtrotuarki wszędobylskie. Fakt faktem, jakieś porównanie w kształcie rybek jest, choć przyznaję, że to kwestia wyobraźni. Smak także przywołujemy siłą pamięci i natentychmiast przenosimy się na basen, Morza Śródziemnego, i wcinamy. Wuala.
Składniki
sardynki (w zastępstwie: szprotki),mąka kukuruźniana,
cytryna,
olej,
sól, pieprz.
Z rybek wyjmujemy to, co zdołały przełknąć przed śmiercią (niby można nie, ale gorzko), obtaczamy w mące kukurydzianej, smażymy w głębokim tłuszczu. Na chrupko, bo to są ciasteczka. Frytki takie. Coś jak wysmażony boczek, co piszę na wypadek gdyby nasz sołtys kiedyś przymusił się do włączenia służbowego komputerka, który teraz podpiera worek z burakami w sionce.
Kiedy rybki chrupą jak szkło po zabawie w remizie, wrzucamy je do miski (dobrze uprzednio osączyć na ręczniku papierowym; można i na kąpielowym, ale potem po wyjściu z balii będziecie letko błyszczeć i waniać), posypujemy solą i pieprzem, skrapiamy cytryną i wcinamy. Delikatesiki przez godzinę oporządzają każdą sztukę, wyjmując z niej ostki i odrywając najczulej chrupiącą główkę, a my zjadamy w całości i szczerzymy się jak Puć Przemysław, który ma cukrzycę, do lizaków na odpuście.
No i już.
środa, 19 maja 2010
Ryba pieczona w folii
Z tą rybą to było tak. Wyjazd Maciaszczyka przedłużał się, widać powodzenie miał w polowaniu albo u sikorek. Jedno sobie dobre, drugie sobie, ma się rozumieć, byle nie oba na raz, bo może być kałabania. W każdym bądź razie jak się na wiosce ludziska zwiedzieli, że zapasik do wykorzystania zostawiony w szopce jest, jeden po drugim schodzić się zaczęli. Najsamwpierw chłopy, a jakże, ale i bab trochę też było, choć po większej części takich, co chłopów szukać przyszły, i dawaj kosztować specjałów. Prawie że jak coroczny festyn wioskowy zrobił się, tylko festyn nie trwa tydzień i jedzenie zawsze jest dowożone przez kateringową firmę Pałąkowej na spółkę z bufetową Danutą (znacie może, to ta, która w klubokawiarni winiucho polewa), a u nas tu nie było papu ani ani. Bo, rozumiecie, Pałąkowa była z nami i winszowała dla rozmaryna nie gorzej niż Bardziaczyk Józef, a ten to potrafi. Jedynie sołtys Szuwaśko jak zwykle za pazuchą słuszny połeć słoniny miał, ale co to było na tyle luda.
Jakoś przed niedzielą poczułem, że musi pora już na mnie. Zachciało się dla mnie zjeść czegoś letkiego, wiecie, jak tiule Psubraty Beaty, bo ta śliwowincja ciężkostrawna musiała być, gdyż jakoś tak mnie w żołądku mulało. W Krynicy Morskiej dają świetnego sandacza pieczonego w folii z mozarellą i się dla mnie zackniło. Padło więc na rybę, zwłaszcza że akuratnie miałem dorsza kupionego prosto z kutra od rybaka w Kątach Rybackich. Oj, bo zaraz się wyda, że ja tu straszliwie naoszukiwałem, w rzeczywistości bawiąc nie w szopce u Maciaszczyka, a całkowicie gdzie indziej. No to jadę z tą rybą zanim się mi tu pokapujecie, wy moje przenikliwe szerloki.
Składniki:
filet z dorsza,4 plastry cukinii,
garść starkowanej marchewki,
2 plastry mozarelli,
odrobina soku z cytryny,
sól, pieprz, koperek.
Nie dawałem żadnych ziół poza koperkiem, bo chciałem żeby ryba miała nieskalany smak. Taka prosto-z-morza ryba potrzebuje jedynie odrobiny soli i soku z cytryny. Oj, jaka szkoda, że w sklepach nie ma naprawdę świeżych ryb. Toż to czysta poezja! I cena dobra — 8 złotych za kilogram pięknego mięsa pachnącego morzem i solą.
Dorsza wyfiletowałem, z resztek zrobiłem prosty a pyszny rosół na bulionie warzywnym. Na kawałku folii ułożyłem plastry cukinii (oddzieliła mięso od zbierającego się na dnie soku, dzięki czemu ryba się piekła, a nie gotowała, a cukinia ładnie miękła i napawała się aromatem ryby). Posoliłem, popieprzyłem, położyłem filety, posoliłem, popieprzyłem, pokropiłem sokiem z cytryny, posypałem koperkiem, rzuciłem nieco marchewki starkowanej na grubych oczkach tarki, położyłem ser, posoliłem, popieprzyłem, lekko zawinąłem brzegi folii, ale tak, żeby pakunek nie był zamknięty, żeby mógł odparować nadmiar płynu. Do pieca pod grill nastawiony na maksa na jakieś 10 minut. Jak się ser zbrązowi, wyjmujemy, bo rybie starczy mało wiele, a jak się ją przetrzyma, to wychodzi pulpa celulozowa abo cuś.
Ojojoj, soczysta rybka, delikatniuchna cukinia, słodka marchewka i na to wszystko nie za ostry ser. Nie da się prościej. Smakowało mi że hej. Podjadłszy, poszedłem sprawdzić, co tam w szopce słychać, ale spotkanie towarzyskie miało się ku końcu, ponieważ denko wanny się odkryło i kubki nieprzyjemnie zgrzytały o blaszanne dno. Jedynie Paragon Witold przeliczał drobniaki zgromadzone w puszce jako podziękowanie za poczęstunek. Zaraz pojechał po śrutę żytnią ażeby nasz pogromca monopolu śpirytusowego po powrocie miał z czego nową produkcję dla asymilacji wioskowego społeczeństwa uskutecznić. A o tym, co było jak Maciaszczyk wrócił i okazało się, że ktoś składzik na narzędzia z bardaszką pomylił, opowiem wam jak tylko odstawię do punktu skupu bławatki.
sobota, 27 marca 2010
Ryba w kapuście
Dzisiaj będzie ryba, bo ryba jest zdrowa i smaczna. Ryba będzie w kapuście, bo gdzie kulebiak robią, tam kapusta zostaje. Ryba będzie skradnięta żeby nie tuczyła w myśl znanego porzekadła, którego tu jednakże nie przytoczę ze względu na szczupłość miejsca, ale bardziej na fakt, że gdybym zaczął przytaczać to przysłowie, to — znając moją grafomańską płodność — zaraz zrobiłby się elaborat zanim bym jeszcze przystąpił do opowiadania o zapodawanym przepisie. Wiecie jak to jest: człowiek zacznie...
Wrrróć! Co miało być? A, ryba. To daję.
Składniki
▪ 75 dkg białej ryby,
▪ 1 kg ziemniaków,
▪ 0,5 kg kiszonej kapusty,
▪ 2 marchewki,
▪ 1 cebula,
▪ 1 jabłko,
▪ 1 garść suszonych żurawin,
▪ 1 pomarańcza,
▪ pęczek pietruszki,
▪ 1 łyżka musztardy,
▪ 5 łyżek mleka,
▪ 2 łyżki masła,
▪ sok z cytryny,
▪ sól, pieprz, gałka muszkatołowa, tymianek.
[Listonic]
Ziemniaki gotujemy, tłuczemy, dodajemy mleko, masło, gałkę muszkatołową i musztardę, i miksujemy na piure. Doprawiamy solą i pieprzem. Rybę porcjujemy, solimy, pieprzymy, skrapiamy sokiem z cytryny, odstawiamy. Kapustę kroimy drobno i przesmażamy do półmiękkości na małej ilości tłuszczu z posiekaną cebulą i starkowaną marchewką. Przyprawiamy solą, pieprzem, tymiankiem albo innym ziółkiem, na które mamy ochotę. Kuba tego nie zaleca (smażenia kapusty, a nie dodawania ziółka), ale ja zawsze jak robię zapiekanki, to część jest gotowa, część jeszcze surowa i w ogóle kałabania. A że ryba dochodzi szybko, wolałem najpierw termicznie rozprawić się z kapustą żeby nie mieć zonka, bo bardziej pasowała mi w stanie duszonym, niż surówkowym.
Do kapusty dodajemy pokrojone w kostkę jabłko (nie obierałem, bo witaminy, ale i kolorek ładny), pokrojoną drobno pomarańczę (użyłem kilku mandarynek, bo do gieesu leniłem się iść) i posiekaną natkę.
Na dnie naczynia układamy rybę, na nią wykładamy ziemniaki, na to kapustę, i do pieca na pół godziny — 45 minut w temperaturze 180 st. Jeśli kapusta z wierzchu zacznie się rumienić, przykrywamy naczynie.
Chcę powiedzieć, że to jest wyborna zapiekanka. Zrobiło mi się więcej, bo ryby był z kilogram może. Trzy dni pod rząd jadłem na obiad i nie znudziła się. Pomarańcza ślicznie łamie smak kapusty, dzięki czemu powstaje nowy smak: ani to kapusta, ani cytrus, znakomite słodko-kwaśne orzeźwienie. Ziemniaki dają smakowi miękkość a żurawina fantastyczny aromat. Może tylko ryba, przez to, że jest odizolowana od kapusty, nie przeszła jej smakiem i była sama w sobie, jakby osobno. Następnym razem — bo że będzie powtórka, to pewne — zamienię warstwy miejscami: najpierw dam kapuchę, a na wierzch kartochli. Zróbcie sobie taką rybkę, bo jest smakowita. Takie jedzenie do pojedzenia, nie do kontemplowania. W dodatku z rybą, a sycące.
Przepis ten skradłem od Kuby (który z kolei skradł go od Gosi). Wyszedł po mleko do sklepu, a ja hyc, i już moim aparacikiem szpiegowskim typu Smienka cykłem co trzeba. Kuba pichci i to hoho, światowo. Ale też swojsko. Taka zapiekanka chłopska... Oj, bo się rozwojażę! Kto jeszcze nie był, klika linkę. No i ten Kuba rozdaje ludziom jedzeniowe pisaki jak kto jego przepisa w życie wdroży. Wiecie, wlewa się polewę czekoladową i jak się pociśnie na zbiorniczek, to wychodzi napis „Baciuk jest świnia” albo cuś. Oczywiście można napisać, co kto chce, a nie tylko na Baciuka. Tyle że po prawdzie, Baciukowi należy się jak mało komu, bo to swołocz niesłychana. To jest kwestia, jak się pisaka ciąga, ale wy to już rozumiecie doskonale, moje wy sprytne technicznie i manualnie rosomaczki.
Pomyślałem sobie, że przy pomocy takiego pisaka to ja bym mógł sołtysowi naszemu, Szuwaśko Grzegorzowi — możliwe, że znacie — prezenta świątecznego niekiepskiego sprawić. Rozumiecie, przetarg w gminie na kombajna jest, a sołtys w komisji. Natopiłbym słoniny, co nią nasz sołtys tak się fanuje, wlałbym do tego pisaczka, i na plajstrze salcesonu wypisałbym dla niego laurkię: „Wesołych Świąt i smacznego salcesonu”. Samo rychtyk na Święta, czy nie tak, co? Słonina by się zetła i zbielała, wetkłoby się ździebełko rzeżuchy, i byłby taki lukrowy napis z rzeżuchą, a kombajnik jakby już u mnie na gumnie był.
No i ten, aha, żeby nie było, że ja tę rybę zrobiłem dla pisaczka! Noo, tego się po mnie nie pokaże. To by dopiero było, Czyprak Antoni przekupiony pisaczkiem. A ja na wójta startować zamiaruję, więc wiecie, sprawiedliwa ręka społeczeństwa spoczywa na czystym, choć klejkim, sumnieniu kandydanta. To było tak, że kilka przepisów od Kuby u mnie w pamiętniczku figuruje w dziale „do wykonania, nał!”. Uznałem, że jest dobra okazja żeby w końcu coś zrobić. Ale że pisaczek do napisów do zrobienia laurki dla sołtysa naszego, naszego ojca z matką i listonoszem w jednym by się przydał, to wiadoma to rzecz jest, jejbohu.
No to co, to teraz... Olaboga, to ja już tyle nasmażyłem? Tfu, grafomańskie nasienie. I co, nie skrócę pewnie? No pewnie! Nie po to pisałem żeby skracać. Trzeba iść z duchem czasu. Kiedyś mistrzowie dziennikarstwa mówili „nie da się skrócić tekstu jednowyrazowego — o ile nie ma krótszego symomimu”. Dzisiaj... A, dzisiaj dziennikarzy nie ma i każdy pisze jak chce, albo przynajmniej jak umie. A ja słowotok mam i basta. Śpijcie dobrze, bławatki rezolutne.
piątek, 26 lutego 2010
Na przyjście wiosny - omlet radosny
Radosny, radosny. Łosoś się raczej nie cieszy, bo go uwędzili. Ale co by nie mówić, to takie danko na letnie lub wiosenne śniadanko, kiedy słonko, ptaszęta i te rzeczy. U nas zima jeszcze nie odtrąbiła odwrotu, ale już nie taka zadziorna. No to co, na nadejście wiosny przygotować się raczej trzeba, czy nie tak? Ja się przygotowałem szykując złocisty omlet posypany tym, co się walało po lodówce: papryką, oliwkami, pomidorami, kaparami, łososiem i cebulą. Fajny zestawik. Fajna lodówka, co się po niej łosoś wala. Kalafiory łońskiego roku udali się.
Składniki
▪ 4 jajka,▪ 2 łyżki mąki,
▪ pół szklanki mleka,
▪ szklanka (lepiej dwie) śliwowincji,
▪ po pół zielonej i czerwonej papryki,
▪ 1 cebula,
▪ kawałek podwędzonego łososia,
▪ 1 pomidor,
▪ 2 garści oliwek,
▪ 2 łyżki kaparów,
▪ kilka suszonych pomidorów z zalewy,
▪ sok z cytryny,
▪ parmezan,
▪ garść posiekanej pietruszki,
▪ sól, pieprz, tymianek.
[Listonic]
Paprykę i pół cebuli kroimy w drobną kostkę, podsmażamy z tymiankiem na oliwie aż warzywa trochę zmiękną. Zdejmujemy do przestudzenia, osączając z tłuszczu. Upijamy trochę śliwowincji ze szklanki. Jajka, mąkę i mleko łączymy, bełtamy żeby nie zostały kluchi, troszku solimy i pieprzymy. Dodajemy przestudzone warzywka i pietruchę, energicznie wymieszywujemy i wlewamy na gorącą patelnię z oliwą. Smażymy na niedużym gazie pod przykryciem, popijając śliwowincję aż płynny zostanie tylko wierzch. Odkrywamy, wkładamy do piekarnika ustawionego na grzanie od góry i czekamy aż się zetnie. Dopijamy śliwowincję, bo to i koniec naszego kucharzenia. Na omlecie układamy mieszankę posiekanych oliwek, kaparów, pokrojonego wędzonego łososia, pomidorów świeżych i suszonych, posiekanej połówki cybuli, posypujemy wiórkowanym parmezanem, skrapiamy sokiem z cytryny, polewamy jeszcze oliwą dla smaku i koloru, i miszmasz gotowy. Wejdź, wiosno.
A, i dopiero teraz wydało się, dlaczego w składnikach pisałem o dwóch szklankach śliwowincji. No bo przecież gdybyśmy wzięli jedną - tę, którą właśnie dopiliśmy kiedy omlet się nam dokańczał - to co byśmy mieli do niego na zapojkę? Musi tylko wodę z wiadra. A tak proszsz, siadamy jak pany i się delektujemy omletem i śliwowincją, omletem i śliwowincją. Wiosno, polać i dla ciebie, kochanieńka?
piątek, 4 grudnia 2009
Do spróbowania: Łosoś po polsku
Dzień dobry się z nimi. Pospaliście? Ja tu od świtu robię przymiarki żeby chlewik nowy postawić, bo stary czegoś podupada. Akuratnie przerwę mam, bo się jebłem młotkiem w obojczyk. Oprócz chlewika chciałem też piwniczkę na kalwadosik wykopać, ale zima za pasem, to do wiosny będę tę jabłkówkę sezonował w stodole. A nie zakradać mi się tam, bo policzone wszystko! Jak czego zbraknie, będę od chałupy do chałupy chodził i chuchać kazał.
No i ten, wziąłem się deski heblować. Wynoszę ja ich ze składzika, patrzę, a tam popod ścianą kuferek stoi. Ładny, drzewnianny. Meselkiem podważyłem wieko i za głowę się złapałem. Znakiem mówiąc za czapkę uszankę, bo akurat ja ją na łbie miałem. Same papierzyska w tym kuferku: receptury na maść od kaczych łap grzybicy, co robić jak się kobyłka ochwaci, numery lotka na przyszłą sobotę, wycinki z „Gliniewickich Nowości” o drzymieniu strabągów. Jak to w kuferku, wiecie. A co tam gazetowych skrawków do skręcania machorki było! Oj, Szuwaśko nie będzie zdanżał śliwowincji donaszać żeb się wypłacić dla mnie za tę bumagę drogocenną.
Ale nie o tym ja. Między tymi wszystkimi skarbnicami wiedzy i mądrości ludowej znajszedłem karteluszek własną ręką nabazgrany z przepisem ładnym, co jego - tak sobie dumam - popróbować warto. Zapisuję ja to tu żeb nie zapomnieć i na okoliczność że karteczka na rozpałkę by poszła. Nie wiem tylko, czy „łosoś” tam stoi, czy „wędzona konina”, bo zamazano troszku - jakby towotem przeciągnięte. Musi łosoś, bo wędzona konina nijak nie idzie do wina. No i oczy nie widziały: do koniny pchać migdały?!
Hehe, stało tam naskrobane, że ten łosoś po polsku jest. Normalnie z molo w Sopocie łapany, czort. Łosoś najbliżej w Norwegii musi. Wino ze strzyszku znoszę, „Chile” na nim stoi; a migdały prosto z Hiszpanii. No dobra, jajca nasze polskie, od po polsku gdaczących kur. Normalnie fjużyn jakiś. O, taka to nasza kuchnia fajowa jest. Jak co dobre, bierzemy bez szczypania, a nie jak te Francuzy czy Włochy, że tylko ich najlepsze i nosa poza swoje gumno nie wystawią, choćby i psuli. Nu, dosyć czepialstwa, daję.
Składniki
▪ 75 dkg łososia,
▪ 1 szklanka białego wina (resztę wypić, bo wietrzeje prędko),
▪ 2 żółtka,
▪ migdały.
Łososia ugotować w winie na małym gazie. Tak sobie myślę, że nie zawadziłoby wrzucić do tego wina czosnku i jakiegoś ziółka (sołtys nasz z pewnością zaordynowałby natopić słoniny). Popieprzyć trochę z sąsiadem póki nie przestygnie, posolić, smarować rozbełtanym żółtkiem, panierować w migdałach. Mielonych chyba, co nie? Czy płatkowanych? Smażyć.
Dobre to może być, jejbohu. Proste, uroczo niezmanierowane. Na Święta będzie można wykonać dla odsapki od mięs wszelakich. Do tego na tym winie od gotowania ryby lekki sos cytrynowy może? I podać na sałatach z rukolą. Abo nie. Dżingyl bels, dżingyl bels...
No i ten, wziąłem się deski heblować. Wynoszę ja ich ze składzika, patrzę, a tam popod ścianą kuferek stoi. Ładny, drzewnianny. Meselkiem podważyłem wieko i za głowę się złapałem. Znakiem mówiąc za czapkę uszankę, bo akurat ja ją na łbie miałem. Same papierzyska w tym kuferku: receptury na maść od kaczych łap grzybicy, co robić jak się kobyłka ochwaci, numery lotka na przyszłą sobotę, wycinki z „Gliniewickich Nowości” o drzymieniu strabągów. Jak to w kuferku, wiecie. A co tam gazetowych skrawków do skręcania machorki było! Oj, Szuwaśko nie będzie zdanżał śliwowincji donaszać żeb się wypłacić dla mnie za tę bumagę drogocenną.
Ale nie o tym ja. Między tymi wszystkimi skarbnicami wiedzy i mądrości ludowej znajszedłem karteluszek własną ręką nabazgrany z przepisem ładnym, co jego - tak sobie dumam - popróbować warto. Zapisuję ja to tu żeb nie zapomnieć i na okoliczność że karteczka na rozpałkę by poszła. Nie wiem tylko, czy „łosoś” tam stoi, czy „wędzona konina”, bo zamazano troszku - jakby towotem przeciągnięte. Musi łosoś, bo wędzona konina nijak nie idzie do wina. No i oczy nie widziały: do koniny pchać migdały?!
Hehe, stało tam naskrobane, że ten łosoś po polsku jest. Normalnie z molo w Sopocie łapany, czort. Łosoś najbliżej w Norwegii musi. Wino ze strzyszku znoszę, „Chile” na nim stoi; a migdały prosto z Hiszpanii. No dobra, jajca nasze polskie, od po polsku gdaczących kur. Normalnie fjużyn jakiś. O, taka to nasza kuchnia fajowa jest. Jak co dobre, bierzemy bez szczypania, a nie jak te Francuzy czy Włochy, że tylko ich najlepsze i nosa poza swoje gumno nie wystawią, choćby i psuli. Nu, dosyć czepialstwa, daję.
Składniki
▪ 75 dkg łososia,
▪ 1 szklanka białego wina (resztę wypić, bo wietrzeje prędko),
▪ 2 żółtka,
▪ migdały.
Łososia ugotować w winie na małym gazie. Tak sobie myślę, że nie zawadziłoby wrzucić do tego wina czosnku i jakiegoś ziółka (sołtys nasz z pewnością zaordynowałby natopić słoniny). Popieprzyć trochę z sąsiadem póki nie przestygnie, posolić, smarować rozbełtanym żółtkiem, panierować w migdałach. Mielonych chyba, co nie? Czy płatkowanych? Smażyć.
Dobre to może być, jejbohu. Proste, uroczo niezmanierowane. Na Święta będzie można wykonać dla odsapki od mięs wszelakich. Do tego na tym winie od gotowania ryby lekki sos cytrynowy może? I podać na sałatach z rukolą. Abo nie. Dżingyl bels, dżingyl bels...
czwartek, 3 grudnia 2009
Zalotne curry z rybnymi kulkami
Po wczorajszych egzotycznych krewetkach pozostaję w klimatach wschodnich. I dobrze. Dzisiaj będzie o curry z klopsikami rybnymi. Smakują świeżo, lekko, rześko. Fajnie się robi, bo pasta curry po połączeniu z mlekiem kokosowym pachnie pięknie. Robienie ryżu po chińsku zawsze lubiłem, podobnie jak szybkie smażenie warzyw w silnie rozgrzanym woku. Przepis znalazłem na forum Gazety u Michagi i od razu sobie pomyślałem „oho, to bym zjadł”. No to zjadłem i zaraz wam o tym, wy moje kergulenki, opowiem.
Składniki:
▪ 60 dkg filetów rybnych,
▪ pęczek pietruszki albo kolendry,
▪ 3 łyżki sosu sojowego,
▪ 2 łyżki mąki kukurydzianej,
▪ 2 łyżki sezamu,
▪ 1 opakowanie mrożonki typu warzywa chińskie,
▪ 500 ml mleka kokosowego,
▪ sok z cytryny,
▪ 2 łyżeczki cukru.
Pasta curry (przepis jest ze strony kuchnia.tv):
▪ 6 ząbków czosnku,▪ 1 cebula,
▪ 2 łyżeczki startego imbiru,
▪ 4 łyżeczki papryki w proszku,
▪ 4 średnie czerwone chili,
▪ 2 cytryny,
▪ 4 łyżeczki nasion kolendry,
▪ 2 łyżeczki kminu rzymskiego.
Najpierw klopsiki. Rybę mielimy z pietruszką/kolendrą, sosem sojowym, sezamem i mąką kukurydzianą. Odstawiamy na godzinę do lodówki żeby mąka związała masę. W tym czasie przygotowujemy pastę curry: na suchej patelni prażymy przyprawy żeby wydobyć ich wspaniały aromat. Wszystkie składniki miksujemy na pastę. Ależ pachnie! Ja dodałem jeszcze sporo curry, i zamieniłem papryczki chili, których nie miałem, na kawałek zwykłej papryki. Nienajgorsze, ale pewnie z chili byłoby lepsze. Plus jest taki, że moja pasta nie wyszła ostra i mogłem jej dać sporo. Pyszna.
Z masy rybnej formujemy nieduże klopsiki. Na patelni podgrzewamy kilka łyżek pasty (im ostrzejsza, tym mniej, ja dałem ponad połowę, mlasku). Dodajemy mleko kokosowe, cukier i sok cytrynowy. Zagotowujemy, wrzucamy pulpeciki i gotujemy na wolnym ogniu przez 15 minut bez przykrycia, bo chcemy żeby nasz sos był ślicznie aksamitnie gęsty.
Pozawczoraj przyjechały do Gliniewic Chińczyki na wymianę dojarzy z Międzynarodowego Związku Dojarzy Krowiaczych. No i te Chińczyki wykupiły z delikates cały zapas mrożonki z chińskimi warzywami. Kupiłem więc różne rodzaje fasolki, trochę marchewki i też było super. Warzywa przygotowujemy normalnie: wok na podwójnym gazie, odrobina oliwy i szybko smażymy kilka minut, pod koniec polewając sosem sojowym, skrapiając sokiem z cytryny i posypując chili.
O ryżu kiedyś już tu pisałem, więc powtarzać się nie ma co. Wczoraj spodobało mi się zrobić ten ryż dwukolorowy, bo ładnie wygląda.
Wyszedł niebanalny, lekki obiad. Przyszli do mnie Radziulis Czesław i Skrzypczyk Witold. Zgarnęli oni po drodze Bondarukową Wandę, gdyż niosła ona ciężki gąsiorek z maciaszczykową śliwowincją, a że my uczynne jesteśmy, to my jej pomogliśmy. O, i tak to było. Jutro idę robić przesiekę w lesie. Jak co upoluję to was poczęstuję. A jak nic nie złapie się, to zawsze my przecież możemy wypić litra albo i ze dwa, czy nie tak, co? Nu, z Bogiem.
niedziela, 22 listopada 2009
Śledź smażony z selerem i żurawiną
Śledź jest naszym dobrem narodowym, się wie, ale coś mnie się zdaje, że monopolizujey sposób jego podania. Wpiszcie w wyszukiwarkę "śledź", a dostaniecie trzy miliony przepisów na śledzia w oliwie, z cebulką, w occie (brrr!), z jabłkami - ale zawsze będzie to ten sam małosolny płat śledziowy z beczki. A przecież to nieprzeciętnie smaczna ryba także kiedy usmażona czy upieczona. Wyrazisty smak, tłustość, wręcz tranowatość połączona z nadzwyczajną delikatnością. Kiedyś chciałem usmażyć śledzia na patelni grillowej. Rozpadł mi się. Ułżyłem na plastrach bakłażana, posypałem oliwkami i zapiekłem w piekarniku, i było bosko. Nawet kiedy przygotowuje się go na olliwie na zwykłej patelni, trzeba bardzo ostrożnie się z nim obchodzić, bo po minucie smażenia jest już wrażliwy na dotyk.
Smak tej ryby przez tę swoją pyszną tranowatość jest wytrawny, kiedy więc dziś rano obmyślałem, co zrobić z uroczych tuszek, które umyte czekają na zaproszenie na obiad, przyszła mi do głowy myśl: trzeba by go przysłodzić. No pewnie, że nie cukrem, jeszcze nie zwariowałem, a przynajmniej taką mam nadzieję. Wzrok mój chabrowy spoczął na miseczce z daktylami i żurawinami. Daktyle jakoś mi nie leżały, ale żurawiny... No to tak to leciało.
Składniki:
▪ 1 nieduża tuszka śledziowa,
▪ 1 łodyga selera naciowego,
▪ 1 łyżka suszonych żurawin,
▪ 1 plasterek suszonego pomidora w oleju,
▪ 1 ząbek czosnku,
▪ 1 ziemniak,
▪ sok z cytryny,
▪ sól, pieprz, tymianek.
Składniki w dziwnych ilościach, że i świnka morska by nie pojadła, no ale robiłem na próbę. Tej sałatki może być dużo, bo np. pomidor, dziwne, był niezauważalny, seler też tłowy. Śledź ma silny smak, więc trzeba go przełamać. Żurawina dała radę.
Ziemniaka obieramy, kroimy na cienkie plasterki i prędko przysmażamy na oliwie z dodatkiem szczypty soli, pieprzu i gałązki tymianku. Osączamy z nadmiaru tłuszczu. Pociętego w kostkę selera wrzucamy na pozostałą oliwę i podduszamy na dużym gazie. Dodajemy pokrojonego w kostkę pomidora i żurawiny. Kiedy żurawiny zwiększą objętość i zmiękną, dorzucamy posiekany czosnek, sól, pieprz, tymianek, zdejmujemy z patelni, na którą wkładamy rybę. Króciutko obsmażamy z obu stron. Delikatnie układamy na talerzu, skrapiamy odrobiną soku z cytryny. Fajnie, od wejścia do kuchni do skończenia pracy minęło 10 minut.
No więc połączenie żurawiny z tłustą rybą typu śledź, makrela, jest urocze. Dodatek kartochla i selera przyjemny. Nie pasuje mi tu tylko suszony pomidor, choć sporo się po nim spodziewałem. Może dałem go za mało, a może trzeba go było wrzucić wcześniej żeby wydał więcej aromatu? Do sprawdzenia.
Zaraz wezmę się za obiad, na który zrobię tegoż śledzia z intensywną sałatą z winegretem, kaparami, pomidorami, może ąszua ;) i rozmarynem. A nie, rozmaryn wyżarł królik. Jak przeżyję, zapodam.
wtorek, 29 września 2009
Żółto-zielony serowy łosoś szpinakowo-oliwkowy z makaronem razzz!
Noo, wzięło mnie na ryby, nie ma co. Od tygodnia chyba tylko w niedzielę niczego z płetwami na stole nie było (ze dwa przepisy, w tym jeden z grzybami, które latoś obrodziły, czekają w kolejce i zniecierpliwione tupią nóżkami). Szkoda, że nie mam tak na stałe, bo to i zdrowe, i smaczne pożywienie. Ale nie, zaraz, jak znam życie, przejdzie mi na kilka miesięcy. Potem znów dopadnie na tydzień, i tak w kółko macieju. Niedługo będzie okazja do zmiany menu, bo już puka w drzwi zamrażarki solidny kawał jagnięcych żeberek z przyległościami i pyta, czy może się wprosić na obiad. Rozmarynie, drżyj, będzie kośba. Mięto, kolendro, nie liczcie na litość. Sklepikarze, uzupełnijcie zapasy czosnku i oliwy!
Ale nie o tym ja. Dzisiejszy obiad ma solidne usprawiedliwienie, bo szkoda mi było mrozić doskonałego łososia, o którym pisałem wam wczoraj. Chciałem go zrobić z makaronem i dziś długo szukałem jakiegoś przepisu (Grażynko, dzięki za inspirację), ale Durszlak nieczynny, a jakoś tak zatęskniłem do świetnego przepisu Lisiczki, który prezentowałem tu onegdaj. Mała modyfikacja i wuala.
Składniki:
▪ 20 dkg świeżego łososia,
▪ makaronu ile trzeba, jak powiedziałaby Ćwierczakiewiczowa,
▪ 1 opakowanie serka topionego,
▪ 1/2 szklanki mleka,
▪ 1 ząbek czosnku,
▪ 3 garści młodego szpinaku,
▪ 1 pęczek kolendry albo pietruszki,
▪ 2 garści czarnych oliwek,
▪ 2–3 łyżeczki curry,
▪ 2 łyżeczki kurkumy,
▪ 1/2 cytryny,
▪ sól, pieprz.
Na patelnię ciutkę oliwy lu, na to pokrojonego w sporą kostkę łososia ciach, króciutko. Zdjąć, na pachnącą rybką oliwę mleko dalejże, serek łubudu, mieszać aż powstanie gładka masa. Syp curry, kurkumy, pociachane oliwki hajda. Teraz czosnek i szpinak aż lekko zmięknie; mmm, pachnie. Sól, pieprz, uwaga, łosoś wraca! Puk puk. Kto ty? Kolendra. Właź. Makaron na to (u mnie zielone tagliatelle). Mieszu, na talerzu kap kap sok z cytryny niemało i już pycha. Czas stop, 10 minut.
Najedzony, oddalam się, bo widzę, że lezie Szuwasko. Z gumiaka mu coś sterczy – pewnikiem o kulturze wysokiej pogadać przyszedł, bo w niebo się gapi. Oj, nie zreperuję ja dziś budzika. Jak nic kurki jutro głodne do podobiadku chodzić będą, bo tam zakutany w onucach to widzimisię nie kompot u niego jest. A nie ma kto budzika pożyczyć? Bo żywina nerwowa robi się jak o szóstej żryć nie dostanie.
poniedziałek, 28 września 2009
Łosoś w aksamitnym sosie pieprzowym
Oj, jadłem dziś może i najlepszego łososia w życiu. Aromatyczny, soczysty... Pani w takim jednym hipermarkecie na „C” wycięła mi ze świeżej sztuki kilogramowy filecik. Nawet nie bardzo było od niego czuć rybą, taki świeży, a na patelni ciężko było przewracać, bo delikatniuchny był jak cera Zabłockiej Marzenki z Paździerzownicy, tej, wiecie, co Miss Kartofla łońskiego roku została. Zrobiłem tego łososia na modłę jednego pana Włocha, gdyż albowiem chodził za mną ten przepis i marudził „zrób mnie, no zróóób mniee”. Normalnie jak kot kiedy poczuje rybę. Aha, ta zwarzona śmietana na zdjęciu to mój autorski wkład w tę potrawę, huechuech.
Składniki:
▪ filet z łososia bez skóry,
▪ 1 łyżeczka masła,
▪ naparsteczek wódki albo czegoś, co ma 40% (będzie palone),
▪ łyżka gęstej śmietany,
▪ 1 łyżeczka czerwonego pieprzu,
▪ posiekana kolendra albo pietruszka,
▪ sól.
Ładne kawałki łososia wrzucamy na sporą ilość oliwy i dusimy na małym gazie żeby trochę pyrkał, ale nie pryskał. Zrumieniamy z obu stron, zlewamy oliwę i wkładamy masło. Po roztopieniu podgrzewamy chwilkę żeby weszło w rybę, po czym wkładamy śmietanę zmieszaną z solą i całymi ziarnami czerwonego pieprzu. Dusimy małą minutkę, w międzyczasie przewracając rybę żeby otoczyła się śmietaną. Już. Na talerzu posypujemy zieleninką, ja dołożyłem trochę marynowanych papryczek jalapeno. Wyżerka, mówię wam!
A jutro, ponieważ zostało mi tego łososia trochę, zrobię go z makaronem. Tylko jak... Cieekawe, kto by mógł mi coś podpowiedzieć...
sobota, 12 września 2009
Z cyklu „Do spróbowania”: Łosoś w aksamitnym sosie pieprzowym
Przed chwilą w programie „Buon appetito” pan Włoch kucharzył jak zwykle: prosto i smakowicie, po włosku. Potrawa wygląda niezwykle apetycznie, a jej prostota chwyta za serce. Auć. Notuję zatem, bo pamięć mam jak pluszowy miś. Albo jak strach na wróble. A, nie, jak strach na wróble to mam aparycję. No to jak miś. Zaraz, co „jak miś”?
O czym to ja... Aaa, nie podpowiadajcie, mam to! Łosoś ledwo oprószony mąką, bardzo, bardzo lekko. Żadnych przypraw. Na patelnię ze sporą ilością oliwy, smażyć na niedużym gazie żeby nie pryskało, a bardziej się w tej pysznej oliwie dusiło. Kiedy złociutki z obu stron, zlać oliwę, wlać 50 ml wódki, flambirować. Włożyć łyżeczkę masła. Rozpuścić, dodać łyżkę gęstej śmietany. Zamieszać, wrzucić grubo tłuczony różnokolorowy pieprz. Chwilę potrzymać, gotowe. Na talerz. Na wierzch odrobina zieleninki, dookoła pokropić octem balsamicznym i oliwą. Ja tym octem i oliwą nie będę, bo po pierwsze nie mam takiego wyczesanego balsamico, tylko rzadki jak piwo Wigry, jeśli wiecie, co mam na myśli; a po drugie, bo zawsze kiedy próbuję tak ładnie przyozdobić octem czy oliwą, wychodzi mi jakbym talerz obsyfił utytłanymi paluchami, błe.
Na poszukiwania nieśmierdzącego łososia w hipermarkecie – marsz.
EDIT: Wykonano tutaj.
O czym to ja... Aaa, nie podpowiadajcie, mam to! Łosoś ledwo oprószony mąką, bardzo, bardzo lekko. Żadnych przypraw. Na patelnię ze sporą ilością oliwy, smażyć na niedużym gazie żeby nie pryskało, a bardziej się w tej pysznej oliwie dusiło. Kiedy złociutki z obu stron, zlać oliwę, wlać 50 ml wódki, flambirować. Włożyć łyżeczkę masła. Rozpuścić, dodać łyżkę gęstej śmietany. Zamieszać, wrzucić grubo tłuczony różnokolorowy pieprz. Chwilę potrzymać, gotowe. Na talerz. Na wierzch odrobina zieleninki, dookoła pokropić octem balsamicznym i oliwą. Ja tym octem i oliwą nie będę, bo po pierwsze nie mam takiego wyczesanego balsamico, tylko rzadki jak piwo Wigry, jeśli wiecie, co mam na myśli; a po drugie, bo zawsze kiedy próbuję tak ładnie przyozdobić octem czy oliwą, wychodzi mi jakbym talerz obsyfił utytłanymi paluchami, błe.
Na poszukiwania nieśmierdzącego łososia w hipermarkecie – marsz.
EDIT: Wykonano tutaj.
środa, 9 września 2009
Makaron z łososiem

Zachwycił mnie taki jeden przepis na blogu Lisiczki. Taki prosty, a taki obiecujący! Jako że czasu pozawczoraj nie miałem bo bronowałem, umyśliłem go zrobić, bo przyrządza się go tyle, ile się makaron na aldenta gotuje. Śmietany u mnie nie było, bo rano nawiedził mnie Szuwaśko Grzegorz idący wypełniać sołtysowe powinności, i wypił. Ale co tam, dałem radę. Opowiem wam, jak.
Składniki:
▪ makaron, a jakże,
▪ 1/2 opakowania serka topionego,
▪ 1/2 szklanki mleka,
▪ garstka tarkowanego żółtego sera,
▪ kilka plastrów wędzonego boczku,
▪ 5–10 dkg wędzonego łososia,
▪ pęczek pietruszki,
▪ 2 ząbki czosnku,
▪ sok z cytryny,
▪ kurkuma,
▪ sól, pieprz.
W rondlu podgrzewamy mleko z serkiem topionym aż ser się rozpuści i utworzy ładną emulsję. Odparowujemy dla zgęstnienia albo sypiemy garstkę sera żółtego. Dodajemy czosnek i natkę. Na patelni podsmażamy pokrojony boczek. Kiedy chrupiący, dodajemy nasz serowy sos i wrzucamy makaron, solimy i pieprzymy. Mieszamy żeby makaron apetycznie się ubrał w ten żółtawy w zielone cętki kubrak.
Na talerzu układamy makaron z sosem, kładziemy trochę łososia (niedużo, bo ma intensywny smak i lubi dominować), kropimy sokiem z cytryny. Świeży sok nadaje rześkości. Jemy, próbując nie ciamkać z rozkoszy i nie mruczeć zbyt głośno. Ciam. Oj, wiem ja, komu to będzie smakować ;)
piątek, 28 sierpnia 2009
Zawszepolkowa sałatka łososiowa. Ze śpinakiem

Lubicie odwiedzać blogi o kucharzeniu? Nawet nie gadajcie, wiem, że lubicie. Ja też. Sobie, jak to letniki mawiają, serfuję. Blogów dużo na świecie, i dużo dobrego jedzenia tam można znajść. Jak zobaczę co ciekawego, a już szczególne u moich koszelewiaków, to zaraz do Ulubionych, i mam. Co jakiś czas robię przegląd i wybieram coś fajnego. Czasem jakiś przepis utkwi w głowie i mruczy „zrrrrób mnieee”, jak kot jaki normalnie. Mam ja tego w Ulubionych, oj, mam. Jak się tak serfuje, to się nazbiera tyle, że człowiek mógłby sam nie wymyślać, tylko pichcić i pichcić co mądre i utalentowane ludzie zrobią.
Dzisiaj padło na sałatkę, która pięknie się zapowiadała odkąd przeczytałem jej składniki, i chodziła za mną jak Bura za kościelnym Koszelewskim w porze karmienia. Ulubiony szpinak, ulubiony łosoś, cytrynka, pomidory, samo dobre. Miałem nawet ładnego łososia prosto znad morza - wędzonego na zimno, ciemnoróżowego, a pysznego! Ale wyszedł był zanim znalazłem szpinak. Ile można czekać w końcu. No nigdzie śpinaku nie było, psia mać. W końcu Pałąkowa na targu w Paździerzownicy u baby kupiła, ale niemłody był. Co robić, lepiej stary, niż ma się dla mnie danie po nocach śnić, czy nie tak, co?
Sałatka jest autorstwa Zawszepolki, z bloga Arontkicientable. Zajrzyjcie, bo pysznie tam jest okrutnie.
Powiem ja wam, że dobrze się dla mnie wydawało, że musi to fest smakować. Połączenie kaparowego winegreta ze szpinakiem, łososiem, awokado i jajkami daje kompozycję niebagatelną. Zazdrośćcie mi, że miałem okazję się rozkoszować, albo wpadajcie szybko: dla jednego głodnego jeszcze będzie. Tylko migusiem, bo nie wieczerzałem jeszcze, a oskoma mię chwyta i łakomie na niedobitki do kuchni zerkam. Ponieważ nie zmieniałem składników, po dane odsyłam Was do strony z przepisem. Tak, tędy, trochę w lewo, za bardzo, o, to tu. No, można po prawdzie dać ząbek czosnku i więcej kaparów i soku cytrynowego do winegreta.
O, wiem, niezadługo jubiliantem ja będę, to zrobię dla was tego dobra trochę. Schowamy tylko przed Szuwaśką, bo zapluje chałupę jak zobaczy, że nie ma w tym golonki ani słoniny. Dla Szuwaśki usmażę cycki krowiacze w panierce z pokruszonego smażonego boczku. Bywajcie, muszę jeszcze gumiaki opukać. Kalarepę rwałem, a dżdżyło.
piątek, 24 lipca 2009
Placki z warzyw różnych, ale rybne

Tak mi się pozawczoraj wydumało. Oto miękkie jak kaczuszka, słodkie od warzyw, pachnące rybą i orientalnymi przyprawami, delikatne placki. Świetne i z pomidorami skropionymi oliwą i posypanymi bazylią, i polane fajnym soskiem jogurtowo-majonezowym. Trochę śmieszne: z wyglądu zwykłe placki, a w środku sama delikatność, choć z drapieżnym posmaczkiem curry i kminu. Jest to pierwsza wersja próbna, dlatego kilka niepewnych punktów się tu znajduje, ale chyba takich, które nie wpływają na ostateczny wynik.
A co, myśleliście, że od Czypraka tak łatwo uwolnić się? Hehe, nie ma tak dobrze. Nowoczesność u mnie w zagrodzie jest, i zamieszczanie postów z datą przyszłą funkcjonuje jak złoto. Ale słuchajcie o tych plackach. Pewnie przede mną robiło je 700 milionów obywateli, ale com się przy kuchni nakombinował, to moje. Ja w każdym razie po raz pierwszy, ale musi nie ostatni zrobiłem je tak:
Składniki:
▪ 2 cukinie (mogą być niemałe),
▪ 0,5 kg białej ryby,
▪ 1 marchewka,
▪ 2 średnie cebule,
▪ 3 ząbki czosnku,
▪ 2 ziemniaki,
▪ 2 łyżki mąki ziemniaczanej,
▪ 8 łyżek mąki pszennej,
▪ 1 szklanka gazowanej wody mineralnej,
▪ 1 jajko,
▪ 1 pęczek natki pietruszki,
▪ 3 łyżki sosu sojowego albo maggi,
▪ 2 łyżeczki kminu rzymskiego,
▪ 3 łyżeczki curry.
Cukinie przekrajamy na pół. Jedną połówkę odkładamy do starkowania, a 3 pozostałe solimy, układamy na posmarowanej oliwą blasze i wkładamy do gorącego pieca. Podpiekamy aż cukinie całkiem miękkie i zbrązowione od spodu. W tym samym czasie wkładamy do piekarnika rybę. Może się zbrązowić nawet, chodzi o smak (bo ona zaraz idzie do mielenia). Po upieczeniu i lekkim przestygnięciu wybieramy łyżką miąższ cukinii, a skórę z żalem wyrzucamy. Ten miąższ zawiera mnóstwo wody, którą starannie odciskamy, ale nie wylewamy. Podobnie jeśli podczas zapiekania z ryby wydostanie się woda, nie wylewamy jej, tylko za chwilę zrobimy z niej użytek. Podejrzewam, że ryby można nie piec. Ja po prostu miałem zamrożoną, i nie chciało mi się czekać. Być może cukinię także można od razu starkować, ale po upieczeniu jest tak cudownie słodziutka i aromatyczna...
Robimy użytek z płynów. Wyciśnięty sok z cukinni i wodę od ryby redukujemy do zera z 2 łyżkami oliwy (żeby nie przypalało się). Na bardzo smaczny zredukowany płyn wrzucamy 1 posiekaną cebulę i przesmażamy na brązowo.
Teraz będziemy tarkować. W robocie robimy kęsim ziemniakom, marchewce i drugiej cebuli. Tnijcie, jak wolicie. Ja ziemniaki i marchewkę starłem na tarce o drobnych oczkach, a cebulę i odłożoną połówkę cukinii - na tej o większych. Ale założę się, że jak by się nie zrobiło, tak będzie dobrze.
Do miksera wkładamy: odciśnięty miąższ cukinii, rybę, czosnek, mąki, wlewamy gazowaną wodę, jajko i dorzucamy przyprawy. Tak myślę, czy to jajko jest tam potrzebne... Miksujemy starannie, po czym wlewamy do miski i dodajemy starkowane warzywa i posiekaną natkę. Mieszamy. Konsystencja jak na naleśniki albo ciut gęstsza. Wąchamy i już wiemy, że to nie będzie kiepskie.
Pewnie myślicie, po co odciskać płyn z cukinii, a potem dodawać wodę. A no bo sok z cukinii nie jest gazowany, a przy tak rzadkim cieście, jakie chciałem uzyskać, od razu dostałem skojarzenia z naleśnikami. Stąd ta woda, stąd pieczenie i odciskanie cukinii.
Jak wymieszane, to odstawiamy do odpoczęcia i idziemy zadać świnkom. Po powrocie smażymy na oleju jak każde jedne placki. No i smacznie jest. Z tych składników otrzymujemy porcję dla 4-5 osób.
Wspominałem, że to było pierwsze podejście? No przecież. Pierwsze, ale całkiem udane, więc nie bójcie się, tylko do roboty. Gdyby mieliście jakieś sugestie albo propozycje, sugerujcie i proponujcie, jemiołuszki wy moje. Słucham? Nie, sołtysie, słoniną nie będę obkładał. Skaranie boskie z tym Szuwaśką.
Na koniec zapodam jeszcze przepis na prosty, oczywisty dip, z którym Pałąkowej okrutnie te placuszki smakowały.
Dip:
▪ garść posiekanej bazylii,
▪ 5 łyżek jogurtu,
▪ 5 łyżek majonezu,
▪ sól, pieprz.
Wszystkie składniki mieszamy i do lodówki. No to już spadam. Aaaa...

niedziela, 19 lipca 2009
Zupa rybna po gruzińsku
Zupa rybna po gruzińsku ma to do siebie, że jest gęsta, obłędnie pachnie winem, kolendrą, czosnkiem i orzechami. Aha, i rybą, ale góruje wino i orzechy. Pietrucha i zielona kolendra. Mielona też. Wszystko tu góruje, miesza się ze sobą, nie ma poszkodowanych, nie ma niepotrzebnie dodanych składników. Całość. Gruzińskość.
Można o niej, tej zupie niby, powiedzieć jeszcze to, że nawet osoby unikające ryby pożerają ją z repetami. Taka to kompozycja aromatyczna jest. A foty nie ma, i nie będzie. Mało fotogeniczna ona, jak to zupa.
Wojtek prosił o ten przepis dawno temu, Wojtek ma dopiero teraz. Kurde, ciągle coś pichcę, boczek rośnie (-> tu mrugnięcie do Agi), zdjęć fura też, a nie wklepuję. Pierogów dla Szuwaśki boczkowych nie zapodałem chyba? Na czasie by było. A nu mnie. No i zapotrzebowań na przepisy nie realizuję. Zgroza. Może poproszę Pałąkową żeby mnie pilnowała.
Dla porządku zaznaczamy: przepis jest z książeczki "Kuchnia gruzińska" Grażyny Strumiłło-Miłosz.
Nu, powynurzałem, teraz do rzeczy. Zupa.
Składniki:
▪ 1 kg ryby (ja zawsze biorę głowy: muszą być z łososia i tołpygi, a reszta dowolna). OK, 2 kg. Im więcej, tym lepiej, ile wam do garnka wejdzie, można na dwa razy, będzie pyszniej,
▪ 2 cebule,
▪ mały seler,
▪ 1 pietruszka (korzeń),
▪ 4 ząbki czosnku,
▪ garść orzechów włoskich,
▪ 2 łyżki mąki,
▪ pół szklanki białego wina,
▪ łyżka albo i dwie ziaren kolendry,
▪ łyżka estragonu,
▪ mała puszka koncentratu pomidorowego,
▪ pęczek zielonej pietruszki,
▪ pęczek zielonej kolendry,
▪ sól, pieprz.
Sporo składników, co? Ale warto, bo to nie byle rosołek. Nie umniejszając rosołkowi, ma się rozumieć. A robi się to tak. Uważajcie, bo będziecie musieli odświeżać stronę:
Głowy rybie, białą pietruszkę, seler, 1 cebulę zalać wodą w wielkim garnku i pogotować na minimalnym gazie aż ryba będzie się rozpadać. Kiedy już rozgotowana, cedzimy (będzie dużo brzydkich części ryby) i wybieramy dobre mięso. Bardziej wrażliwe osoby na przecedzonym bulionie gotują filety bez skóry albo co, i siekają.
No to mamy bulion z kawałkami ryby, teraz trzeba zrobić zupę. Cebulę ciekamy i solidnie podsmażamy. Nie żałujemy gazu, niech się trochę przypali - doda smaczku. Ja to robię na oliwie, ale najsmaczniej będzie na tłuszczu kurzęcym. Kiedy cebula gotowa, wrzucamy na patelnię mąkę i robimy lekką, jasną zasmażkę. Zawartość patelni łączymy z bulionem.
Czosnek siekamy z solą i czekamy aż puści sok. Dodajemy do garnka. Mielone ziarna kolendry też. No i mielone albo utłuczone w moździerzu orzechy (może zostać trochę grubszych kawałków, smakowe). Teraz koncentrat pomidorowy i wino. Gotujemy przez chwilę żeby całość przeszła winem, orzechy i ziarna kolendry dały aromat (bo czosnek da czy chcemy, czy nie chcemy). Gotowe? Znakomicie. Teraz będzie finał.
Pęczki pietruszki i kolendry siekamy drobno. Duużo siekaniny nam wyjdzie, ale to dobrze. Wsypujemy do garnka, mieszamy, wyłączamy gaz, czekamy kilka minut (o ile ten obłędny aromat nam pozwoli). Wszystko w tym czasie przejdzie wszystkim, zielenina zmięknie. Można posypać szczypiorkiem. Oj, boskie; oj, sycące; rozgrzewające jak rzadko. Może nie na lato to zupa, ale skoro Wojtek prosił pół roku temu... To Wojtek ma, nie? Bądźcie zdrowi i nie wchodźcie za furtkę kiedy pies się szczerzy.
Można o niej, tej zupie niby, powiedzieć jeszcze to, że nawet osoby unikające ryby pożerają ją z repetami. Taka to kompozycja aromatyczna jest. A foty nie ma, i nie będzie. Mało fotogeniczna ona, jak to zupa.
Wojtek prosił o ten przepis dawno temu, Wojtek ma dopiero teraz. Kurde, ciągle coś pichcę, boczek rośnie (-> tu mrugnięcie do Agi), zdjęć fura też, a nie wklepuję. Pierogów dla Szuwaśki boczkowych nie zapodałem chyba? Na czasie by było. A nu mnie. No i zapotrzebowań na przepisy nie realizuję. Zgroza. Może poproszę Pałąkową żeby mnie pilnowała.
Dla porządku zaznaczamy: przepis jest z książeczki "Kuchnia gruzińska" Grażyny Strumiłło-Miłosz.
Nu, powynurzałem, teraz do rzeczy. Zupa.
Składniki:
▪ 1 kg ryby (ja zawsze biorę głowy: muszą być z łososia i tołpygi, a reszta dowolna). OK, 2 kg. Im więcej, tym lepiej, ile wam do garnka wejdzie, można na dwa razy, będzie pyszniej,
▪ 2 cebule,
▪ mały seler,
▪ 1 pietruszka (korzeń),
▪ 4 ząbki czosnku,
▪ garść orzechów włoskich,
▪ 2 łyżki mąki,
▪ pół szklanki białego wina,
▪ łyżka albo i dwie ziaren kolendry,
▪ łyżka estragonu,
▪ mała puszka koncentratu pomidorowego,
▪ pęczek zielonej pietruszki,
▪ pęczek zielonej kolendry,
▪ sól, pieprz.
Sporo składników, co? Ale warto, bo to nie byle rosołek. Nie umniejszając rosołkowi, ma się rozumieć. A robi się to tak. Uważajcie, bo będziecie musieli odświeżać stronę:
Głowy rybie, białą pietruszkę, seler, 1 cebulę zalać wodą w wielkim garnku i pogotować na minimalnym gazie aż ryba będzie się rozpadać. Kiedy już rozgotowana, cedzimy (będzie dużo brzydkich części ryby) i wybieramy dobre mięso. Bardziej wrażliwe osoby na przecedzonym bulionie gotują filety bez skóry albo co, i siekają.
No to mamy bulion z kawałkami ryby, teraz trzeba zrobić zupę. Cebulę ciekamy i solidnie podsmażamy. Nie żałujemy gazu, niech się trochę przypali - doda smaczku. Ja to robię na oliwie, ale najsmaczniej będzie na tłuszczu kurzęcym. Kiedy cebula gotowa, wrzucamy na patelnię mąkę i robimy lekką, jasną zasmażkę. Zawartość patelni łączymy z bulionem.
Czosnek siekamy z solą i czekamy aż puści sok. Dodajemy do garnka. Mielone ziarna kolendry też. No i mielone albo utłuczone w moździerzu orzechy (może zostać trochę grubszych kawałków, smakowe). Teraz koncentrat pomidorowy i wino. Gotujemy przez chwilę żeby całość przeszła winem, orzechy i ziarna kolendry dały aromat (bo czosnek da czy chcemy, czy nie chcemy). Gotowe? Znakomicie. Teraz będzie finał.
Pęczki pietruszki i kolendry siekamy drobno. Duużo siekaniny nam wyjdzie, ale to dobrze. Wsypujemy do garnka, mieszamy, wyłączamy gaz, czekamy kilka minut (o ile ten obłędny aromat nam pozwoli). Wszystko w tym czasie przejdzie wszystkim, zielenina zmięknie. Można posypać szczypiorkiem. Oj, boskie; oj, sycące; rozgrzewające jak rzadko. Może nie na lato to zupa, ale skoro Wojtek prosił pół roku temu... To Wojtek ma, nie? Bądźcie zdrowi i nie wchodźcie za furtkę kiedy pies się szczerzy.
czwartek, 9 lipca 2009
Roladki rybne w boczku z fasolą mung, z sosem paprykowo-chrzanowym

Kiedy dacie zwartą rybę, będzie smakować jak schab. Kiedy dacie marną rybę, będzie pyszna. Kiedy dacie naprawdę dobrą rybę... Niee, naprawdę naprawdę dobrą rybę zrobiliście na grillu polaną oliwą i posypaną bazylią, z pieczonym pomidorem i bagietką potraktowaną grecką oliwą. Cóż, to nie jest odcinek o naprawdę dobrej rybie. Ale o smacznej.
Składniki
▪ filet z ryby,
▪ 2 szerokie, ale za to cieniuśkie plastry wędzonego boczku,
▪ czerwone pesto z suszonych pomidorów,
▪ dratwa ;)
▪ 0,5 szklanki fasoli mung,
▪ 1 zielona papryka,
▪ 1 ząbek czosnku,
▪ garść zielonej pietruszki, bazylii,
▪ łyżka chrzanu,
▪ cząber, tymianek, sól, pieprz.
Na plastrach boczku układamy filety (jeśli były mrożone, rozmrażamy). Ja użyłem jakiejś ryby o gęstym mięsie, ale lepszy byłby dorsz, mintaj albo panga, bo nie miałby konsystencji schabowego. Ryba powinna być na tyle cienka, żeby się zwinęła. Ale jeśli macie grube płaty, też nicht szisen: przekrajacie wzdłuż na cieńsze i już. A nie muszą one być równe, ani nawet w jednym kawałku. Hmmm... a gdyby je wcześniej posiekać i połączyć z czosnkiem i ziołami? Ciekawe.
Tak przygotowaną układankę smarujemy czerwonym pesto z suszonych pomidorów. Chcecie przepis? A puknijcie do mnie w okieneczko, albo i w futrynkę, to dam. No, i zwijamy. Ciaśniutko, ale żeby środek nie wycisnął się. W środek można jeszcze dać siekaną bazylię albo piórka szczypioru. No. Obwiązujemy z dwóch stron dratwą i na patelnię. Smażymy ze wszech stron na uroczo brązowiutki, apetyczny kolor. Ryba przechodzi wędzonką i pesto z pomidorów, a więc pomidorami, bazylią, pietruszką i czosnkiem. Nieźle.
W międzyczasie, albo wcześniej, trzeba nam przyrządzić fasolę i sos. Tylko nie sugerujcie się fotą poniżej: zagapiłem się Linuksa zgłębiając, i fasola mi się rozgotowała, więc zrobiłem jakieś takie siakie piure aby ukryć porażkę.
Powiem, jak miało być. Więc tak: fasolę mung gotujemy na małym gazie. Wiecie, fasola mung to są takie ziarenka, oliwkowe maleństwa wielkości ziaren ryżu, tylko uroczo okrąglutkie, słodkie i delikatne. Jak nasza Pyza Wędrowniczka. (Nie trzeba jej moczyć, tylko pilnować kiedy miękka, ty głupia pałko.) To było do mnie. Ona nawet sama z siebie słonowata w smaku jest, więc z solą ostrożnie albo w ogóle. No, i jak się ugotuje szczęśliwie, to na koniec wysypujemy na talerz i wszyscy pytają "ojejku, a co to takie pyszne?".
Sos. Sos nam połączy delikatność fasoli z boczkiem i pesto. Zieloną paprykę pozbawiamy w wiadomy sposób skóry i wnętrzności (kto nie wie jak, puka) i miksujemy z chrzanem, dorzucając czosnek i zieleninę (bazylia, pietrucha, dużo). Soląc i pieprząc ile komu fantazja przyda. Pamiętajmy tylko, że fasola delikatna, ale boczek i pesto - nie.
Na koniec usuwamy dratwę z roladek, przekrajamy na pół pod skosem nowomodną metodą, wykładamy na talerz, lekko sypiemy obok fasolkę, dookoła soskiem paprykowo-chrzanowym, posypujemy zieleniną (bazylia, oregano, szczypior, ale i rozmaryn, a co? co tam kto ma).
A jak kto nie umie fasoli dopilnować, to wygląda tak, jak niżej (z czapką czerwonego pesto).

Tytułem PS.: W jak różny sposób można sfotografować tę samą potrawę, na tym samym talerzu ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)