Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia chińska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia chińska. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 11 sierpnia 2011

Makaron smażony na modłę chińską, ale po naszemu



















Kochane moje sąsiedzi, przyjaciele i znajomki, Koszelewiaki z dziada i baby oraz stonko napływowo. Dla tej okoliczności, że nie mogę ja już patrzeć, co wy tam po chałupach z tarełków wymiatacie, mus dla mnie reanimancję KUKa, znaczy się Koszelewskiego Uniwersyteta Kuchennego proklamować. Że wy nie świecicie od tych benzosanów i innych mulgatrorów, to aż dziw. Musi nasza koszelewska nacja razem ze szczurami przetrwać może ataka jajkowego. Czy tam jądrowego, nigdy nie pomnę.

Jak dla was fasolówa bez fasoli i sznycel wieprzowy z sezonowym ragout i musem kartoflanym przejadła się, to gadajcie, a nie że dajecie zarobić producentom aromatów identycznych z czymś tam. Na zachętę zapodam dziś dla was nowego patenta, abyście też nie kojarzyli chińszczyzny tylko z zupkami w proszku.

Owóż, kiedy wy makaron do rosołu z kostki warzycie i za dużo dla was uwarzy się, to nie dawajcie jego do parnika, gdyż albowiem można go sukcesyjnie spożytkować i szkoda dla prosiaków oddawać nawet jeśli makaron nie własnej roboty, tylko kupny. Taki, wiecie, czterojajeczny na ten przykład, co tłumaczy się, że cztery jajka w proszku na wagon mąki. Kiedy wczorajszy makaron podsmaży się na półchrupko, poleje sosem sojowym, posypie imbirem i czosnkiem, które to indregiencje można nabyć w naszym gieesie, tylko żeby je zoczyć nie trzeba gapić się na półkę z dobrymi tanimi winami, robi się całkiem zjadliwa resztkowa kolacja. Posłuchajcie, jeśli nie macie akurat w garku mrożonych pyz z grysiku kartoflopodobnego.

Składniki:
 ugotowany na miętko makaron (ile jeden chłop nie zanadto głodny zje),
 2 ząbki czosnku,
 z centymetr usiekanego imbiru,
 2 pomidory,
 mała cebula,
 sos sojowy,
 chili, pieprz,
 jakaś zielenina.

Bierzemy ugotowany makaron. U mnie były to maluśkie muszelki. Poprzedniego dnia robiłem je dla Ludwiczak Jadwini. Aby więcej przychylna dla mnie była, namodziłem takie frywolne cuś, że w każdą muszelkę kładłem po dwa pokaźne ziarka ruskiej ikry jesiotrowej i wydałem na sosie z homara z posypką z kolendry i cytrynowego soku. Ale ja nie o tym.

Na rozgrzaną patelnię wlewamy oliwę i wkładamy makaron. Smażymy na sporym gazie aż zacznie lekko chrupać. Wtenczas polewamy sosem sojowym (makaronu podczas gotowania nie solimy, więc sosu dajemy tyle, żeby było dobrze na słoność), czosnkiem, imbirem, sporą ilością chili i, ciągle podrzucając patelnią, odparowujemy płyn. Dorzucamy popiórkowaną cebulę, a po pół minuty pokrojone w drobną kostkę pomidory. Zaraz przestajemy gazować, aby pomidory tylko się podgrzały, gdyż jeśli puszczą sok, makaron też zmięknie.

Na talerzu dodajemy ser. Akurat miałem dojrzewający cheddar, który jest delikatny w smaku, a jego maślana konsystencja ładnie komponuje się z lekko chrupiącym makaronem. Na to jeszcze drobnolistna, szalenie aromatyczna bazylia, i można jeść.

Aha, no właśnie, jak słusznie tu dla mnie sołtys przez ramię charczy, muszę powiedzieć, dlaczego wspomniałem o Chińczyku w ramach tego dania. Okazuje się, że Chińczyk makaron smażony lubi i robi, tylko ciut naczej. Wkłada on gęstwę nitek na patelnię z tłuszczem i smaży bez mieszania aż się zrumieni, po czym zgrabnym ruchem odwraca na patelni powstały makaronowy placek i przypieka z drugiej strony. No a ja, ponieważ wiem, moje wy koszelewiaki kochane, że jeszcze widelcem to może i władacie, ale noża używacie tylko do sprawiania trzody, zapodaję recepturę, do której nóż nie jest potrzebny, więc i pociotka, i sołtysa zaprosić możecie bez wstydu (Szuwaśko mi tu na ucho chrabocze, że sołtysa obowiązkowo, tylko słoniny zadać słuszną garść, a nie żałować).



  ***       Reklamowa zagajka sponsorowana       ***  

Maciaszczyk mówi, Maciaszczyk radzi:
Wy śliwowincję pijcie, kamradzi.

MACIASZCZYK.
Samo zdrowie z serca bagien.

  *** Koniec reklamowej zagajki sponsorowwanej***  

czwartek, 3 grudnia 2009

Zalotne curry z rybnymi kulkami
















Po wczorajszych egzotycznych krewetkach pozostaję w klimatach wschodnich. I dobrze. Dzisiaj będzie o curry z klopsikami rybnymi. Smakują świeżo, lekko, rześko. Fajnie się robi, bo pasta curry po połączeniu z mlekiem kokosowym pachnie pięknie. Robienie ryżu po chińsku zawsze lubiłem, podobnie jak szybkie smażenie warzyw w silnie rozgrzanym woku. Przepis znalazłem na forum Gazety u Michagi i od razu sobie pomyślałem „oho, to bym zjadł”. No to zjadłem i zaraz wam o tym, wy moje kergulenki, opowiem.

Składniki:  
60 dkg filetów rybnych,
pęczek pietruszki albo kolendry,
3 łyżki sosu sojowego,
2 łyżki mąki kukurydzianej,
2 łyżki sezamu,
1 opakowanie mrożonki typu warzywa chińskie,
500 ml mleka kokosowego,
sok z cytryny,
2 łyżeczki cukru. 

Pasta curry (przepis jest ze strony kuchnia.tv):
6 ząbków czosnku,
1 cebula,
2 łyżeczki startego imbiru,
4 łyżeczki papryki w proszku,
4 średnie czerwone chili,
2 cytryny,
4 łyżeczki nasion kolendry, 
2 łyżeczki kminu rzymskiego.


Najpierw klopsiki. Rybę mielimy z pietruszką/kolendrą, sosem sojowym, sezamem i mąką kukurydzianą. Odstawiamy na godzinę do lodówki żeby mąka związała masę. W tym czasie przygotowujemy pastę curry: na suchej patelni prażymy przyprawy żeby wydobyć ich wspaniały aromat. Wszystkie składniki miksujemy na pastę. Ależ pachnie! Ja dodałem jeszcze sporo curry, i zamieniłem papryczki chili, których nie miałem, na kawałek zwykłej papryki. Nienajgorsze, ale pewnie z chili byłoby lepsze. Plus jest taki, że moja pasta nie wyszła ostra i mogłem jej dać sporo. Pyszna.

Z masy rybnej formujemy nieduże klopsiki. Na patelni podgrzewamy kilka łyżek pasty (im ostrzejsza, tym mniej, ja dałem ponad połowę, mlasku). Dodajemy mleko kokosowe, cukier i sok cytrynowy. Zagotowujemy, wrzucamy pulpeciki i gotujemy na wolnym ogniu przez 15 minut bez przykrycia, bo chcemy żeby nasz sos był ślicznie aksamitnie gęsty.

Pozawczoraj przyjechały do Gliniewic Chińczyki na wymianę dojarzy z Międzynarodowego Związku Dojarzy Krowiaczych. No i te Chińczyki wykupiły z delikates cały zapas mrożonki z chińskimi warzywami. Kupiłem więc różne rodzaje fasolki, trochę marchewki i też było super. Warzywa przygotowujemy normalnie: wok na podwójnym gazie, odrobina oliwy i szybko smażymy kilka minut, pod koniec polewając sosem sojowym, skrapiając sokiem z cytryny i posypując chili.

O ryżu kiedyś już tu pisałem, więc powtarzać się nie ma co. Wczoraj spodobało mi się zrobić ten ryż dwukolorowy, bo ładnie wygląda.

Wyszedł niebanalny, lekki obiad. Przyszli do mnie Radziulis Czesław i Skrzypczyk Witold. Zgarnęli oni po drodze Bondarukową Wandę, gdyż niosła ona ciężki gąsiorek z maciaszczykową śliwowincją, a że my uczynne jesteśmy, to my jej pomogliśmy. O, i tak to było. Jutro idę robić przesiekę w lesie. Jak co upoluję to was poczęstuję. A jak nic nie złapie się, to zawsze my przecież możemy wypić litra albo i ze dwa, czy nie tak, co? Nu, z Bogiem.

środa, 2 grudnia 2009

Krewetki jako źródło uciech















 
Teraz mam chwilę szczerości i powiem całą prawdę o krewetce: wygląda jak jakiś fuj. Ale jaki smakowy! Żryć, nie umierać! Kiedyś powiadałem, że robaków i zepsutej żywności nie jadam. Ze srami tak mi zostało (choć coraz mniej, bo od jakiegoś czasu razem z dobrym starowinkiem lubię zarzucić do przewodu pokarmowego trochę pleśni), a do krewetek przekonałem się ze wszystkim i na zabój. Najgorsze, a może najlepsze, że kiedy rozchełcham podwójną koronę na mojej nowiuśkiej emailowanej gazowej kucheneczce żeby powokować, to zawsze robię te krewetki w ten sam sposób. Szkoda mi próbować innych metod, bo i tak zaraz stęsknię się za tym smakiem. Wesoło wyglądają te robaczki jakby im, pomarańczowiutkim, było dobrze w woku. Przepis jak nic skądś ukradłem, ale skąd - ni chuchutki nie powiem, gdyż dawno temu to było, a pamięć mam jak miś pluszowy po trepanacji widelcem. Ano to kto w robaku ma ukontentowanie, niechaj się oblizuje razem ze mną.

Składniki:  
0,5 kg średnich krewetek (ja używam mrożonych),
8 ząbków czosnku,
2 cm świeżego imbiru,
sos ostrygowy,
sos sojowy,
chili,
przyprawa pięć smaków,
cytryna, 
▪ pęczek szczypiorku,
łyżka masła.

Krewetki przelewamy ciepłą wodą na wypadek gdyby miały na sobie chytrą warstwę lodu, która - jeśli rozpuści się na patelni - zrobi nam zupę. Gazujemy maksymalnie i do nieprzytomności rozgrzewamy woka. Kiedy ledwo zipie i nawet już mu się nie chce dymić, polewamy oliwą, która z kolei da pokaz dymienia. Wrzucamy poplasterkowany czosnek i posiekany imbir, ale nie wysmażamy ich długo, bo w try miga sczernieją. Dorzucamy krewetki. Napawamy się wspaniałym aromatem, bez ustanku mieszając. Po dwóch minutach dodajemy przyprawę pięć smaków, chilli, skrapiamy suto sokiem z cytryny albo winem ryżowym (wolę cytrynę ze względu na aromat, którego jestem fanem), polewamy słodkim sosem ostrygowym i sosem sojowym. Ja używam ciemnego, bo nadaje ładny, głęboki kolor. Ilość według uznania, trzeba tylko pamiętać, że to jedyne źródło soli. Ot, po kilka łyżek jednego i drugiego. Teraz pozostaje poczekać aż sos się zredukuje i skarmelizuje. Trwa to tylko chwilę, bo cały czas gazujemy ile wlezie.

Wrzucamy łyżkę masła, wyłączamy gaz, posypujemy pociętym grubo szczypiorkiem i chwilkę mieszamy aż masło się rozpuści. Wykładamy do miseczki i palcyma po jednej wyszamujemy trzymając za ogonek i zagarniając kawałki szczypiorku i czosnku. No cie nie mogie! Smak krewetek, imbiru, czosnku, a wszystko na słodko-kwaśno-ostro, o maślanym orientalnym posmaku. Jest to bardzo radosne i wesołe danko. Przekąseczka właściwie. Samo rychtyk na jesienną deprechę kiedy nic się nie chce. Butelka fajnego lekkiego winka i cały świat może nam wiecie gdzie skoczyć.

Oprócz szczypiorku można nawrzucać pokrojonego na zapałkę ogórka, posiekanej kolendry, pietruszki, bazylii albo innego zielska i zrobić zielone szaleństwo. Do uwidzenia się z miłym państwem.

środa, 16 września 2009

Ryż smażony z kurczakiem i warzywami, prawie po chińsku













Kilka dni temu nazad przyszedł był do mnie Garłuszko Kazimierz, wiecie, ten, co naprawia kultywatory. Przyszedł i mówi, że zgryza ma. Jak na polu robi, to głodny od południa orutnie. Kanapek leni się codziennie robić, a do klubokawiarni daleko. Zresztą, jakby on na obiad do klubokawiarni pojechał z pola, to sami rozumiecie, i kolacja by się z tego zrobiła, a i śniadanie może. Nu, dość tego, że chętnie on dla mnie przegląd kultywatora zrobi, ale żebym ja jemu takie jedzenie wymyślił, żeby on w niedzielę sobie uwarzył i potem po trochu przez cały tydzień na pole zabierał w charakterze podobiadku w puszce po oleju silnikowym. Stawiałby tę puszkę na silniku traktorka żeb się podgrzało się i o, jaka wyżerka. Co zrobisz, pomóc sąsiadowi obowiązkiem każdego jednego człowieka jest. Przypomniałem ja sobie jak kiedyś robiłem takie jedno danie, że ono na następne dni lepsze jeszcze było i można było odgrzewać i odgrzewać. Opowiem jeśli pozwolicie. Senkju.

Składniki:
1 szklanka ryżu,
1 pierś kurzęca,
20-30 dkg fasolki szparagowej,
1 cebula,
1 czerwona papryka,
2 garści czarnych oliwek,
3 ząbki czosnku,
pół pęczka pietruszki,
pęczek szczypiorku,
1/2 cytryny,
sos sojowy,
sól, pieprz.



poniedziałek, 13 lipca 2009

Ma yi shang shu (mrówki na drzewie)













Dawno już nie robiłem chińszczyzny. A lubię – i porobić, i pojeść. Przygotowywanie potraw tej kuchni jest niezwykle przyjemne: wok rozgrzany do nieprzytomności dymi nawet kiedy suchy; podwójna korona na mojej nowiuśkiej kuchence gazowanej aż czerwona z gorąca. Na tak przygotowany wok, polany odrobiną oleju, który również silnie dymi, wrzucamy po trochu przygotowane uprzednio, pokrojone w słupki i inne fikuśne kształty, warzywa, mięso, czy też owoce morza. Króciutko smażymy, króciusieńko, bo najlepiej chińskie danie smakuje kiedy warzywa nie są już surowe, ale jeszcze leciutko chrupią, a każde smaży się oddzielnie i na koniec dopiero łączy ze sobą, dzięki czemu smak swój każde zachowuje, a potrawa smakuje każdym składnikiem po trochu, a nie wszystkim na raz. Och, dla lubiejącego pogotować na gazie, wymarzona to okoliczność.

Dzisiaj zrobiłem mrówki na drzewie, czyli siekaną smażoną wołowinę z makaronem sojowym i szczypiorkiem. Prawie bezwarzywne one, ale i tak miło się je robi. I pyszną chudziutką wołowinkę można podjadać kiedy się bejcuje... Tatar po chińsku na kwaśno, hehe. A wiecie, że w makaronie sojowym nie ma ani grama soi? Z fasoli mung i grochu się go robi.

Skąd nazwa "mrówki na drzewie"? Podobno przez 2500 lat Chińczyk siedział u siebie na kamuszku na gumnie, dumał, dumał, i wydumał, że jak się z bliska przyjrzeć temu daniu, to jakby korę drzewa widziało się i maszerujące mrówki.

Nooo... Hmmm... Chińczyk skośne oczy ma, to i widzieć inaczej ma prawo. Ale co tam, przystąpmy do dzieła. Warto.

Składniki (dla 2 osób, albo 3 jeśli są inne dania):
25 dkg chudej wołowiny,

100 g makaronu sojowego (1 małe opakowanie),
2 łyżki ciemnego sosu sojowego,
2 łyżki sosu ostrygowego,
pasta typu sambal olejek ;) albo sos hoi-sin dla ostrości, albo chili,
pęczek szczypiorku,
sok z połowy cytryny,
2 ząbki czosnku,
1 łyżeczka posiekanego imbiru (albo dwie suchego - wtedy dodajemy do mięsa razem z sosami),
1 łyżeczka przyprawy "pięć smaków",
1 jajko (patrz dopisek na końcu).

Mięso siekamy jak najdrobniej (ale nie mielimy, i trzymamy się z dala od miksera; nożem, nożem), polewamy ciemnym sosem sojowym, ostrygowym, sokiem z cytryny, przyprawą „pięć smaków”, posiekaną papryczką czyli, czy co tam mamy (mrówki lubią na ostro; ja daję hoi-sin, który zazwyczaj mam w lodówce, albo - nieortodoksyjnie wyśmienitą Tandori, choć to chyba hinduskie bardziej, a nie chińskie - ale aromat ma ponadczasowy i nie znający granic), i odstawiamy do krótkiego marynowania. Makaron sojowy zalewamy wrzątkiem i odstawiamy na ok. 5 minut. Potem odlewamy wodę, rozcinamy nitki, którymi makaron jest przewiązany, i gotowe. Ja kroję nożyczkami na krótsze kawałki, żeby mi potem nie zwisał i nie moczył brody. Wiecie, modą koszelewską u mnie tygodniowy zarost jest. Oj, dobra, już dobra, miesięczny. Wielka mi różnica. No i jak do tej brody co się dostanie, to potem Szuwaśko wyrzeka, że znowu jak królik jadłem zamiast salcesonu z boczkiem dla zdrowotności pojeść. To ja wolę pretekstów dla niego nie dawać.

Ale nie o tym. Co tam dalej. Siekamy imbir i czosnek. Ja wolę siekać nożem, bo potem widać tę drobniusią kosteczkę, a jak się czosnek przeciśnie przez praskę, to wyglądu nie przydaje. Wok mamy już dymiący, więc wrzucamy mięsko. Smażymy krótko, bo wołowinka chudziutka, delikatna jak motylek. Ale trochę smażymy, bo te sosy, które dodaliśmy, muszą odparować i skarmelizować się. W połowie smażenia dodajemy biało-żółtych rozrabiaków: czosnek i imbir.

Już? Gotowe? To teraz wkładamy makaron, mieszamy aż z przezroczystego zrobi się brązowy (to te sosy) i wrzucamy szczypior pocięty na kilkucentymetrowe kawałki. Wyłączamy gaz. Zanim nałożymy na talerze, szczypior zmięknie i będzie półchrupiący. Wyszło nam coś lekkiego, niezbyt sycącego, na letni obiad wręcz wymarzonego. Imbir nas orzeźwia, czosnek czyni śmielszymi, mięsko przytula, a makaron uroczy swoją nieśmiałością.

Aha, ja to zapomniałem, ale i wyglądu, i smaku doda temu daniu makaronik jajeczny. Nie że śmieszny taki, ale że z jajek. Bełtacie jajko z odrobiną sosu sojowego i wlewacie na niedużą patelnię z łyżką oleju. Nie mieszacie, tylko czekacie aż się zetnie. Cienka warstwa, to i szybciutko to nastąpi. Naleśniczek. Czekacie chwilę żeby się nie poparzyć, zdejmujecie, zwijacie w rulon i kroicie cienko ostrym nożem. Wyjdzie z tego uroczo żółciutki makaron, który sypiecie na te mrówki. Ślicznie to będzie wyglądać: brązowo-zielono-żółto. Chińsko. Tylko pamiętajcie: gdyby Szuwaśko zapowiedział się, dołóżcie grubo boczku tłustego, bo inaczej gadać z wami nie będzie i z unijnych dopłat do ugorów nici.

No, pojedzcie, a jak komu zasmakuje, to odrobinką gazu do mojej nowiuśkiej kuchenki emailowanej nie pogardzę. Razem może my co tam wyczmonimy? Bądźmy, jak to letniki powiadają, w gniazdku elektrycznym. Ciekawe, jak to one umyśliły.

Przepis bierze udział w durszlakowej akcji "Makaron jest dobry na wszystko".

wtorek, 30 czerwca 2009

Przy kartach przyśpiewki po ryżówce














Zachodziło słońce. Granatowy zmrok kładł się aksamitnym cieniem na koszelewskiej równinie. Muślinowa mgiełka czarowała horyzont. Wiatr przystanął i obejrzał się za siebie, nasłuchując zbliżającej się burzy. Liście przerwały swój szemrotliwy taniec w oczekiwaniu na pierwsze krople i tylko chmury nic sobie nie robiły z elektryzującego napięcia powietrza, prześcigając się w kreacji abstrakcyjnych kompozycji. Przyszedł Szuwaśko. Trzasnął furtką, rozejrzał się po obejściu i – jak to on – wymruczał przez zęby: A co wy tu czmonicie, kurwa mać?

A czmonili myśmy to, że w durnia my z Radziulisem Czesławem graliśmy, i podjadaliśmy niemało. Była też Pałąkowa Halina i Wyśmierzanka Lucyna, która z kościelnym naszym Koszelewskim Ździszkiem po nabożeństwie wieczornym przechodząc mimo zajrzała i już się została. Roztworzyłem drzwi do stodoły i zaperłem kołeczkiem bo gorąc okrutny był, że w chałupie nie szło wysiedzieć. W sąsieku na skrzynkach po jabłkach zasiedliśmy rozgrywkę uskuteczniając. Zapaliłem naftową lampę, bo ciemno się robiło się, a siano jeszcze nie zwiezione. Pałąkowa donaszała kolejne cymesy, Czesio Radziulis nalewał do szklanek koszelewską przepalankę. Miło wieczór się toczył: ćmy trzepotały o szklany klosz lampy, komary trochu kuły, ale za bardzo to nie, i tylko Ruda Zamojszczaka ujadała potępieńczo, na co my nie zwracaliśmy uwagi, bo przyniosłem ja do stodoły radyjko tranzystorowe na baterejki. Podłączyli my z kościelnym to radyjko do akumulatora od kosiarki i rozprawiali my o tym, czego to letniki tam u siebie słuchają, że i do czorta niepodobne.

Szuwaśko przymrużył oczy żeby widzieć lepiej, co polano do stołu, uśmiechnął się pod nosem, wyjął niedopałek skręta spomiędzy jedynek i rzucił go na kupę kompostu. Jaśniej się od razu zrobiło, atmosfera się ociepliła. Trzeba było nie wlewać na kompost tej benzyny, co mi do niej Łaciata ogonem kankę z mlekiem strąciła, pomyślałem, ale Wyśmierzanka Lucyna akuratnie „Śtyry czerwo” zakontraktowała, a po partii ona z Koszelewskim była, to i ochota do oglądania widowiska „światło, dym i sztuczne ogni z saletry” wszystkim odeszła.

– A zabezpieczone wy, kochanieńkie, na okoliczność gry przedłużającej się, a? – zagaił zalotnie sołtys, pozbywając się dwóch pokaźnych butelek zza paska spodni roboczych. Widać Maciaszczyk z imienin brata po dwóch tygodniach szczęśliwie powróciwszy, ogieniek tam u siebie w ziemiance rozchełchał i produkcję na pożytek wioskowy na nowo rozpoczął.

– Aż tak to nie – ciut niepewnie powiedział Koszelewski. Musi bez to on rezonu nie miał, że kontrę ja dla niego soczystą zapodałem. Czerwów u mnie pięć było, a i punktów nieskąpo. Wyśmierzanka na trzy bez kozera zostać powinna, a nie w grę kolorową na pognębienie wpychać się.

Opróżniwszy przestrzenie okołopaskowe w swoich portkach Szuwaśko podsunął sobie skrzynkę, rozsiadł się, szmatę z butelki wyciągnął, strzepnął piasek z musztardówki, co na podmurówce stała, paluchem wybrał muszki i pajęczyny, i polał wszystkim sowicie. Że to na ryżu nowomodna nalewka jest, on powiedział. Nu, nienajgorsza. Żeb tylko oczy skośne dla nas nie zrobili się, zażartowała Pałąkowa, której policzki czerwieniały już o tej wieczornej porze jak jabłka w jej sadzie, na co sołtys zawyrokował, że kiedy trunek ślachetny, to i skoszenie dwudniowe zaakceptować można. Albo to raz i z tydzień my skoszone chodzili? Skrzywił się na widok zamorskiego hummusu, który pysznił się w misce, tej co ja zawsze w niej śledzi podaję, pamiętacie, ale kebabczetami nie pogardził. Powiedzieliśmy dla niego, że to mielone są, to przełknął. Plastrem słoniny przyłożył i jakoś to było. Najgorzej, że krewetki my jeszcze w planie mieliśmy i sery spleśniałe, co się przeleżeli w piwniczce u Pałąkowej. Strach było pomyśleć, co zrobi sołtys na widok robaków i zepsutej żywności. Polałem ja dla niego po brzegi, żeby znieczulić jego emocjonalnie i przychylniejszym uczynić. Po serii kubidów Koszelewski ordynował właśnie ślemika winnego. Coś dla niego karta za dobrze idzie dzisiaj. Te cztery czerwa, co ja ich skontrowałem, to oni z Wyśmierzanką zrobili o tak, ściągając najsamprzód wszystkie kozery i udatnie wyimpaszając moje damy. Nadróbka dla nich jeszcze wyszła. As żołędny dla mnie zmarnował się, przebicia ostatnią kozerą w ręku doznając. No mówię ja wam, niech to psi użrą. Radziulis klął szpetnie i kurzył skręta za skrętem aż pójść ja musiałem do chałupy po nową gazetę. Nu, z Czesławem odkuli myśmy się potem trochu, ale i tak kościelny z Wyśmierzanką dali nam nieźle w kość.

I tak to, pchełki wy moje, niedziela, a później początkujący poniedziałek mijały nam spokojnie, leniwie, przy wtórze radyjka, ujadaniu Rudej, brzęku szkła, purcelany i Czesławowego zaskakująco soczystego słowotwórstwa inwektywowego. Siwy dymek ze spopielonego kompostu drażnił lekko nosy i odstraszał komary (teraz już wiem, gdzie się dla mnie widły zapodzieli). Burza rozeszła się po kościach, za to nastał leciuśki wiaterek, miło głaszcząc spoconą skórę, a księżyc, który pojawił się ze znienacka, zaciekawiony zaglądał nam w karty przez szpary w dachu stodoły. Mgły się rozstąpiły, odsłaniając bagienną równinę i echo nieźle musiało się nabiegać w te i nazad, długo w noc roznosząc po okolicy karciane przyśpiewki Szuwaśki: „Mam żołędzie i mam wino, chodź na siano spać, dziewczyno”, „W dupie mam ja dzwonki, czerwo. Wójt z Gliniewic to jest ścierwo”.



Nu, teraz na koniec sam to ja wam zapodam, kotki serdeczne, co my pojedli. Co popili, to wy już wiecie, bo napisałem ja wam, a i może po chuchu jeszcze rozpoznacie. Desera ja nie sfotografowałem, bo moja Smienka zaginęła i po ciemaku znajść my jej nie mogliśmy. Dopiero z rana wypatrzył ją Koszelewski, który próbując wpasować się w furtkę, wlazł był na obórkę, a ona tam akurat była. Smienka znaczy się. Powiem ja też dla was, że bez ten gorąc to pit ja nie napiekłem, tortilkami malutkimi jak pół łapy Szuwaśki je zastępując. Szybciej oni się robią się, i mniej gorącego z mojej nowiuśkiej kuchenki przy okazji wydobywa się. To i gazu mniej. Ot, takie ekliktyczne jadło dla nas wyszło. Tak letniki mawiają jak się dla nich zrobi na obiad to to, to śmo, że każdy pies z innej budy. Posłuchajcie, jeśliście ciekawi.


Zamorski hummus z papryką, pachnący kminem rzymskim, rozmarynem, cytryną i oliwkami:





































Krewetki na modłę chińską, na podwójnym gazie prędziutko skarmelizowane sosem sojowym, z dodatkiem czosnku i imbiru w dużych ilościach, na koniec obsypane ogórkiem i szczypiorem:

















Kebabczeta aromatyzowane kminem (a jakże), świeżą pietruszką i estragonem (należałoby dać kolendrę, ale w gieesie w Paździerzownicy nie mieli), z dipami: ze świeżej papryki, pomidorów i oliwek, oraz jogurtowym z estragonem, czoskiem i szczypiorkiem, posypane rozmarynem i zawinięte w tortillę:


















Spleśniałe w pałąkowej piwniczce sery: kozi i gurgoncola, a do nich na zakąskę pomidory obsypane estragonem i bazylią; wszystko w pieprzu zielonym:

















Suszone owoce: daktyli, rodzynki, moreli, śliwki, podduszane w soku pomarańczowym i winie aż oddadzą całą słodycz, z której się na koniec karmel robi. Na ciepło to się wydaje. A na to – lody miętowe, bo świeżą miętę koza Pałąkowej dla mnie wyżarła. Nu, Smienka zapodziała się, łajdaczka.

czwartek, 28 maja 2009

Sos hoi-sin

4 kroki do oświecenia kubków smakowych, czyli sos do zadań wszelkich. Niezwykle wyrazista mieszanka smaków - od słodkiego przez słony, kwaśny do ostrego - podkreślona aromatem czosnku. Znakomity jako smarowidło do kanapek zamiast keczupu. Można podać jako dip do grilla lub pieczystego, albo do maczania warzyw pokrojonych w słupki. Nieodzowny w kuchni chińskiej - od zupy Nefryt i smażonej fasolki po pieczone żeberka i kaczkę po pekińsku. Jest niesamowicie uniwersalny: do quesadillas też będzie świetnie pasował. Zresztą, sprawdźcie sami.

Składniki
1 puszka czerwonej fasoli z puszki
8 łyżek cukru
4 łyżki octu
6 ząbków czosnku
6 plasterków imbiru lub 3 łyżeczki imbiru w proszku
2-3 łyżeczki chili lub ostrej papryki w proszku
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka „5 przypraw”
2 łyżki sosu sojowego


1. Wszystkie składniki zmiksować łącznie z zalewą z fasoli. Tylko nie oszczędzać mi tam octu, cukru, chili i czosnku.
2. Podgrzewać w rondlu na emailowanej kuchence na średnim gazie ;) ciągle mieszając, aż do zagotowania.
3. Rondel przykryć, ustawić na płytce żaroodpornej i podgrzewać na minimalnym gazie ;) przez ok. 30 minut (lub do uzyskania konsystencji śmietany - po ostygnięciu zgęstnieje). Często mieszać, zgarniając gęstsze kawałki z dna - lubią się przypalać. Pod koniec przyprawić do smaku. Ma być i kwaskowaty, i słodki, i pikantny.
4. Przełożyć do słoiczków. Można przechowywać w lodówce nawet przez rok.

Co ciekawe, sos hoi-sin wcale nie smakuje fasolą. I smakiem, i kolorem przypomina raczej śliwki.

środa, 13 maja 2009

Tortilla























To teraz będą obiecane tortille. Wbrew pozorom robi się je szybko, łatwo i przyjemnie. Będzie to wersja chińska, która od południowoamerykańskiej różni się tym, że wałkuje się i smaży po dwa placki na raz i że nazywa się „placki mandaryńskie”.

Składniki
1,5 szklanki mąki,
3/4 szklanki wrzątku, ale gorącego,
kilka łyżek oleju sezamowego albo innego.

Mąka do michy, szczypta soli też, i dolewamy po trochu wodę, cały czas mieszając, ale łyżką, dlaboga, bo się poparzycie. Jak już cała woda wlana, to powolutku łapkami wyrabiamy ciasto na seksowną kulę. Konsystencja - jak ciasta na pierogi. No i teraz mamy do wyboru dwie możliwości: albo zrobimy dużo takich kul i urządzimy efektowną bitwę w salonie, albo z tej jednej zrobimy tortilki. Ja kontynuuję opis drugiej możliwości, bo z pierwszą to już wy sobie poradzicie, basałyki jedne!

Miskę lekko posypujemy mąką i wkładamy do niej kulę. Przykrywamy ściereczką i pozwalamy ciastu odpocząć przez pół godziny. Ja zawsze w tym czasie pielę jedną grządkę za kurnikiem, to i wiem, kiedy to już.

Jak już marchew opielona, robimy z naszej kulki wałeczek na stolnicy i dzielimy go na 16 części (albo na 8 jeśli ktoś woli większe placki). Bierzemy po kawałku, dzielimy na dwie połowy i z każdej robimy śliczną kuleczkę, po czym lekko spłaszczamy ją w dłoniach, co zapewni okrągły kształt po rozwałkowaniu, i smarujemy z jednej strony olejem przy pomocy pyndzelka. Składamy razem olejowanymi stronami dosie i taki podwójny placek rozwałkowujemy dość cienko. Będą one miały średnicę ok. 15 cm. Nie ma obawy, rozdzielą się bez problemu kiedy przyjdzie czas.

Suchą patelnię o płaskim dnie rozgrzewamy bardzo mocno i wkładamy na nią tortilki. Jak tylko z wierzchu pokażą się bąble, przewracamy na drugą stronę. Po chwili zaglądamy i jeśli widać zbrązowienia, przewracamy z powrotem i dosmażamy przez chwilę. Przygotowujemy spory kawałek folii aluminiowej. Składamy ją na pół i kolejne usmażone sztuki dokładamy do tej torebki żeby nie wysychała.

Jak tylko usmażone tortille przestygną na tyle żeby można je było wziąć w ręce i nie dostać poparzenia, rozdzielamy podwójne placki. No i teraz wychodzi na jaw, dlaczego składaliśmy je po dwa. Chińczyk siedział i kombinował przez 2500 lat, to i wymyślił. Otóż dzięki temu zabiegowi nasze placki nie są chrupiące i łamliwe, tylko miękkie i delikatne.

Jeśli komuś wydaje się, że jest z tym kupa roboty, informuję, że się myli. Czas wykonania: godzina, z czego pół godziny pielenia grządek, a tylko pół - gotowania.

Tak przygotowane tortille można wykorzystywać na wiele sposobów. Można nimi rzucać jak ringo. Po ułożeniu jeden na drugim 163 placków otrzymamy coś w rodzaju krzywej wieży w Pizie (można nawet na jej tle przyjmować dziwne pozy udając, że się ją podpiera). Można też, rzecz jasna, zjeść ją w towarzystwie kaczki po pekińsku albo meksykańskich quesadillas (ole!). Najlepiej w ogóle zajrzyjcie na blog Majeranek y cilantro.

Niezależnie od wyboru pamiętajcie: jak już przetestujecie ten przepis, mogę wpaść i sprawdzić, czy mnie u Was nie ma, huechuech. Kaczkę po pekińsku to bym schrupał, jejbohu... Pójdę jutro do Pałąkowej, może będzie bić...