poniedziałek, 13 lipca 2009
Ma yi shang shu (mrówki na drzewie)
Dawno już nie robiłem chińszczyzny. A lubię – i porobić, i pojeść. Przygotowywanie potraw tej kuchni jest niezwykle przyjemne: wok rozgrzany do nieprzytomności dymi nawet kiedy suchy; podwójna korona na mojej nowiuśkiej kuchence gazowanej aż czerwona z gorąca. Na tak przygotowany wok, polany odrobiną oleju, który również silnie dymi, wrzucamy po trochu przygotowane uprzednio, pokrojone w słupki i inne fikuśne kształty, warzywa, mięso, czy też owoce morza. Króciutko smażymy, króciusieńko, bo najlepiej chińskie danie smakuje kiedy warzywa nie są już surowe, ale jeszcze leciutko chrupią, a każde smaży się oddzielnie i na koniec dopiero łączy ze sobą, dzięki czemu smak swój każde zachowuje, a potrawa smakuje każdym składnikiem po trochu, a nie wszystkim na raz. Och, dla lubiejącego pogotować na gazie, wymarzona to okoliczność.
Dzisiaj zrobiłem mrówki na drzewie, czyli siekaną smażoną wołowinę z makaronem sojowym i szczypiorkiem. Prawie bezwarzywne one, ale i tak miło się je robi. I pyszną chudziutką wołowinkę można podjadać kiedy się bejcuje... Tatar po chińsku na kwaśno, hehe. A wiecie, że w makaronie sojowym nie ma ani grama soi? Z fasoli mung i grochu się go robi.
Skąd nazwa "mrówki na drzewie"? Podobno przez 2500 lat Chińczyk siedział u siebie na kamuszku na gumnie, dumał, dumał, i wydumał, że jak się z bliska przyjrzeć temu daniu, to jakby korę drzewa widziało się i maszerujące mrówki.
Nooo... Hmmm... Chińczyk skośne oczy ma, to i widzieć inaczej ma prawo. Ale co tam, przystąpmy do dzieła. Warto.
Składniki (dla 2 osób, albo 3 jeśli są inne dania):
▪ 25 dkg chudej wołowiny,
▪ 100 g makaronu sojowego (1 małe opakowanie),
▪ 2 łyżki ciemnego sosu sojowego,
▪ 2 łyżki sosu ostrygowego,
▪ pasta typu sambal olejek ;) albo sos hoi-sin dla ostrości, albo chili,
▪ pęczek szczypiorku,
▪ sok z połowy cytryny,
▪ 2 ząbki czosnku,
▪ 1 łyżeczka posiekanego imbiru (albo dwie suchego - wtedy dodajemy do mięsa razem z sosami),
▪ 1 łyżeczka przyprawy "pięć smaków",
▪ 1 jajko (patrz dopisek na końcu).
Mięso siekamy jak najdrobniej (ale nie mielimy, i trzymamy się z dala od miksera; nożem, nożem), polewamy ciemnym sosem sojowym, ostrygowym, sokiem z cytryny, przyprawą „pięć smaków”, posiekaną papryczką czyli, czy co tam mamy (mrówki lubią na ostro; ja daję hoi-sin, który zazwyczaj mam w lodówce, albo - nieortodoksyjnie wyśmienitą Tandori, choć to chyba hinduskie bardziej, a nie chińskie - ale aromat ma ponadczasowy i nie znający granic), i odstawiamy do krótkiego marynowania. Makaron sojowy zalewamy wrzątkiem i odstawiamy na ok. 5 minut. Potem odlewamy wodę, rozcinamy nitki, którymi makaron jest przewiązany, i gotowe. Ja kroję nożyczkami na krótsze kawałki, żeby mi potem nie zwisał i nie moczył brody. Wiecie, modą koszelewską u mnie tygodniowy zarost jest. Oj, dobra, już dobra, miesięczny. Wielka mi różnica. No i jak do tej brody co się dostanie, to potem Szuwaśko wyrzeka, że znowu jak królik jadłem zamiast salcesonu z boczkiem dla zdrowotności pojeść. To ja wolę pretekstów dla niego nie dawać.
Ale nie o tym. Co tam dalej. Siekamy imbir i czosnek. Ja wolę siekać nożem, bo potem widać tę drobniusią kosteczkę, a jak się czosnek przeciśnie przez praskę, to wyglądu nie przydaje. Wok mamy już dymiący, więc wrzucamy mięsko. Smażymy krótko, bo wołowinka chudziutka, delikatna jak motylek. Ale trochę smażymy, bo te sosy, które dodaliśmy, muszą odparować i skarmelizować się. W połowie smażenia dodajemy biało-żółtych rozrabiaków: czosnek i imbir.
Już? Gotowe? To teraz wkładamy makaron, mieszamy aż z przezroczystego zrobi się brązowy (to te sosy) i wrzucamy szczypior pocięty na kilkucentymetrowe kawałki. Wyłączamy gaz. Zanim nałożymy na talerze, szczypior zmięknie i będzie półchrupiący. Wyszło nam coś lekkiego, niezbyt sycącego, na letni obiad wręcz wymarzonego. Imbir nas orzeźwia, czosnek czyni śmielszymi, mięsko przytula, a makaron uroczy swoją nieśmiałością.
Aha, ja to zapomniałem, ale i wyglądu, i smaku doda temu daniu makaronik jajeczny. Nie że śmieszny taki, ale że z jajek. Bełtacie jajko z odrobiną sosu sojowego i wlewacie na niedużą patelnię z łyżką oleju. Nie mieszacie, tylko czekacie aż się zetnie. Cienka warstwa, to i szybciutko to nastąpi. Naleśniczek. Czekacie chwilę żeby się nie poparzyć, zdejmujecie, zwijacie w rulon i kroicie cienko ostrym nożem. Wyjdzie z tego uroczo żółciutki makaron, który sypiecie na te mrówki. Ślicznie to będzie wyglądać: brązowo-zielono-żółto. Chińsko. Tylko pamiętajcie: gdyby Szuwaśko zapowiedział się, dołóżcie grubo boczku tłustego, bo inaczej gadać z wami nie będzie i z unijnych dopłat do ugorów nici.
No, pojedzcie, a jak komu zasmakuje, to odrobinką gazu do mojej nowiuśkiej kuchenki emailowanej nie pogardzę. Razem może my co tam wyczmonimy? Bądźmy, jak to letniki powiadają, w gniazdku elektrycznym. Ciekawe, jak to one umyśliły.
Przepis bierze udział w durszlakowej akcji "Makaron jest dobry na wszystko".
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Śliczne kolory i intrygujące smaki!A ten makaron jajeczny na koniec!Muszę spróbować koniecznie! Żebym tylko nie wyjadła marynowanej wołowiny na surowo...
OdpowiedzUsuń"Chińczyk skośne oczy ma, to i widzieć inaczej ma prawo."
OdpowiedzUsuńdokładnie to samo pomyślałam ;p
No tak, niedotrwanie wołowiny do końca gotowania to największe zagrożenie. Właściwie, po co ją smażyć, skoro na surowo taka pyszna.
OdpowiedzUsuńNazwa zajebiaszcza hyhy ;)
OdpowiedzUsuńSmakowo też niczegowate, czorty!
OdpowiedzUsuńThanks! I did my best ;)
OdpowiedzUsuń