sobota, 30 października 2010

Helołiny sryny. W samoo poo-hoho-łuudnieee!

Świat durnieje, nie widzę inaczej. Ludziska same na własne życzenie hamerykanizują się. Jak nie popierdułkowate burdelaste walentynki, to helołiny organizują. Ciekawość: czy naprawdę dla nich te anglosasy tak imponią, czy też jest to zwykłe odmóżdżenie i małpowanie bez tołku jak popadnie tego, co zagramaniczne, bo pewnikiem lepsiejsze.

Najśmieszniejsze są walentynki. Święto miziania w lutym, moiściewy! Z koniem na ogony się pomieniali, czy jak? Powiedzieć babie „Chodź, Halyna, idziem w zaspy obściskiwać się, gdyż święto jest”, to prędzej można bez łeb reklamówką z golonką wieprzową oberwać, niż beneficjentem wdzięków zostać! Gdybyśmy jeszcze nie mieli upojnej, pachnącej kwieciem nocy świętojańskiej, andrzejek, katarzynek... no, to niechaj tam. Ale mając swoje własne okazje nie korzystać z nich, tylko brać od innych, to naprawdę trzeba mieć nieźle pod kopułą namiętolono. Ot, siła markietinga. I to zimą, i to pod nazwaniem patrona epileptyków! Moiściewy!

Helołiny nie lepsze, choć tu już nie jest tak zabawnie. W dzień, jak by nie patrzeć, całkiem poważnego święta organizuje się zombiastyczne wydumki. Tak wesoło? To weź przyklepnij w albumie rodzinnym na pożółkłym zdjęciu babuni zielone gluty samoprzyklepne, albo dziadziusiowi leżącemu na łożu śmierci nasadź dynię na łeb. No baki zrywać po prostu. Koniecznie trzeba wszystko strywializować, sprowadzić do bezrefleksyjnej zabawy. Hulaj dusza, śmierci nie ma? No więc jest, i wcale nie wygląda jak przygłupia czarownica z burchlem na łypie. Są granice robienia podśmiechujek, ale przebiegają one raczej daleko od Święta Zmarłych.

Dla tych, którzy obchodzą dyniowiskowe pośmiewiskowe niby-że-święta, życzę z okazji zbliżającego się niby-że-święta, żeby z tego śmiacia i swawoli zrobili się dla nich przy oczach kurze łapki. O, takie:

















Przy okazji: wszystkim identyfikującym się z kulturą anglosaską życzę smacznego indyka na Święto Dziękczynienia, bo to zdaje się niezadługo, co nie? Podzielcie się przepisami. Niech Ojciec Narodu będzie z wami. Si ju lejter.

.

czwartek, 28 października 2010

Na pohybel zimie: klopsiki indycze w winno-pomidorowym sosie

















Zima będzie wczesna, kuchenni blogierzy zaczęli gotować jesienne potrawy. Gotuję i ja ażeby ktoś nie pomyślał, że jakaś popierdułka jestem, a nie prawdziwny kuchenny blagier. Tfu, blogier. No to dzisiaj kontynuuję jesiennienie kuchni. Będzie solidnie, choć zwiewnie. Gdybym miał zgadywać, po włosku więcej. Albo po angolańsku, bo czy to wiadomo, co w takiej Angoli warzą? Może i kulki z indyka. Przepis skradłem Grzesiowi z Mniammniama.

Składniki:
0,5 kg mielonej piersi indyka,
15 dkg wędzonego boczku,
0,5 l soku pomidorowego,
100 ml czerwonego wina,
2 cebule,
10 dkg sera topionego,
10 dkg sera pleśniowego (ja wziąłem niebiewski Lazur, bo lubię),
10 dkg czarnych oliwek,
1 jajko,
po garści natki pietruszki i tymianku,
3 ząbki czosnku lub 3 łyżeczki pasty włoskiej,
sól, pieprz.

[Listonic]

Boczek drobno siekamy lub międlimy w blenderze. Siekamy oliwki. Łączymy mięso indycze z boczkiem, oliwkami, jajkiem, ziołami, połową czosnku, połową serów. Solimy, pieprzymy, ładnie wyrabiamy (ale serów nie wgniatamy w masę zbyt dokładnie, białe oczka fajnie wyglądają) i odstawiamy żeby czosnek i zioła zrobiły swoje.

Cebulę podduszamy na oliwie, a kiedy zmięknie wlewamy sok pomidorowy i wino (sok wykombinowałem w ostatniej chwili, bo zostało mi pół kartonu po tym jak robiłem żeberka z fasolą), dusimy z 15 minut żeby płyn nieco odparował. Przyprawiamy, blendujemy na gładką masę, dodajemy małe klopsiki uformowane z masy mięsnej, dusimy ok. 10 minut. Kulki wyjmujemy z czerwonego sosu pachnącego winem i pomidorami, odparowujemy go do uzyskania gęstości lejkiej śmietany, dodajemy resztę serów, które dadzą nie tylko znakomity smak, ale też przyjemną konsystencję. Dokładamy pozostały czosnek lub przechodzoną pastę włoską. Wkładamy z powrotem klopsiki, wuala.

Oczywiście kulki można upanierować w bułce tartej i usmażyć przed włożeniem do sosu, wtedy są brązowiutkie i też smakowite, ale ja miałem lenia i ochotę na coś delikatnego, więc wciepłem do gara surowiznę. 

Podajemy z makaronem albo z kartochlami lub też z kaszą albo z ryżem, ewentualnie z bagietką albo bez nic. Ja zrobiłem z makaronem razowym. No i co? No i zima może mi... nafiurkać, o.

Tak  se myślę, że takie klopsiki byłyby też dobre z rybą zamiast indyczyny. Mus spróbować.

A kiedyś, jak nie miałem lenia i obsmażyłem pulpeciki (ale miałem innego lenia, bo to były raczej wielkie pulpeciska, żeby nie powiedzieć kotleciuchy), to wtenczas wyglądały tak:

sobota, 23 października 2010

Ursus, znaczy się traktor

Gęstą ciemność przeszyło mruczenie rozgrzewających się reflektorów. Ostry snop światła strzelił spod sufitu i, rozmywając się i wtapiając w czerń, precyzyjnie trafił w deski podłogi rozganiając drobinki kurzu, które tańczyły teraz w jego blasku na podobieństwo płatków śniegu w zawierusze. Rozpierzchłe światło musnęło ściany, wydobywając kontury kurtyny.

— Pójdźże w tan, kwiecie miodny, kochanko ma w wieńcu rozkoszy, abym nacieszył tobą swe zmysły!

Pójdę za tobą w pląsach na kraj świata, rycerzu mój!

Raduje się me oko widząc cię jak łania powabną, i ucho cieszy szelestem twych kroków o zmierzchu!

Bądź mi ostoją w utrapieniu, miły, strzeż mnie od zawieruchy!

Będę ci jak Ursus dla Ligii, jak... * a idźcież wy w kibieni maciery z takimi popierdułkami!

Czerwony na pysku sołtys Szuwaśko ciepnął na deski tekst, wzuł gumiaki i koślawo zeskiknął ze sceny. Zdezorientowana Pałąkowa pozostała na swoim miejscu ze splątanymi nogami, gotowa zakończyć pląs finałowym pocałunkiem. Zastygła z dziubkiem ułożonym z ust i łypała dookoła oczami.

Czy ja mam trzymać? wychylił się zza kaskad udrapowanej materii Radziulis Czesław. Trzymał dzielnie posterunek za kurtyną. Dzierżył linę z figurką anioła, która miała w finale spłynąć na kochanków.

Nie, już nie trzeba krzyknął robiący za rezyszera kościelny Koszelewski, pędząc udobruchiwać amanta. Tylko ostro...

Łups!

...żnie kościelny obrócił się i popatrzył na resztki gipsowej figurki ścielące się po całej scenie jak zaspy na koszelewskiej szutrówce zimową porą zanim przejdą pługi.

Ojojoj zatroskał się linowy, klękając nad kupą gipsowego gruzu. Czekajcie, klej gdzieś, zdaje się, miałem.

Czort bierz kościelny zrezygnował z roztrząsania profesjonalizmu Radziulisa, uznając bunt aktorski za ważniejszy. Janiołka zastąpi się Bazylukiem Władysławem. Aby tylko liny wytrzymały. Grzegorzu, a co dla ciebie nie pasuje, a?

Toż gdzie rozum żeb chłop dla baby był jak traktor! grzmiał sołtys, łupiąc się w czoło wielkimi łapskami aż mu zsunęła się czapka z kozyrkiem. Żyłka na szyi dla niego wyszła i o, tak o, pyłgała. Szuwaśko z uniesionymi rękami wyglądał jeszcze komiczniej, gdyż krew, która napłynęła mu do twarzy sprawiła, że wyglądał na bardziej napuchniętego. A dodatkowo Pałąkową całować dla mnie tam na tej bumadze napisali. A dla mnie życie miłe jeszcze! Przynajmniej do końca kadencji!

No właśnie mruknął stojący w cieniu stary Pałąk, wyraźnie zadowolony z rozwoju wypadków. Schował głębiej za pazuchą sztachetkę z płotu i zaczął wydłubywać brud zza paznokci.

Ale Grzegorzu kochany, toż to tylko gra aktorska jest! To całowanie to nie jest jak w życiu normalnie! zapewniał rezyszer.

Nie jest? zaciekawił się życzliwie Pałąk i dla pewności sięgnął ręką w kierunku sztachetki.

A co więcej, Ursus to postać mityczna. No, może nie mityczna, ale u tego, jak mu tam, Sienkiewicza, za bohatera nieustraszonego we w „Kfowadis robił!

Traktor? Radziulis przestał dopasowywać nos aniołka do policzka.

Sam jesteś traktor! Ursus przecie! Wrrróćć! Ursus to bohater literacki był, a od jego imienia wziął się traktorek, że niby mocny taki.

To tak jak z napoleonką Pałąkowa rozmasowywała zdrętwiałe od czekania na finał usta. Słyszała ja, zdaje się Krzeszczot Jadwiga dla mnie mówiła, że taki jeden konusek nazwał się Napolion, ponieważ  słodycze lubiał.

Kościelny Koszelewski wzniósł oczy pod sufit remizy i opuścił w rezygnacji ramiona.

To może i z sołtysem naszym tak było uradował się stary Pałąk. Toż przecie nasza Natalka bardzo ogląda taką jedną bajeczkę! „Wodnik Szuwaśko się nazywa.

Dam ja ci zaraz wodnika, ochłaptusie jeden, ty! Jak cię spiorę, to cię własne kurki nie rozpoznają!

Spokój ma mnie być! rozdarł się kościelny. Już wy o litraturze i o filmografii nie rozprawiajcie lepiej, gdyż to jest jakby chmura gradowa poloneza tańczyła.

Radziulis właśnie miał dodać coś w temacie dwóch cylindrów polskiej motoryzacji, ale napotkał wlepiony w siebie niewybredny wzrok Koszelewskiego.

Ty mnie, kochanieńki, nie bałakaj, gdyż ja za żadnych Ursusów robił nie będę. I Pałąkowej odbierać względów starego Pałąka takoż nie zamiaruję! zaperzał się Szuwaśko.

Zlitujcie się nade mną, sąsiedzi moje kochani! zaszlochał rezyszer. Andrzejki za pasem, dla wójta premierę obiecaliśmy ażeby udobruchać jego za te napisy obraźliwe, co my dla niego na urzędzie wymalowaliśmy po dożynkach!

Oj, byli wtenczas dożynki, hoho! zamyślił się Radziulis.

A niechaj mnie do ciurmy wsadzą, a pośmiewiska z siebie robić nie będę. Urzędową osobą jestem wszak. Może zainsc... nu, zapodać dla niego cuś inne?

Niby co?

Może jasełka? Pałąk podniósł rękę do góry, a sztachetka pizgła o glebę.

Durnowaty ty! Jasełka w andrzejki?! Moglibyśmy niby przenieść premierę na po Świętach, ale sami wiecie lepiej ode mnie, że jak tylko w Wigilię pasterka się skończy, to do samej Środy Popielcowej nikogo trzeźwego w całej wiosce nie uświadczysz! To by dopiero jasełka byli, nie ma co!

Ja od swojego nie odstąpię  wychrzęścił sołtys Szuwaśko siadając na odwróconej skrzynce po winie „Luz w pekaesie”.

I wtedy to, jak dla mnie potem opowiadali, wszedłem do remizy ja.

A właściwie wtelepałem się, bo targałem nie za mały gąsiorek maciaszczykowej morelówki z arcydzięglem. Szedłem jak raz do chałupy, a że w remizie paliło się, to umyśliłem zaglądnąć, czy może potańcówka z mordobiciem się nie szykuje.

Łany rozmarynu rozścieliły się wkrótce szeroko i głęboko. Rozwijał się on bujnie w miarę jak pieśń z naszych gardeł dobywała się coraz gromsza. Jakoś po północku Maciaszczyk przyjechał dwukółką z nowym  gąsiorkiem, więc obrady toczyły się gładko. Nu, dramatycznej premiery być to nie będzie, ale za to umyśliliśmy w ramach rekompensaty dla wójta namalować na urzędzie janiołka i Ursusa. Znaczy się traktor.

———————————
* Wykorzystano fragmenty sztuki Eleonory Papłuki „Kasztany i żuki”, wyd. Kaziuki

wtorek, 19 października 2010

Żeberka wołowe z czerwoną fasolą chyba po meksykańsku jak gdyby

















No i znowu wyszło mi coś, co kwalifikuje się do cyklu „Smaczna kupa”. Nie żebym specjalnie tak zrobił, tak jakoś samo wyszło, czyli czytaj kiepskie umiejętności. A co mi tam, u nasz we wiosce ja jako jedyny wiem, co to flambimbryzacja. A może to już jesień, nie ma takich fajnych świeżych warzyw, robi się zimno, to i człowiek zaczyna robić przytulaste jedzenie. Miałem ochotę na fasolę, a fasola kojarzy mi się z kuchnią meksykańską. Wziąłem małą czerwoną i zacząłem kombinować.

Z książkami kucharskimi mam taki problem, że jak je przeglądam, to się zachwycam, że i to, i to fajowe, trzeba będzie kiedyś zrobić. Ale jak przyjdzie co do czego, nie potrafię znaleźć niczego ciekawego w temacie, który mnie pili. Często także na miłych blogach nie znajduję niczego na temat, który akuratnie mnie interesuje. Tym razem się nie dałem i się zadumałem. Aż mnie łeb rozbolał, bo dumałem chyba ze trzy minuty.

W takim jednym hipermarkiecie kupiłem szponder, czyli po naszemu wołowe żeberka z przyległościami. Nawet świeże były, i tłuszczyk miały biały. Duszone wołowe żeberka z fasolą, podumałem mimo bólu czachy. M-hm. Posłuchacie?

Składniki:
1 kg wołowych żeberek,
0,5 kg czerwonej fasoli,
0,5 kg małych czerwonych cebulek,
0,7 l soku pomidorowego,
100 ml brandy,
100 ml octu słodowego,
4 łyżeczki kminu rzymskiego,
1 łyżeczka cynamonu,
pęczek pietruszki albo kolendry,
1 główka czosnku,
sól, chili.

Fasolę moczymy na noc, po czym gotujemy w tej samej wodzie. Jedni mówią żeby w tej samej, drudzy żeby zmienić, mnie od tego wszystkiego już głowa boli.

Kiedy fasola półmiękka, wyłączamy gazowanie, a wywar od gotowania wlewamy do garnka, w którym się będzie dusiło. Dolewamy sok pomidorowy i podgrzewamy.

Na mocno rozgrzanej patelni z oliwą podsmażamy żeberka. Znowu: niektórzy mówią, że to zbędna czynność. Może i tak, może i tak. Ale jaka przyjemna! Przyrumienione solidnie mięso wkładamy do garka z sosem pomidorowym i wywarem od fasoli, stawiamy na maluśkim gaziku. Takim, powiedzmy, na dwa kelyszeczki. Na patelnię zaś wrzucamy obłupione cebulki, ale w całości, będą potem uroczyście słodziuchne. Pozwalamy się im przypiec w smaku po żeberkach, na koniec wrzucamy całe ząbki czosnku. Kiedy czosnek zacznie się brązowić, wlewamy 50 ml brandy i walimy ognicho. Uuch, jak to pachnie!

Cebule w całości podpatrzyłem u któregoś kuchennego magika w telewizorze. Myślałem, że lepiej robi pokrojona, bo się zespala z resztą, a tu wcale bo nie. Jemy sobie tę ostrą, słodką kwaskawość, ale trafiamy na cebulkę. I to jest dopiero emanacja słodyczy!














W temacie brandy to ja jestem laicki więcej, bo jakoś nie każda mi smakuje. Ale mam swojego typa, w dodatku nie za drogiego. Węgierski Budafok, delikatny jak na brandy, ale o zdecydowanym smaku i wyraźnym aromacie tokaju. Niezła rzecz, a w gieesie stoi po 19 zł za pół litra.

Obrandowioną cebulę dodajemy do mięsa, dolewamy resztę brandy, i rozpoczynamy 2-3-godzinny proces powolnego duszenia. Jeszcze tylko kmin rzymski, którego obawiać się nie należy. Dajmy go dużo, po gotowaniu nie będzie już taki wyrazisty. Tylko skupcie się, powiedziałem kmin. Nie kminek, jak chcą tłumacze programów kulinarnych. Gościu mówi "kjumin", a lektor beztrosko czyta "kminek". No ludzie, toż gdzież! Ja tam z angielskiego umię tylko "gutmorgen" a także "dijo elenikos kafedes parakalo", ale i tak wiem, że kminek u nich chodzi inaczej. Pomylić kminek z kminem rzymskim, czyli kuminem, to jest coś jakby pomylić rzepkę w kolanie z rzepą, co ją dziadek ciągł. Albo kultywator z kultywowaniem.

Kiedy mięso dochodzi, a cebulki robią się uroczo mięciuchne, możemy rozpocząć wykańczanie. Solimy, sypiemy cynamon, chili albo posiekaną świeżą papryczkę (ja dałem suszoną i plastry marynowanej jalapeno), dodajemy ocet. Ocet wymyśliłem dlatego, że danie było słodkie od cebuli i fasoli, ale jakieś takie bez jaja. Cytryna dodałaby chyba nastroju, na którym mi nie zależało, więc ocet. Mógłby być balsamiczny, ale ja wybrałem słodowy. Ocet słodowy jest robiony ze słodu jęczmiennego, ma posmak łyskaczowy i znakomicie pasuje do aromatu brandy. Co więcej, uzupełnia się z kminem rzymskim i cynamonem tak, że ojejuniu, tworząc ślinotokową kombinację. Papryczki czili, fasola, cebuleczki, sok pomidorowy dopełniają radości i osiągamy luz na zawiasach.

Napisałem, że octu 100 ml. Ocet słodowy jest bardziej jak balsamiczny, nie ma ostrości octu winnego czy - Panie Boże broń - spirytusowego. Ja nie lubię kwaśnego smaku, po prostu dolewałem po trochu i kosztowałem, i wyszło mi coś koło 100 ml kiedy słodycz zrównała się z kwaskiem i pikantnością.

Po dodaniu octu dodajemy też półtwardą fasolę i dalej gotujemy aż wszystko zmięknie, przemiesza się i przejdzie sobą nawzajem, a także odparuje tworząc głęboko czerwoną guzkowatą od fasoli strukturę. Ja chyba odparowałem za bardzo. Jestem przekonany, że ktoś bardziej zdolny albo posiadający wiedzę zrobiłby z tego coś, co wygląda ładnie, ale powiem wam, że nawet sołtys Szuwaśko jadł i chrumkał, choć słoniny w tym nie było.

Na koniec zrobiłem błąd, sypiąc, co widać na focie, tymianek. To nie ta bajka. Lepiej było wwalić pęczek pietruchy albo kolendry. Ale i tak, biorąc pod uwagę, że był to obiad z palca, wyszło nieźle. Taka kupa czerwonych różności, która smakuje fantastycznie i trudno się od niej oderwać. A jeszcze mi jej zostało, aha! I widziałem jedną kostkę, która wyglądała jakby szpik w sobie miała, aha!

Podjedzcie dobrze, moje pustułeczki, i pamiętajcie: las płonie szybko, ale szybciej bierze w łapę wójt.

niedziela, 17 października 2010

Cielęcina z bobem
















Coś dla mnie się zdaje się, moje wy jesienne białozłote brzezinki, że ja tu ostatnimi czasy kucharskie powinności zaniedbywuję. Wiecie, że nie ma o tym, co dać prosiakom do parnika poza obierkami kartoflanymi i szałwią z kabanosami, albo co zrobić z cukinii, ale nie ludki. No to tak se wydumałem, że należy oddać hołda dla tych dań, co nie trafią nigdy do miesięcznika „Kuchnia nowomodna” ani nawet do tygodnika „Przyślij przepisa, a dostaniesz normalnie kasiorę na browca”. Takich, znaczy się, niewyjściowych jedzeń, że i bufetowa Danuta po północy nikomu nie proponuje ażeby utrzymać klubokawiarnię w jednym kawałku. Dziś więc inarguru... inarug... rozpoczynamy nowego cykla typu „Smaczna kupa, czyli jedzenie, które smakuje, choć nie wygląda”.

Po prawdzie, miał to być wpis entuzjastyczny napisany jakiś czas temu. Moje ulubione danie z bobem, które robię zimą i słotną jesienią - bo rozgrzewające i takie... takie... niebieskie w smaku. Chciałem je zrobić latem, bo nigdy nie robiłem ze świeżym bobem. I co? W gieesie masz małże, kraby i inne wydumki, a bobu świeżego nima. No i jak nie było, tak nie było do końca. Ani ziarenka. Ostatnio więc się rozeźliłem i zrobiłem z mrożonym. Nie poradzisz, taka gmina.

Taa, rzeczywistość zignorowała moje chęci i plany. Śparagów też latoś jakoś nie było, nie licząc trzycentymetrowej średnicy białych gorzkich próżniaków, którzy bardziej na palisady zdatni byli, niż do dogębnego zastosowania. Aż chciało się napisać do tego chłopa, co je wyhodował i zapytać, co to właściwie jest kiedy nawet koza Pałąkowej tego nie tyca. Łot ju fink ju duing, meeen?

Śparagów nie było, bobu nie było, ki czort?! Patrzeć tylko jak fasolki szparagowej zabraknie. Oooo, fasolki nie odpuszczę! Ale do rzeczy, bo już widzę, że słowotok zbliża się wielkimi krokami, a jak przyjdzie, to nie ma przeproś. No to lecę po całości.

Składniki:
80 dkg cielęciny,
40 dkg bobu,
3 marchewki,
3-4 ziemniaki,
4 ząbki czosnku,
pęczek natki pietruszki,
gałka muszkatołowa, tymianek, cząber,
0,7 l bulionu,
0,5 l brandy z głogu albo innej maciaszczykowej przepalanki,
sól, pieprz.

Cielęcina jest tu niezbędna. Próbowałem robić z szynką wieprzową, z chudą i tłustszą wołowiną, i też jest dobre, ale nie ma tego fantastycznego posmaku, który potrafi rozanielić.

Mięso kroimy w kawałki, obsmażamy na oliwie, wypijamy szklaneczkę brandy, dodajemy pokrojoną w talarki marchewkę, zalewamy bulionem ażeby przykrył mięso i dusimy do miękkości pod przykryciem na małym gazie, co w przypadku delikatnego mięsa nie trwa długo. W połowie duszenia dodajemy bób. Bób zawsze daję w całości. Obłupianie z łupinek to jest marnowanie jednego z najlepszych warzyw świata.

W międzyczasie wysączamy szklaneczkę brandy, zadajemy ziarenek kurkom i gotujemy na parze ziemniaki. Wyładowujemy na nich tłuczkiem (na ziemniakach, kurki jeszcze niech pobiegają) wszystkie frustrancje i wściekłość na Baciuka.

Kiedy duszone gotowe, wysączamy odrobinę brandy, solimy, pieprzymy (jedzenie, nie picie!), dodajemy zioła (ja lubię do tego dać cząbru, ale i z tymiankiem, i z majerankiem też dobre), posiekany czosnek, pietruchę, gałkę muszkatołową i puree kartoflane, które stworzy nam wyśmienity, gładki i smakowity sos. Dzięki temu nie musimy dodawać mąki ani śmietany, które mogłyby zagłuszyć smak cielęcej delikatności. Gotowe. Zamykać oczy, wypić aperitifa i jeść.

Mamy delikatny a aromatyczny obiad, pachnący bobikiem i wyśmienitą młodą krówką, samo rychtyk jak się człowiek wymrozi zwożąc nocną porą drewka z poręby aby się leśniczy nie skapnął. Tylko ten wygląd... No, ale z kolei ta brandy...

No dobra, na koniec trochę naciągłem rzeczywistość i wkluczyłem takiego jednego ulepszacza zdjęć. A co, rzeczywistość olała moje bobowe i śparagowe plany, to ja ją szczypłem w nos. Wiecie, to idee kreują rzeczywistość, jak powiedział jeden sekretarz z POP „Narzędziownia POM Paździerzownica Kościelna”, który w domu kultury miał w roku siedymdziesiątym szóstym prelegencję o relatywiźmie dialektycznym w ujęciu materialistycznym. Albo cuś w podobie, bo wtedy też robiłem ten bób i wysączyłem ciut więcej brandy, niż było w przepisie. No, ale tak czy siak, najwyjściowsza w sensie wyglądu ta potrawa nie jest. Właściwie mógłbym naściemniać, że wyglądała tak, jak poniżej, ale nie dość, że to by była nieprawda, to jeszcze wtenczas nowy cykl by się omsknął był, choć relatywizm by się ostał. Bywajcie, i niech się dla was żaden sekretarz nie przyśni.

















Przepis ukradłem z książeczki Aleksandry Chomicz „Potrawy jednogarnkowe”, wydanej w serii „Biblioteczka Poradnika Domowego”.

środa, 13 października 2010

Zachód słońca nad Serwami

















No tak, jesień mamy, nie? Aj tam, zima tu już! Kiedy w słońcu 3 stopnie, to co to jest? Toć nie szachy! Szron za chałupą leży, aż go aby słonko swoim ciepłem było zdjęło.

Na tę przedzimną okoliczność mam ja dla was, zimnołuszki moje miodne, takie oto diktum: a srać na mrozy! Wracam do lata. Do Suchej Rzeczki, do śledzenia lotu motyla na tle ciemnych słupowych augustowskich sosen, do liczenia zmarszczek na Studzienicznym. Do obierania z mięsa świeżo uwędzonych, jeszcze ciepłych sielawek z Płaskiej, jagodzianek od baby (że i Kuroń by takich nie upiekł), indyka z bazylią duszonego nad ogniskiem w starodawnej menażce, zapachu lasu, wody, do beztroskiego przekomarzania się z biedronką na leśnej drodze.

Piszę to, bo się rozwojażyłem, ale też dlatego, że pewnie teraz, kiedy czytacie te literki, siedzę radośnie na brzegu Wigier, przycupuję na pomoście nad Serwami, albo też wypatruję uklejek w Czarnej Hańczy nieopodal Głębokiego Brodu. Suwalszczyzna, Augustowszczyzna, jesień... I jak tu się nie uromantyczniać? Popatrzcie sami, jak było w lipcu.


niedziela, 3 października 2010

Nie kłóćmy się! Pekaesy chodzą!

- Bo po co te wszystkie pierepałki, że ludziska kłótliwe silnie bywają - perorował Ancioszko Stanisław znad szklanki maciaszczykowego kalwadosu. - Jako to, że sołtys Szuwaśko nowiuśkie gumofilcy Baciuka na żerdki na wylot nadział. Albo że Radziulis Czesław paragona od lat w gieesie uregulować nie zamiaruje. A na co to tak nerwować się, a? Toż jak sąsiady żyjmy, albo jak te, jak dla nich, surokatki!

- Albo polećmy balonem! - zagdybał błogo stary Pałąk energicznie wachlując się złożonymi kartonami po winie aby jeszcze z papieru oprocentować się choć ciut.

Balonem jednakowoż nie polatał, gdyż ślubna jego, Pałąk Halina, akuratnie z naręczem hyzopu w podskokach przebiegała naszą wioskową szutrówką, oganiając się rózeczką od baciukowej Burej. Z tyłu tak więcej się oganiała, ponieważ Bura wolała zaplecze, ataku frontalnego unikając z obawy przed kopem. Taa... Do Pałąkowej od przodu to podchodzi tylko ksiądz proboszcz kiedy komunię rozdaje. I dziecki, ale jedynie jak matka nie burczy. Ruchów stochastycznych nie przewidzisz.

Kiedy Pałąkowa mijała klubokawiarnię, zobaczyła przez okno starego. Jadowitym "paszła won" zakończyła przekomarzanki z psem, który z lekka rozbiegany wzrok Pałąkowej odebrał jako życzliwą zachętę do ukrycia się w celu zachowania życia i sierści. Pochyliła się (Pałąkowa) i na czworaka podkradła do lokalu, łypiąc co i rusz, czy nie została odkryta. Nu, gdyby nie hyzop, to my byśmy myśleli, że świni kartochli taczają.

Kościelny Koszelewski pierwszy ją wypatrzył i zaczął dawać przyjacielowi znaki ażeby ukrył się pod stołem. A że on, stary Pałąk znaczy się, tego nie widział? W końcu już wszyscy, którzy siedzieliśmy przy stole, machaliśmy do niego, ale on uznawał, że to toasty są i nie ociągał się ich spełniać. Musi on tymi balonami silnie rozwojażony był. Może dla niego Monika Belućki przypomniała się?  Kto jego wie... Ale też my wszyscy popłynęliśmy, gdyż nasza wioskowa biznesłumen prohibicję dla męża ogłosiła, a nam kazała pilnować jego.

Pałąkowa podeszła do stolika, w międzyczasie wywracając dwa krzesła i strącając miskę z barszczem, którym zajadał się właśnie Pietrucha Anatol, bo ona, rozumiecie, nie za bardzo koordynuje się, następnie rzuciła naręcze hyzopu na blat, potarła bolące biedro i zniesmaczona spojrzała w szczere, letko zamglone oparami, oczy ojca Anatolka, Ciunieczki, Witoldzika, i pozostałych dwunastorga dziecków.

- Idę do domu? - zaciekawił się stary Pałąk.

- I to jeszcze jak! - syknęła Pałąkowa, domyślając się, że parnik nie nastawiony, kurkom nie zadane, a dzieciarnia znów w bobowych zagonach robi korridę z cielakami.

- Raczej prędziutko - nasz kompan był wyraźnie dumny ze swojej przenikliwości.

- Pokoju to u nich w izbie dzisiaj nie będzie, dla mnie zdaje się - zabałbotał Ancioszko Stanisław, regulując zawartość szklanki ażeby nie wylewała się zanadto.

Wszyscyśmy się zgodzili, przepili.

- Balonem? A na co balonem, czort? - dociekał Radziulis Czesław, wpatrując się przez okno w mrok za odchodzącymi Pałąkami i Burą. - A co to, pekaesy nie chodzą?