Pokazywanie postów oznaczonych etykietą boczek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą boczek. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 grudnia 2011

Letni makaron z sosem oliwkowym z pomidorów

















A jednak okazało się, że Mikołaj do nas zawitał o czasie. Pozawczoraj falstart był, a nawet nie falstart, bo to nie on, tylko straż ogniowa przemknęła jak się w Kaźmirówce stodoła fajczyła. Nawet wybuchi byli, bo chłop popod siankiem półroczny zapas samogonki trzymał na okoliczność wojny. No a dzisiaj poznajdowaliśmy przy kominie różne fajne rzeczy. Sołtys Szuwaśko słój ogórców dostał, u Pałąków była wielgachna torba landrynek i grzebień, a Radziulis Czesław wzbogacił się o całe mnóstwo gazet na podpałkę. To znaczy on myślał, że dostał te gazety, ale potem doszedł, że sam je przy piecu zostawił, a od Mikołaja otrzymał różową fufajkę. Tylko że kiedy on się spostrzegł, że fufajka zahaczyła się o gwózdek w kominie, to za późno było, ponieważ w piecu już buzowało i z fufajki marne resztki ostały się, w dodatku takie więcej czarniawe.

Dla mnie Mikołaj litr gazu do mojej emailowanej kucheneczki gazowej i książeczkę z przepisami przyniósł. Widzi mi się, że Pałąkowa w tym palce maczała, bo raz że jej paluchy na obkładce odbite, a dwa że niezadawno temu ona na pokazie garnków była, co to potem dwa dni po wiosce latała i wiszczała, że jak można za garnek żądać tyle mamony, że i traktor kupiłby. Używany to używany, ale zawsze. A tę książeczkę to ten sam producent, co te garnki toczy, wydał, więc może moja sąsiadka podciągnęła cichaczem ze stolika. Karola Okrasy receptury tam są. Dietetologiczne. Takich naszemu sołtysowi i pokazać nie można, bo zaraz sarka, pluje i złorzeczy. On jak coś nietłuste jest, to go wzdryga.

I tego, zaraz umyśliłem przyrządzić coś z tej książeczki, bo Okrasa po kuchni fajnie hasa i ma chłopak polot. Padło na przeuroczy makaron z sosem z pomidorów i oliwek. Bo to, rozumiecie, na jesień dwie metody są: albo ją satyrką i bigosem, albo takim daniem, że powąchasz, zamkniesz oczy, i jakbyś, nie przymierzając, na stokach Toskanii znajszedł się, albo i popod Paździerzownicą w czas żniw. To daję, co nie?

Składniki:
 20 dkg makaronu,
 5 dkg wędzonego boczku,
 6 pomidorów,
 5 pomidorków koktajlowych,
 po garści zielonych i czarnych oliwek,
 1 pęczek bazylii,
 2 ząbki czosnku,
 nie za duża cebula,
 1 łyżka masła,
 2 łyżki twardego sera.

Na patelnię wlewamy oliwę z oliwek (ja lubię dać ciut więcej, niż potrzeba, bo potem ona tak pięknie błyszczy i dodaje subtelnego smaczku), krótko podduszamy pokrojony boczek, a potem dorzucamy i szklimy szklimy posiekaną cebulę i czosnek. Dodajemy obrane ze skórki i pokrojone w kostkę pomidory. Dusimy na niezbyt dużym gazie. Kiedy pomidory się rozgotują, dorzucamy przepołowione pomidorki koktajlowe oraz oliwki, połowę posiekanych, połowę w całości. Całość doprawiamy solą, pieprzem, dorzucamy masło i wyłączamy gazowanie. Kiedy się masło roztopi, dorzucamy posiekaną bazylię, mieszamy z makaronem i już (ja dałem nitki, bo innego nie miałem, tagliatelle byłyby lepsze). A nie, jeszcze starkowanego sera na wierzch sypiemy. Robi się to tyle czasu, co się kluski gotują. Ach, ten aromat... radosny, słoneczny, pełny. A poszła ty, jesieni, w kibieni, że poetycznością polecę.

Po prawdzie, teraźniejsze grudniowe pomidory to się do zakwaszania octu jedynie nadają, ale zawsze można użyć takich z puszki. I tak zaodraz letnie ciepełko człowieka owionie, ciemne myśli pójdą precz, i aż się będzie chciało nad rzeczkę plażować iść. Byle się w porę opamiętać, bo zapalenie płuc i odmrożenie schabów gotowe. Ale o schabie opowiem wam jak skończę jeść budyń.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Kchtrzkrsztszkrczsztrrrboczek













Składniki:
1 kg dobrego boczku od rzeźnika: chudego, ze skórą,
sól, pieprz.

Boczek nacieramy oliwą ze wszech stron. Mięsną stronę posypujemy solą, pieprzem (możemy wcisnąć weń ząbki czosnku i gałązki rozmarynu czy tam tymianku albo majranku, ale ja chciałem mieć prosty smak boczku bez udziwnień).

Stronę od skóry nacinamy ostrym nożem rysując kratkę czubkiem po skórze i naciskając mocno. Sypiemy suto solą (sól po stronie skóry będzie przepięknie chrzęścić, więc można dla poszpanowania użyć ręcznie czerpanej, szarej, grubej, pysznej Sel de Guerande lub lepszej).

Wstawiamy do lekko nagrzanego piekarnika na ruszcie – albo w blaszce na połówkach cebul lub jabłek. Grunt, żeby mięso nie stykało się z wypiekającym się tłuszczem. 160 stopni przez jakieś dwie i pół godziny. W tym czasie tłuszcz wytopi się bez pośpiechu, a skóra, którą zazwyczaj odkrajamy, nabierze walorów cudnej, słonej skwareczki. Takiego czipsika. Mięsko, czego chyba nie muszę dodawać, będzie mięciuśkie.

Jeśli po dwóch godzinach przeciągnięcie nożem po wierzchu nie da dźwięku podobnego do „Kchtrzkrszkczszkrczsztrrr”, odpalamy grilla w piekarniku i obieg powietrza. Eeech, nawet następnego dnia ta skórka fantastycznie chrupie. Czego, jak się zapewne domyślacie, i dla was życzę, moje wy chrabąwszczyki wiosenne.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

KUK: Fasolówa bez fasoli




 











Drogie moje sąsiady, przyjaciele, i przyjezdne — póki co — jesienniki, choć już nabór na zimników brać należałoby, tak nasz zasypało na tej naszej podlaskiej bagiennej równinie. Powiem ja dla was, kochanieńkie wy moje koszelewiaki, że jak do mnie ktoś mówi, że nie je fasoli, bo rozdyma, zawsze odpowiadam: a cukierasków mniej jeść! Się nie poje, się nie rozbędzie. To mit, że kartochli rozbędują, czy też inne strączki. Dawniej po wioskach tak myśleli, no i w „Konopielce”, ma się rozumieć. Ale tam było o kartochlach, a nie o fasoli. Aha, to ja nie o tym.

Strączkowe warzywa, sami wiecie: mnóstwo witamin mają. B, C, G, Ź... Podobno, jak mówił dla mnie popod klubokawiarnią Czyprak Antoni, nawet U. A nie, czekajcie, wszak Czyprak to ja! Oj, to sam już nie wiem, jak z tą witaminą U jest, ponieważ w pobliżu klubokawiarni po litrze (a inaczej ja tam nie bywam), to ja jadę chińszczyzną, i to glifami, a w dodatku migowo. Żeby nie okazało się, że to S witamina jest, a nie U. Na wszelki słuczaj jeśli wy strony dietetyczne prowadzicie, wy mnie może nie cytujcie, co?

No ale do rzeczy, czyli do KUKa, znaczy się do Koszelewskiego Uniwersyteta Kuchennego, ale też do fasoli. Skoro wy, moje drogie koszelewiaki, takie wydelikacone zrobiliście się od wejścia do tej Unii, że nie chcecie jak nasz sołtys purkać kiedy popadnie, a już najmniej podczas wykształciuchowej sesji Gminnego Synpozja Atencji dla Gliniewickiej Kurturii i Sztukaterii, zróbcie se fasolówkę bez fasoli.

No co się dziwicie normalnie? Smakuje jak fasolówa. A że bez fasoli, to można rozpoznać że łupinek nima, a nie po smaku. Khem, po prawdzie, to robiwszy tę fasolową, nawet ja to, że o fasoli zabyłem, poznałem po tym, że łupinek nie było, a nie po purkaniu, czy też jego braku. Aha, to już wiecie, jak powstała ta zupa.

Tego, ten, a namoczone ziarenka moczyły się w sionce aż je ciutkę myszki napoczęły, bo one na surowo fasolę też uważają, tylko że wodę rozbryzgują. Jak się potem w ścianach to chrobotanie dobywa, to może one tam purkają, a nie chroboczą? Wiecie coś o tym?

Ot, wybrał se kulinarną tematykę, czort! A nawet, że się tak niewyjściowo wyrażę, semantykę!
  
Składniki:
 25 dkg boczku wędzonego,
 0,5 kg kości,
 1 duża marchew,
 1 pietruszka,
 nie za dużo selera,
 kawałek pora,
 1 duuża cebula,
 4 ząbki czosnku,
 ze 2 łyżki suszonego majranku,
 sól, pieprz.

Robimy bulion. Najlepiej oczywiście upiec najpierw kości na brązowiutko, a potem gotować je w wodzie i ziołach przez kilka godzin na minimalnym gazie. Jak nie ma czasu, a wiem, że w Koszelewie wszyscy się śpieszą się zawsze (chyba do Maciaszczyka), to w ostateczności można w garnek z zimną wodą wrzucić i pogotować. Tylko żeby na mnie nie było, że zabraniałem wpierwej wypiekać, bo to łgarstwo. Najlepszy bulionek z pieczonych kostek i warzyw, taki ciemnawy.

Boczek wysmażamy na patelni na skwareczki (ja miałem sporo skórki od boczku i zlanego onegdaj smalczyku, ale pewnie najlepsiejsze będą kawałki świeżo uwędzone), dodajemy do bulionu, osączywszy z tłuszczu. Wrzucamy też pora i majranek. Na boczkowym smalczyku smażymy na brązowo posiekaną cebulę. Może nawet gdzieniegdzie przypalony kawałek znaleźć się. Doda bigla. Generalnie: nie żadne zeszklone delikatesy, tylko cebula smażona że hej, że już sama na tym boczku smakuje jakby to była przyrumieniona świeżynka z cebulą.

Połowę cebuli dajemy do bulionu i gotujemy, resztę przekładamy do miseczki. Na tłuszczyku, który pozostał na patelni (zapomniałem powiedzieć: tego tłuszczyku nie wypijamy pod maciaszczykową smorodinówkę, tylko kitramy), no więc na resztce tłuszczyku podsmażamy na silnym już teraz gazie pokrojone w średnią kostkę pozostałe warzywa. Kiedy zaczną się ładnie rumienić, rzucamy do gara i gotujemy do bardzo miękkości.

Ostre krawędzie kawałków ziemniaków nie tyle stracą swoją ostrość, ile się wręcz wyoblą kiedy przyjdzie nam uznać, że są wystarczająco rozgotowane. Efekt: od cebuli i kartofelków mamy lekko gęstszą konsystencję i nie musimy używać mąki czy innych śmietan, które spłycają smak.

Kiedy wąchamy, zupa powinna silnie waniać fasolówą, czyli boczeczkiem i majrankiem, i być taka gęstawa. Jeśli tego nie robi, znaczy się za mało majranku, boczeczku albo kartochli. Na koniec przypieczona cebulka, posiekany czosneczek, chwilka gazowania, i do miseczek. Odczekać z minut pięć, bo to rozgrzewająca zupa, długo gorąca pozostaje!

O, i taki to przepis, z którym więcej pisania, niż robienia, przynajmniej w moim wydaniu. Zróbcie sobie, moje wy kochane sąsiedzi, zamiast raczyć się na okrągło słoniną i golonką po szwarcwaldzku albo latać do klubokawiarni podglądać wątpliwe, za to bujne wdzięki bufetowej Danuty i wpaździerzać placki ziemniaczane z proszku. Nu, da i budzie, napijmy się, albowiem gąsiorek roztwarłem.

czwartek, 28 października 2010

Na pohybel zimie: klopsiki indycze w winno-pomidorowym sosie

















Zima będzie wczesna, kuchenni blogierzy zaczęli gotować jesienne potrawy. Gotuję i ja ażeby ktoś nie pomyślał, że jakaś popierdułka jestem, a nie prawdziwny kuchenny blagier. Tfu, blogier. No to dzisiaj kontynuuję jesiennienie kuchni. Będzie solidnie, choć zwiewnie. Gdybym miał zgadywać, po włosku więcej. Albo po angolańsku, bo czy to wiadomo, co w takiej Angoli warzą? Może i kulki z indyka. Przepis skradłem Grzesiowi z Mniammniama.

Składniki:
0,5 kg mielonej piersi indyka,
15 dkg wędzonego boczku,
0,5 l soku pomidorowego,
100 ml czerwonego wina,
2 cebule,
10 dkg sera topionego,
10 dkg sera pleśniowego (ja wziąłem niebiewski Lazur, bo lubię),
10 dkg czarnych oliwek,
1 jajko,
po garści natki pietruszki i tymianku,
3 ząbki czosnku lub 3 łyżeczki pasty włoskiej,
sól, pieprz.

[Listonic]

Boczek drobno siekamy lub międlimy w blenderze. Siekamy oliwki. Łączymy mięso indycze z boczkiem, oliwkami, jajkiem, ziołami, połową czosnku, połową serów. Solimy, pieprzymy, ładnie wyrabiamy (ale serów nie wgniatamy w masę zbyt dokładnie, białe oczka fajnie wyglądają) i odstawiamy żeby czosnek i zioła zrobiły swoje.

Cebulę podduszamy na oliwie, a kiedy zmięknie wlewamy sok pomidorowy i wino (sok wykombinowałem w ostatniej chwili, bo zostało mi pół kartonu po tym jak robiłem żeberka z fasolą), dusimy z 15 minut żeby płyn nieco odparował. Przyprawiamy, blendujemy na gładką masę, dodajemy małe klopsiki uformowane z masy mięsnej, dusimy ok. 10 minut. Kulki wyjmujemy z czerwonego sosu pachnącego winem i pomidorami, odparowujemy go do uzyskania gęstości lejkiej śmietany, dodajemy resztę serów, które dadzą nie tylko znakomity smak, ale też przyjemną konsystencję. Dokładamy pozostały czosnek lub przechodzoną pastę włoską. Wkładamy z powrotem klopsiki, wuala.

Oczywiście kulki można upanierować w bułce tartej i usmażyć przed włożeniem do sosu, wtedy są brązowiutkie i też smakowite, ale ja miałem lenia i ochotę na coś delikatnego, więc wciepłem do gara surowiznę. 

Podajemy z makaronem albo z kartochlami lub też z kaszą albo z ryżem, ewentualnie z bagietką albo bez nic. Ja zrobiłem z makaronem razowym. No i co? No i zima może mi... nafiurkać, o.

Tak  se myślę, że takie klopsiki byłyby też dobre z rybą zamiast indyczyny. Mus spróbować.

A kiedyś, jak nie miałem lenia i obsmażyłem pulpeciki (ale miałem innego lenia, bo to były raczej wielkie pulpeciska, żeby nie powiedzieć kotleciuchy), to wtenczas wyglądały tak:

piątek, 30 lipca 2010

Brokuł alaagowy
















Zawsze podoba mi się jak Aga doda małowiele, posypie czymkolek i dostaje fajne cuś. Nie powiem, taka umiejętność jest godna zazdraszczania, zatem gotów plagiatować, mimo gorąca wlazłem do kuchni, ubiłem muchy, te więcej ruchawe wygnałem do sionki, i spróbowałem doznać klimata. Wyszedł mi bałagan, ale hoho, niekiepski.

Po pierwsze primo: Brokuł, czyli taki zielony kalafior. W gieesie nie sprzedają, bo mówią, że niedojrzałych kalafiorów w ludzi puszczać nie będą. Najlepsze warzywo pod słońcem. Zaraz po bobie, fasolce szparagowej, cieciorce, szparagu, pomidorze, cukinii, bakłażanie, jarmużu i kalarepce. Czyli sama górka jak by nie było.

Po drugie primo: Boczuś. Wędzony. Najlepszy dodatek do warzyw. Zaraz po... a nie, najlepszy.

Po trzecie primo (podziwiacie znajomość łaciny? ja tak umię wyliczać do dziesięciu, dopiero potem mi się myla), więc po trzecie primo: Pestki. Słonecznikowe, dyniowe, ale raczej nie wiśniowe albo jabłczane, bo po podgrzaniu silnie cyjankiem walą i cierpną.

Po czwarte primo: Tłuszcz. Powinien być dobry, ale to truizm, bo tłuszcz zawsze powinien być dobry, gdyż w przeciwnym przypadku wymierają kontynenty. Nikt normalny margaryny nie używa wszak. Chyba że w niemym kinie dla lepszego poślizgu na bananie, ale też nie za bardzo, gdyż chemia wgryza się w podłogę. Dobra oliwa z oliwek albo mój ulubiony ostatnio olej rzepakowy tłoczony na zimno, co mi go Jurczyk Aldona z Bornholmu przytargała. Dla Aldony pokłony i sugestia, że Bornholm jest piękny, wart ponownego odwiedzenia, i nie trzeba wcale ładować waliz na wcisk, bo może znajdzie się coś do przywiezienia i obdarowania wdzięcznych po wsze czasy obdarowanych.

Po piąte primo: Czekajcie, ktoś puka.

Po szóste primo: Wolałbym smorodinówkę. Ooo, taką jak Buruuśka robi... No no, nie rozmarzamy się, pichcimy!

Zdrówko: Brokuła gotujemy na parze (ale podczas gotowania nie gadajcie z sąsiadem przez płot, bo wyjdzie wam taki, jak na zdjęciu; z tym, że ja tu gadam o brokule, a nie o sąsiedzie - to na wypadek, gdybyście nie zaczaili). Oddzielnie wysmażamy boczek, oddzielnie na suchej patelni prażymy pestunie.

Po ósme primo: Tłuszcz od boczku zlewamy, ale żeby trochę zostało. Płynny smalec dajemy do wypicia sołtysowi, Szuwaśko Grzegorzowi, bo on lubi, a pozostały na patelni boczek posypujemy zmiażdżonymi, olśniewająco białymi, kolosalnie aromatycznymi drobinkami czosnku. Potrząsając patelnią, roztrząsamy chwilę tę chwilę.

Po dziewiąte primo:  Do nagrzanego garka dajemy brokuła, boczeczek, mieszamy dżentli (idź precz, obca mowo!), wykładamy na tarełki. Posypujemy ziarkami, pietruchą, polewamy smorodinówkę, spożywamy. W wersji dla anorektyków można polać jakimś sosem, serowym na przykład z sera topionego albo pleśniowego. Ale ponieważ mnie do Zgromadzenia Chudziaków nie przyjęli, bo mówili, że zostały im tylko trzy wolne miejsca, to ja bez. Tym razem, żeby nie było, że jakimś dietetykiem zostałem.

Po dziesiąte primo: A nie mówiłem, że smorodinówka będzie lepsza?

Po dziesiątastejeden primo: Gotowe.

Po dziesiątastedwa primo: Co to jest truizm?

poniedziałek, 31 maja 2010

Tarta z porami i botwinką

















... a właściwie tarta z porami, botwinką, serem pleśniowym i boczkiem, żeby było dokładniej. Trochę składników jest, ale — choć wolę prosto i bez siedmiuset elementów, po przygotowaniu których dzięki moim zdolnościom kuchnia wygląda jakby szalał w niej tabun rozjuszonej młodzieży w strojach sportowych — tutaj wszystkie składniki ładnie się uzupełniają. Tak, jak jest w tytule, wynalazłem w newsletterze z ugotuj.to (nie podaję linka, bo go nie było, a w serwisie — nie uwierzycie — nie mają takiego dania, albo mają kiepską wyszukiwajkę; no to linka czort ogonem nakrył). 

Właściwie miało być bez boczku, tylko z niebieskim serem, który świetnie ożywia delikatny smak pora i natki buraka, ale kiedy kończyłem przygotowywać tę tartę przed wstawieniem do pieca, do kuchni wściubił nos Szuwaśko i zapytał, czy to aby nie zapiekanka z boczku ze stopioną słoniną. Ponieważ zza paska u roboczych spodni wystawały mu dwie nie za cienkie szyjki od butelek, skwapliwie przytaknąłem i czym prędzej przykryłem dowód zdrady plastrami boczku. Opłaciło się, nowa nalewka Maciaszczyka na kwiatach bzu smakuje wybornie, a sołtys zjadł podwójną porcję tarty i nawet nie za bardzo stękał. Wyszło na to, że i Szuwaśko syty, i buteleczki puste, czego i dla was życzę. To znaczy nie tego, żeby puste, tylko żeby najwpierw pełne, a puste dopiero potem.

Składniki:
1 opakowanie ciasta francuskiego,
3 pory,
pęczek botwinki,
4 jajka,
300 ml śmietany,
3 łyżki masła,
10 dkg niebieskiego sera pleśniowego,
gałka muszkatołowa, tymianek, sól, pieprz.

[Listonic]

Ciasto rozwałkowujemy na jaką kto lubi grubość. Wykładamy nim formę tartową, zawijamy brzegi odcinając jego nadmiar i wstawiamy do lodówki.

Teraz farsz. Białe części porów kroimy i dusimy na maśle z solą i tymiankiem na niedużym ogniu pod przykryciem aż będą całkiem miękkie, z 15 minut. Wtedy dorzucamy posiekane buraczane liście i dusimy jeszcze z minutę albo dwie (nie dopuszczamy do puszczenia czerwonego soku). Rola gazu w kucheneczce gazowej emailowanej na tym się kończy, niestety, choć jeszcze by się pogazowało, co nie?

W misce bełtamy jajka, dodajemy śmietanę (w oryginalnym przepisie była 36%, ja dałem 18%, a spokojnie mogłaby być dwunastka; daleko mi do drobiazgowego liczenia każdej kalorii, ale nie trzeba przesadzać w żadną mańkę), gałkę muszkatołową, odrobinę soli (ser i boczek są słone), pieprz, i wkładamy do tego podduszone warzywa. Masę tę wlewamy do formy wyłożonej ciastem, wkruszamy ser, obkładamy cienkimi plastrami boczku (można go pominąć bez szkody, choć fajnie robi, taki nieuczesany, droczący się z  zamyślonym porowo-buraczanym towarzystwem) i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 220 stopni. Pieczemy 15 minut. Zmniejszamy temperaturę do 170 stopni. Ponownie zostawiamy na kwadrans. Wyłączamy piekarnik. Czekamy 10 minut i wydajemy.














środa, 27 stycznia 2010

O mój panie, ziarenkowe chrupanie. Sałatka z brokułów i indyka

















Dzisiaj czyprakowanie odwołane, bo mam lenia i wyszła mi z piwniczki śliwowincja, i jeszcze pekaes z Gliniewic uciekł mi i musiałem w letnich gumiakach brnąć przez zaspy żeby zdążyć do chałupy na wieczorny obrządek. Ponadto Szuwaśko, czort, polazł gdzieś. A miał mi odwieźć krajzegę i zapukać nogą. Mam nadzieję, że znowu czegoś nie popsuł jak ostatnio kiedy pożyczał pilnik. Jassne, nie wiedział, że pilnik nie służy do mieszania budaprenu. No i jak żyć, jak żyć...


Ale do roboty, bo my tu gadu gadu, a papu stygnie. Ja tam lubię taką prostą sałatkę z brokułów, indyka, z dodatkami, które znajdą się pod ręką. Miesza się to byle jak, i niekiepski obiad gotowy. Dziś za radą Agi dodałem ziarenek i okazało się, że tak niepozorny dodatek podkreślił smaki, dodał swoje i sprawił, że sałatka z dobrej stała się wyborna. Mała rzecz, a cieszy. Posłuchajcie.

Składniki
1 mały brokuł,
40 dkg piersi indyka,
5 plastrów boczeczku,
1 papryka,
20 dkg pieczarek, 
2 mandarynki,
pół cebuli,
0,5 opakowania serka topionego,
1 szklanka mleka,
kawałek sera pleśniowego,
2 łyżki majonezu, 
3 ząbki czosnku,
kawałek imbiru,
garść pestek słonecznika albo dyni, płatków migdałowych, 
2 łyżki sosu sojowego,
0,5 cytryny,
curry, rozmaryn, cukier, sól, pieprz.

Robimy szybko marynowaną paprykę: kroimy ją na spore kawałki, dodajemy pocięty grubo czosnek, imbir, sos sojowy, 2 łyżki oliwy, łyżeczkę brązowego cukru, sok z połowy cytryny, pieprz i odstawiamy na kilka minut żeby czosnek się uruchomił. Mieszanka powinna być słodko kwaśna, bo ta papryka będzie robić za przełamywacz słodyczy brokuła i pieczarek. Mięso kroimy w nie za małą kostkę i posypujemy ziołami i solą albo ulubioną mieszanką przypraw, skrapiamy sokiem z jednej mandarynki. Brokuła dzielimy na różyczki i dotujemy do półmiękkości na parze. Pieczarki kroimy na ćwiartki (jeśli małe, zostawiamy w całości) i posypujemy curry i solą.

Sos będzie taki, jak tu, tu albo tu. Wychodzi na to, że go lubię. Miałem niby zrobić najzwyczajniejszy pyszny sos z jogurtu z czosnkiem, miętą i estragonem albo cząbrem, ale tak mi się chciało rozmarynu, że zrobiłem sos serowy (do jogurtowego rozmaryn mi nie leży i nic na to nie poradzę), ale dodałem majonezu. Dobry wybór. Mleko wlewamy do rondla, dodajemy gałązki rozmarynu, przekrojony na pół ząbek czosnku, curry i gotujemy chwilę aż rozejdzie się cudowna żywiczna woń. Wtedy dokładamy ser pleśniowy i topiony i czekamy aż ładnie się rozpuszczą. Dodajemy pieprz, miksujemy blenderem i odstawiamy w chłodne miejsce do ostygnięcia. Kiedy ledwo ciepły, dodajemy majonez i cieszymy się serowo-majonezowym sosem pachnącym łanem rozmarynu.

Na mocno rozgrzaną patelnię wrzucamy po kolei pestki i płatki migdałów i rumienimy. Zdejmujemy, wkładamy naszą marynowaną paprykę i gazując ile wlezie, redukujemy brązowy sos aż zniknie. Patelnię z papryką wkładamy do piekarnika (100 st.) żeby sobie doszła. Równolegle na drugiej, suchej, mocno rozgrzanej patelni podsmażamy pieczarki. Powinny się zbrązowić, ale zdejmujemy je zanim puszczą sok i skapcanieją. Po zdjęciu pieczarek na patelnię wrzucamy pokrojony w grubą kostkę wędzony boczek i szybko go obsmażamy. Zdejmujemy pachnące skwareczki, wrzucamy mięso, które przysmażamy solidnie (albo jak kto woli, na miękuchno).Pod koniec, kiedy mięso już przyrumienione, wciskamy sok z drugiej mandarynki. Nada to mięsu lekko cytrusowy aromat.

Mieszamy brokuły z papryką, pieczarkami, boczkiem i indykiem, dodajemy posiekaną cebulę, polewamy obficie sosem (powinien być z tych rzadszych, wtedy na dnie powstaje pyszny ekstrakt). Po wierzchu sypiemy ziarenka i już. No dobre jak nie wiem i co. Przypieczone pestki, indyk, kwaskawa papryka, sos... Ten sosek z dna najlepszy, przesycony aromatami innych składników, silnie serowy. I rozmarynowy. To już chyba uzależnienie. Dobranoc, jelonki uroczyste.

piątek, 8 stycznia 2010

Fasolka szparagowa, ale prędziutko!













Pozawczoraj jak z witania Trzech Króli wróciłem, strasznie zimno mi było. Kościół ludźmi napchany jak tłusta gęś kaszą, stać na dworze trzeba było, a ja szarmancko w letnich gumiakach poszedłem, gdyż myślałem, że kościelny Koszelewski zajmie mi miejsce na chórze. Nie zajął, bo ksiądz proboszcz naganę jemu wtuchlił za kupczenie miejscami siedzącymi. Po prawdzie, trochę racji miał, bo co innego kurtkę albo czapkę na siedzeniu położyć, a co innego bilety sprzedawać. Tak, czy siak, wróciłem szczękając zębami i musiałem szybko się rozgrzać. Zrobiłem przegląd kuchni, a tam boczek i zamrożona fasolka. Fajnie.

Składniki
0,5 kg fasolki szparagowej,
3 plastry boczku,
2 ząbki czosnku,
natka pietruszki,
sól, pieprz, ziółka.

Z racji zmarźcia, musiało być szybko. Żadnych slołfudów. Minut siedem i jemy. Jak kto lubi fasolkę oczywiście. I boczek. Czosnek też. Znaczy się jak kto lubi wszystkie te składniki, bo przecież gdyby któregoś nie lubił, na przykład fasolki... oj, bo się zapętlę i będzie!

Zrobiłem ją w woku, bo było jej sporo, a mój wok jest wielki jak balia Szuwaśki. Fajny on, żeliwny, a kiedy się rozgrzeje to za koksiak w stanie wojennym mógłby robić. Po rozgrzaniu i poolejowaniu wkładamy fasolkę. Ciągle mieszając na silnym gazie, doprowadzamy ją do aldentości. Dodajemy oddzielnie podsmażony boczek, zmiażdżony czosnek, ulubione zioła, sól, pieprz i natkę. Jeszcze chwila żeby czosnek nie był surowy i silnie waniający, i już.

Ot, szybkie chłopskie pożywienie. Smakowe musiało być, bo wyjadłem do denka. Jak Grzyb Waleria przyszła kowadło pożyczyć, to już tylko zapach został. No, idę. Sprawdzę co jest, że nie oddaje. Niech się nie przyzwyczaja. Co ona tam na tym kowadle, replikę bramy oświęcimskiej wykuwa na handel?

niedziela, 15 listopada 2009

Sałatka farmerska























Przyjechali przyjaciele. W południe jakoś, bośmy się dawno nie widzieli i do pogadania mieliśmy że hej. Wznieśliśmy toast za spotkanie, pogadaliśmy, pojedliśmy obiad, zapiliśmy, opowiedzieliśmy sobie niusy sprzed pięciu lat, popiliśmy, zrobiliśmy kolację, a potem to już było normalnie: gadaliśmy i wznosiliśmy toasty. Nagle patrzymy, a tu jasno i w kościele na Anioł Pański biją. Wydało się, dlaczego byliśmy głodni. Ja do lodówki, a tam nie za bardzo. Jak nie kombinowałem, i do kaczki po pekińsku, i do przepiórki w sosie truflowym czegoś brakowało. Wziąłem, co znalazłem i tak powstała ta sałatka. Było to z dziesięć lat temu, a sałatka nadal cieszy się uznaniem. Podaję wersję podstawową; można z niej tworzyć dziesiątki kombinacji. 

Składniki:  
20 dkg wędzonego boczku,
20 dkg zwykłej kiełbasy,
1 czerwona papryka, 
1 puszka czerwonej fasoli,
1 mała puszka kukurydzy,
1 cebula,
1 łyżka majonezu, 
pęczek szczypiorku,
pęczek pietruszki,
1 ząbek czosnku,
odrobina soku z cytryny,
pieprz, ulubione zioła.

 
Paprykę podsmażamy na oliwie, a najlepiej prędziutko marynujemy. Boczek kroimy w niezbyt drobną kostkę i podsmażamy na ciasteczko, czyli żeby był twardawy, pięknie chrupał i był ciemnobrązowy. Tak samo postępujemy z kiełbasą.

Z patelni, na której smażyliśmy, odlewamy nadmiar tłuszczu zostawiając mniej więcej łyżkę. Rozgrzewamy mocno i wrzucamy pokrojoną w piórka cebulę. Ciągle mieszając smażymy na silnym gazie, ale króciutko: tyle tylko żeby cebula straciła ostrość, a zachowała jędrność. Minuta wystarczy. Teraz w misce łączymy podsmażone mięso, cebulę, odsączoną z zalewy fasolę i kukurydzę, dodajemy majonez (ma tylko złączyć składniki, żadnej zbędnej taplaniny), posiekany czosnek, pieprz i zioła (pasują chyba wszystkie, więc do wyboru, do koloru). Posypujemy siekaną zieleniną, skrapiamy odrobinką soku cytrynowego (nie za dużo, bo papryka już kwaśnowata) i gotowe.

To jest taka sałatka do pojedzenia, a nie gapienia się. Chociaż nie powiem, ładnie wygląda: brązowe boczkowe ciasteczka, czerwień papryki, żółć qqrydzy, zieleń szczypioru i pietruszki. Smakiem także odpowiada polskiemu podniebieniu, bo ta kiełbasa z boczkiem...

Jak wspomniałem, to jest wersja podstawowa. Do tego możemy teraz dodawać, co nam się żywnie podoba, albo co znajdziemy w lodówce. A nie, surową wątróbkę zostawmy na jutro. Tak więc można dodać trochę świeżego szpinaku albo sałaty lodowej, jakiejś rukoli, brokuła, ser żółty, marchewkę, oliwki, selera naciowego, pieczarki, smażone talarki ziemniaczane. Zamiast kiełbasy można dać szynkę, wtedy mamy wersję dietetyczną. Kiełbasę można też wymienić np. na bejcowaną i grillowaną pierś kurczaka. Oprócz kiełbasy można by też zabrać boczek, cebulę i fasolę, ale wtedy wyjdzie inna sałatka.

Z powodzeniem można tę sałatkę przygotować wcześniej, wtedy w ostatniej chwili dodajemy tylko szczypiorek i pietruszkę. Taka to tolerancyjna sałatka, którą tworzy świetne połączenie boczku, fasoli i cebuli.

Życzę smacznego i pozdrówcie ode mnie Radziulisa Czesława gdybyście go spotkali.

niedziela, 25 października 2009

Tatowe biesiady: Kiszka ziemniaczana - ziemniaczane złoto

















Oj, ta kiszka! Niby taka prosta i oczywista, a tyle w niej aromatu! Jednocześnie mięciutka i chrupiąca. Jedzenie biedoty godne najlepszych stołów. Gdybym miał wybrać najlepszą potrawę z kartofli, byłbym w kropce: kartacze, placki, kiszka? No, może tylko wygląd nie za bardzo wyjściowy. Jest to jedna z tych potraw, które na zdjęciach wyglądają jak coś, czym nie są (kiedyś już było o tym), ale smak nadrabia tę niedogodność z nawiązką. Dzisiaj więc przepowiem wam, moje wy koszelewiaki i sąsiedzi, jak myśmy z tatulem (ja jako kuchcik, tatulo szefował) tę chrupiącą wspaniałość wykonywali, bo widzę, że w Sezonie Ziemniaczanym mamy do czynienia ze zjawiskiem  posuchy w temacie kichy. Ciekawe, dlaczego. No, nic po czczej gadce. Rękawy w dłoń, zakasać obieraczki! Mój Boże, odwrotnie! Oj, ta pigwówka i ratafia...

Składniki:
3 kg surowych ziemniaków,
1 kg ziemniaków ugotowanych,
60 dkg surowego tłustego wędzonego boczku,
3 cebule,
jelito grube jak najbardziej świńskie,
olej lub smalec.

No to zaraz będzie „Poczytajcie dalej »”, bo będą zdjęcia. Kto widział świńskiego flaka rozumie, że osoba spożywająca pyszny posiłek niekoniecznie może znieść dobrze widok surowej kichy zaserwowany ze znienacka i bez uprzedzenia. Kto odważny, zaciska pięści i jedzie.

czwartek, 9 lipca 2009

Roladki rybne w boczku z fasolą mung, z sosem paprykowo-chrzanowym
















Kiedy dacie zwartą rybę, będzie smakować jak schab. Kiedy dacie marną rybę, będzie pyszna. Kiedy dacie naprawdę dobrą rybę... Niee, naprawdę naprawdę dobrą rybę zrobiliście na grillu polaną oliwą i posypaną bazylią, z pieczonym pomidorem i bagietką potraktowaną grecką oliwą. Cóż, to nie jest odcinek o naprawdę dobrej rybie. Ale o smacznej.

Składniki
filet z ryby,

2 szerokie, ale za to cieniuśkie plastry wędzonego boczku,
czerwone pesto z suszonych pomidorów,
dratwa ;)
0,5 szklanki fasoli mung,
1 zielona papryka,
1 ząbek czosnku,
garść zielonej pietruszki, bazylii,
łyżka chrzanu,
cząber, tymianek, sól, pieprz.

Na
plastrach boczku układamy filety (jeśli były mrożone, rozmrażamy). Ja użyłem jakiejś ryby o gęstym mięsie, ale lepszy byłby dorsz, mintaj albo panga, bo nie miałby konsystencji schabowego. Ryba powinna być na tyle cienka, żeby się zwinęła. Ale jeśli macie grube płaty, też nicht szisen: przekrajacie wzdłuż na cieńsze i już. A nie muszą one być równe, ani nawet w jednym kawałku. Hmmm... a gdyby je wcześniej posiekać i połączyć z czosnkiem i ziołami? Ciekawe.

Tak przygotowaną układankę smarujemy czerwonym pesto z suszonych pomidorów. Chcecie przepis? A puknijcie do mnie w okieneczko, albo i w futrynkę, to dam. No, i zwijamy. Ciaśniutko, ale żeby środek nie wycisnął się. W środek można jeszcze dać siekaną bazylię albo piórka szczypioru. No. Obwiązujemy z dwóch stron dratwą i na patelnię. Smażymy ze wszech stron na uroczo brązowiutki, apetyczny kolor. Ryba przechodzi wędzonką i pesto z pomidorów, a więc pomidorami, bazylią, pietruszką i czosnkiem. Nieźle.

W międzyczasie, albo wcześniej, trzeba nam przyrządzić fasolę i sos. Tylko nie sugerujcie się fotą poniżej: zagapiłem się Linuksa zgłębiając, i fasola mi się rozgotowała, więc zrobiłem jakieś takie siakie piure aby ukryć porażkę.

Powiem, jak miało być. Więc tak: fasolę mung gotujemy na małym gazie. Wiecie, fasola mung to są takie ziarenka, oliwkowe maleństwa wielkości ziaren ryżu, tylko uroczo okrąglutkie, słodkie i delikatne. Jak nasza Pyza Wędrowniczka. (Nie trzeba jej moczyć, tylko pilnować kiedy miękka, ty głupia pałko.) To było do mnie. Ona nawet sama z siebie słonowata w smaku jest, więc z solą ostrożnie albo w ogóle. No, i jak się ugotuje szczęśliwie, to na koniec wysypujemy na talerz i wszyscy pytają "ojejku, a co to takie pyszne?".

Sos. Sos nam połączy delikatność fasoli z boczkiem i pesto. Zieloną paprykę pozbawiamy w wiadomy sposób skóry i wnętrzności (kto nie wie jak, puka) i miksujemy z chrzanem, dorzucając czosnek i zieleninę (bazylia, pietrucha, dużo). Soląc i pieprząc ile komu fantazja przyda. Pamiętajmy tylko, że fasola delikatna, ale boczek i pesto - nie.

Na koniec usuwamy dratwę z roladek, przekrajamy na pół pod skosem nowomodną metodą, wykładamy na talerz, lekko sypiemy obok fasolkę, dookoła soskiem paprykowo-chrzanowym, posypujemy zieleniną (bazylia, oregano, szczypior, ale i rozmaryn, a co? co tam kto ma).

A jak kto nie umie fasoli dopilnować, to wygląda tak, jak niżej (z czapką czerwonego pesto).














Tytułem PS.: W jak różny sposób można sfotografować tę samą potrawę, na tym samym talerzu ;)

wtorek, 16 czerwca 2009

Sałatka z soczewicy i boczku
















W ramach akcji „Lunch Box”, czyli po naszemu „Śniadanko do pracy” na durszlak.pl przygotowałem dziś swojsko smakującą, sycącą sałatkę z ziarenek. Można ją zapakować do pojemnika i potem grzecznie spożyć w czasie przerwy technologicznej albo między papierosem a czwartą kawą. Jest niekłopotliwa w jedzeniu, wystarczy widelec. Nie ma potrzeby wstawać wcześniej żeby przygotować śniadanie do pracy, bo najlepiej smakuje po nocy spędzonej w lodówce. Wadę ma tylko jedną: każdy na zakładzie zechce spróbować i rzadko poprzestanie na jednym kęsie.

Składniki
30 dkg soczewicy (ja wolę czerwoną),
30 dkg wędzonego boczku,
2 małe cebule,
pęczek pietruszki,
pęczek szczypiorku,
1 cytryna,
3 łyżki musztardy,
4 łyżki oliwy,
pieprz, majeranek, tymianek, oregano.

W garnku zagotowujemy wodę (można też bulion, ale moim zdaniem różnica w smaku jest niewyczuwalna) i wsypujemy soczewicę. W jedną cebulę wbijamy 3-4 goździki i także wkładamy do garnka. Gotujemy na małym gazie aż soczewica przestanie być surowa (tylko bądźcie czujni - chwila nieuwagi i z ziarenek zrobi się papka). Nie ma być miękka, później sobie dojdzie. Wykładamy na durszlak i przelewamy zimną wodą.

W międzyczasie na patelni podsmażamy pokrojony w kostkę lub w słupki boczek. Kiedy już ładnie chrupiący, odlewamy nadmiar wytopionego tłuszczu, troszkę dla smaku jednak zostawiając, i wsypujemy soczewicę. Podsmażamy na niezbyt silnym ogniu aż ziarenka zmiękną i nabiorą boskiego aromatu boczeczku.

W misce mieszamy musztardę i sok z cytryny, po czym powoli wlewamy oliwę i mieszamy do uzyskania gładkiej emulsji. (Jeśli sałatkę przygotowujemy do zjedzenia w domu albo jeśli nie lubimy kolegów z pracy, dodajemy posiekane 2 ząbki czosnku.) Wrzucamy zawartość patelni, mieszamy i dodajemy siekaną cebulę, szczypior i pietruszkę. Doprawiamy pieprzem i ziołami (wszystkimi albo wybranymi, np. tylko dużą ilością majeranku). Sól – tylko w razie potrzeby, boczek zazwyczaj jest mocno solony.

I już, koniec roboty. Ten przepis wklepuję dłużej, niż robiłem sałatkę. Można zjeść na ciepło albo odstawić na kilka godzin do lodówki, jednak najlepiej poczekać ciut dłużej i dopiero następnego dnia delektować się fantastycznym, winegretowym połączeniem aromatu ziarenek, boczku i majeranku.

W ramach PeeSa: jeśli dobrze pamiętam, przepis na tę sałatkę dostałem onegdaj w jakimś kulinarnym newsletterze. Gdyby ktoś skojarzył, proszę o sygnał - dopiszę źródło.