Był tu ostatnio jakiś przepis? A, może i nie było. No to pięknie, brakowało jeszcze żeby mnie z Durszlaków i Mikserów relegowali za niemanie papu. Albo z Gildii Szamających Inaczej, do której należę ponieważ oferowali bony na bezpłatne rodzynki ze śliwek jak się kupi serwetki z ceraty. Zamiast więc — jak to zwykle bywa — jeść ser ze słoniną (bo sołtys Szuwaśko często u mnie bywa), dziś zrobiłem uklejki z klajstrowatym ryżem w torebkach. Posłuchacie jak to się robi, czy mam zakolebać baniakiem?
Składniki:
30 dkg uklejek z rzeczki, ale tych ciemniejszych,1 szklanka ryżu z gieesu (nie mylić z kaszą perłową ani z pasztetową),
2 garści natki pietruchy i koperku,
1 garść suszonych pomidorów z zalewy,
ciutka szafranu, czyli po naszemu kurkumy,
2/3 szklanki dobrego taniego wina marki „Ochrona przed kacem” lub podobnego białego owocowego, niezbyt kwaśnego,
0,7 l bulionu,
3 łyżki masła,
2 łyżki starkowanego sera, ale raczej nie twarogu,
3 ząbki czosnku,
sól, pieprz, kombinerki.
Uklejki, dalej zwane łosiem, pozbawiamy płetw, skrapiamy płynnym lodem z niedomkniętego zamrażarnika, ościujemy pod mikroskopem i nadal uskuteczniając kuchnię morenkurarną, przy pomocy natki marchewki, dwóch liści klonu japońskiego, łupin cybuli zmiksowanych w reaktorze bozonowym, trzyamonu potasowego rozgrzanego glinianem cynku w kolbie z wichajstrem (tej, która wygląda jak przegubowy helikopter, bo ta druga, jakby gruszka po ospie, to do osmozy krzemowej jest), formujemy coś, co wygląda jak... te... no... jak coś komuś nie ułoży się po biesiadzie, wiecie. Układamy to w kształt raczkującego albatrosa, zużywając dużo probówek i pęcet oraz wykonując gesty prześcigitadorskie i robiąc tajemnicze miny, jakbyśmy próbowali wmówić inkasentowi, że ta gazeta to właściwie jest opłacony tydzień temu rachunek za prąd. O, i kuchnię morenkurarną mamy opanowaną. Tylko pamiętajcie żeby porcje miały nie więcej niż 15 gram, gdyż w przeciwnym przypadku będzie to zwykła breja.
Pierwsza gwiazdka chińskiego misia Lę jest nasza. Drugą i trzecią dostaniemy za podtrzymanie absurdu, ale łosia musimy zastąpić awokado ufajdanym sproszkowanym chloromiedzianem boru pod ciśnieniem.
To może póki jeszcze miś Lę nam w gary nie zagląda, zrobimy jedzenie do jedzenia, a nie podśmiechujkowe dekadenckie popierdułki dla zdegrengoladowanych snobów. Ale trzyamon potasowy zostawiamy! Posmarujemy nim Baciuka, będzie ładnie się świecił i pyłgał na Święta. Gdyby mu jeszcze petardę podłożyć, to będzie się też gibał.
Do rzeczy. No więc kiedy już te uklejki ułożymy w coś, co może przypominać łosia (albo przynajmniej zmiażdżonego bakłażana spadającego ze schodków przed klubokawiarnią po bójce), solimy go, opieprzamy, skrapiamy sokiem z cytryny i odstawiamy na chwilę ażeby przemyślał, co chce robić w życiu przez najbliższe sekundy, o ile będzie miał tak długą perspektywę. Rozumiecie, koty czujne bywają. Najwięcej gorące pytanie na tym etapie jest takie: co powie dochtor Kanciejuk Władysław z gminnego ośrodka zdrowia kiedy przeczyta, co ja tu wypisuję, a ja przyjdę do niego na cotygodniową przymusową kontrol. No, zdaje się dla mnie, pochwały to to nie będą.
Nadrabiamy, bo my tu gadu gadu, a kot rybę wcina: sofritto, tostatura, cottura, all’onda i mantecare (najlepiej na świecie prelekcjonuje to Arek), w międzyczasie posiekane pomidory, czosnek, pod koniec sporo pietruchy i koperku, a na koniec ser, masło i podgotowane na parze na różowo płatki bajecznego łososia. Tfu, uklejek. Przykrywamy przykrywką i pozwalamy tłuszczykom napawać danie (minut pińć).
Tu u mnie ryżotto wyszło dość zwarte, bo się śpieszyłem na spotkanie Klubu Kośców Trzciny Ręcznie i za szybko odparowałem, ale normalnie jak zajdziecie do baru Mleczak w Gliniewicach to dla was łychą wleją takie normalne, dwa dni gotowane i lejkie. Z gotowaną słoniną! No to smacznego.
PeeS. Gdyby ktoś się nie zorientował, była to próba zapodania przepisu na risotto z łososiem i suszonymi pomidorami, ale słowotok poooo-szedł w szkodę zanim jeszcze się zaczął. Ubolewam nad treścią tego wpisu, jednakowoż głupawka, która mię dopadła wczoraj, ani myśli odpuścić. Proszę o odrobinę współczucia. Wy możecie po prostu popukać się w czoło, ja muszę z tym żyć. Jeśli do jutra mi się polepszy, opowiem wam, jak z krochmalu zrobić uciechę uczestnikom balu. Do uwidzenia się z kochanieńkimi.
Będziemy relegować ;)
OdpowiedzUsuńNu, wiedziałem ja, że wcześniej czy później mnie taka okoliczność spotka za obcyndalanie się... ;)
OdpowiedzUsuńNo nareszcie jakiś przepis, który rozumiem i w dodatku na rybę, a ja jestem rybna jak najbardziej :)
OdpowiedzUsuńA propos niemania, to przeczytałam gdzieś, że policjanci najchętniej karzą mandatem za niemanie właśnie. Chociaż tak dokładnie, to nie wiadomo czego się trzymać, bo i za manie też karzą w niektórych przypadkach :)
Antoni, dziś już za późno, więc przeczytam jutro, bo to przecież taki skomplikowany - trudne słowo... - przepis, ze skupić się trzeba. Zatem do jutra...
OdpowiedzUsuńSnów spokojnych...:)
Chyba papirus w ruch poszedł... :D
OdpowiedzUsuńJa tu płaczę ze śmiechu. Też proszę o wybaczenie, gdyż wpis na pewno wielce poważny miał być. W zamyśle ;).
OdpowiedzUsuńRybencja wielce interesująca!
Ja też kocham takie lizancjowate przepisy z serii: "pierdu pierdu bla bla bla", że zacytuję mój ulubiony zespół Lao Che.
OdpowiedzUsuńPonieważ sama - jak wiesz - prowadzę tylko wysublimowaną, wyrafinowaną, metrosen(k)sualną i fiużynową kuchnię, więc wreszcie coś zrozumiałam z Twojego przepisu, ach Ątuan, posofrittuj mię jeszcze!
przyznam, że nie dotrwałam do końca, umarłam przy wstępie ;)
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam i ja chyba zbyt mało w jakiejkolwiek klubokawiarni bywam, bo zdania czasem składałam jakbym dopiero uczyć czytać się zaczynała. Uff... jak gorąco...!
OdpowiedzUsuńMoże choć zdjęcia czytać umiem...??? Po Twoim wnioskuję, że musiało być smaczne:)
:):):)
Magento, właśnie tak się starałem żeby przepis był jak najwięcej zrozumiały ;) Ooo, policjany za manie tez karzą, oj, karzą. Sobiesiaka Waldemara skazali na ten przykład za manie, a dokładniej za manie 3,12 promila.
OdpowiedzUsuńZ podziękowaniem, Ewelajno, miłej lektury. Choć, czy ja wiem, czy ja nie przesadzam... Jakiej miłej? Aby do końca dotrwaj, dzieciaku :D
Anonimie, papirus, i inkaust, co pod ręką było :P
Nie smiać mi się tam, Turlaczku! Toż to wykształciuchowy erudycyjny, a na dodatek snobistyczny wpis jest! ;)
O tak, Mamamarzyniu, znana jesteś ze znobizmu w kuchni. Te odjechane dania, co to nie wiadomo, czy to się je, czy wkłada na łeb... ;) Uch żesz Ty... ;) Sofritować ja mogę bez cały czas, gdyż to silnie przyjemne zajęcie jest.
Ot i Wegetarinka pagibła od durnoty mojej. :)
Jantoś, jam Twoja!
OdpowiedzUsuń