poniedziałek, 31 stycznia 2011

Nam jarać nie kazano


We wiosce gruchnęła wieść okrutna: w klubokawiarni na zabawie karnawałowej kurzyć nie dozwolą. Ukaz unijny, czy cuś. Raban się podniósł jak nie wiem i co, że swobody obywatelskie, librerun wetum, i że jak tak, to na wyborach zagłosujem na stowarzyszenie Popapranych i Skołowaciałych. Najwięcej sołtys nasz, Szuwaśko Grzegorz — znacie może — gardłował, ale bo on to ze dwie strony „Gliniewickich Nowości” na dzień wypala, i największym odbiorcą machorki przewożonej przez zieloną granicę spopod Kobrynia jest.

Na początku wszyscy myśleli, że z zakazem to o zioła lecznicze rozchodzi się, co je Aleksiejuk Zbigniew dystrybutoruje i na duszności, ale też na nerw i na pyłganie żyłki poleca kurzyć. Z racji że one, te ziółka, waniają jakby do ognia ciepnąć mokre onuce po tygodniu prac polowych, tośmy umyślili, że ten zakaz na nie tylko obowiązuje, bo może od nich kapusta kiszona w beczkach jełczeje, czy coś w podobie. Ale nie, bufetowa Danuta mówi, że dymu żadnego być w lokalu nie może za wyjątkiem drewna do kominka, a poza tym ruska machorka nie lepiej wali, niż te narkomańskie śmichy-chichy.

Rozgorzała dyskusja, jak to przy gąsiorku. Kondraciuk Bolesław indyczył się, że gdzie rozum takie ukazy dawać kiedy u nas we wiosce wszystkie kurzą. Na to Kondraciukowa do niego, że ona nie kurzy na ten przykład, a i ksiądz proboszcz nie pochwala nałogu. Kondraciuk odciął się, że nic nowego ona nie powiedziała, bo on najlepiej doświadcza codziennie, że jego ślubna pomyłka nie tylko palić nie umie, ale dodatkowo rosół przesala, i ogórka na oczy nasadza zamiast do gęby wkładać.

— Dla mnie zdaje się, kochanieńkie, że chłop bez dyma do żywiny podobny robi się — wyszeleścił sołtys Szuwaśko podnosząc ze znienacka zamyślony wzrok znad grubo ciosanego stakana ze śliwowincją. — To jak z piciem: gada się wszakże, że napijmy się do kotleta, ażeby świnia nie myślała, że psi ją szarpają.

— Nu, ma się rozumieć, ta unia to musi gorsza jeszcze lewacka swołocz niźli komuna, co my jej odpór dawali w 1913! — ocknął się dziadźko Baciuk.

— Dziadźku, w 1913. to wyście w pieluchy szczali, i to podług tej metryki, co żeście ją sprokurowali ażeby schedę po stryju przejąć, bo wydaje mi się, że w trzynastym was na świecie nie było  — podpowiedział usłużnie kościelny Koszelewski. — A odpór dawany wtenczas faktycznie był, ale jednakowoż klęsce urodzaju na karczochy, a nie komunie, której szczęśliwie nie było jeszcze jako siły panującej.

— Toż ja i tak mówię! — wychełchotał dziadźko Baciuk. — Wpierwej byli klęski urodzaju, a potem przyszła komuna. Siłą wzięła i urodzaj, i nas, a ostawiła ino klęski! A teraz, moiściewy, dobrowolnie my oddaliśmy się w ręce tych bezumnych, tfu, zboczenców, co nam kurzyć nie każą! — dziadźko aż zdyszał się z nerwacji i wyciągnął kolejnego „Męskiego” podsuszanego na przypiecku.

Wiadomo, dla dziadźka Baciuka na frekwencji na zabawie karnawałowej w klubokawiarni zależało najwięcej, ponieważ miał wystąpić z reczytalem pieśni charczanej „Jak trwoga to do Fogga”. Zakaz palenia mógł oznaczać, że wszyscy jak jeden mąż do remizy ruszą. Komendant straży ogniowej zapowiedział albowiem, że jeśli się posterunkowy Guzik pojawi mandaty za spożywanie tytuniu wypisywać, to gaśnicą proszkową po oczach dostanie i będzie z fanarem na służbie chodzić, bo on na takiego gamonia proszku zużywać nie zamiaruje, tylko bańką przyfanzoli. I nagadał dla przedstawiciela władzy, że w remizie to on jest pan, i on będzie ustalał, co wolno, a czego nie; a kiedy tak, to każden jeden demokratycznie przyjść może i machorki zażyć, albo przyjść i nie zażywać. Tolerancja to się nazywa, mówił, i urównoprawnianie. Wolna wola ma być, mówił, a jak się komu jaranie nie widzi i szkodzi, może dobrowolnie i bez przymusu albo zostać i bawić się, albo wypaździerzać na kawę plujkę do kawiarni „Frezja”, do której tylko abstynenty wstęp mają. Tylko niech się pośpiesza, chichrał się, bo o 18 obsługa lokal zamyka i do remizy na zabawę leci!

— Iii tam — stary Pałąk wtulił głowę w ramiona i uśmiechnął się jakby Bardziaszczyk Eleonora zasłon w chałupie nie zaciągnęła. — Jak machorki nie wolno, co inne kurzyć możno. Ot, choćby szczapki sosnowe. Trza jeno dobre trafić, smolne. Nastrugać siekierką, w „Gliniewickie Nowości” obwinąć i dawaj końsumpcję obskuteczniać.

— Że też dla mnie taka durnota trafić się musiała! — wisnęła Pałąkowa. — Toż ty, hałajstro jedna, zasmoliłbyś się jak komin na przednówku! Pomorek, za co na mnie takie męki cierpieć przyszło! Kurzyć ty niczego nie będziesz, ponieważ dochtor w ośrodku zdrowia zakazał dla ciebie, jak też picia barbeluchy ażebyś dawców wątroby nie szukał.

— Żono moja Halino! Ja barbeluchy nie piję nic a nic, będzie musi ze dni trzy! — zaperzył się stary Pałąk.

— A oprocentowane powonienie od ciebie to od czego niby, a? Od szachów? — zadrwiła nasza wioskowa biznesłumen.

— Kiedy ten nasz specjalista od wpędzania ludzi w abstynencję dla mnie pić zakazał, to zaczął ja samogonkę jak grochową spożywać, łyżką. A łyżką to ty jesz, czy pijesz? Toż przecież, że jesz. Żeb ty ją z miski bez śtućca piła, to byś piła. A jak łyżką, to co? Jesz! Tak i porady dochtorskiej, a zatem i zdrowotności nie uchybiając, dla poprurary... nu, dla szerzenia zdrowego trunku ja przyczyniam się. Aby jeszcze podśmiechujków chłopy ze mnie nie robili pod gieesem, że ja jem samogonkę zamiast pić, to ja by do końca życia tak ją w zdrowiu jeść mógł, ot co.

I tak to gadka fajczana, zrobiła się procentowa. Bo to, widzicie, dupa zawsze z tyłu, a samogon na stole. 

piątek, 28 stycznia 2011

Buza























Przedwojenny Białystok nie był tak homogeniczny, jak obecny. Huczało tam od tradycji, kultur, religii i języków; istny worek różności. Wstrząśnięty, zmieszany. Przyjechali też Macedończycy. Przyjechali, założyli sklepik, potem drugi, trzeci, i już po krótkim czasie dla wielu białostoczan niedziela bez rodzinnej wycieczki na butelkę buzy i kawałek chałwy „u Makiedońca” była niedzielą straconą.

Buza to biały, musujący napój na bazie kaszy jaglanej. Lekko słodka, kwaskawa, jakby stworzona do kawałka chałwy. Chałwę imigranci z Macedonii też robili. Podobno w oknie zawsze stał wielki blok tego smakołyku i nie topił się nawet po wielogodzinnym leżakowaniu za szybą na słońcu. Dobrze, że Sanepid nie ma maszyny czasu...

W smaku buza przypomina „szampana” z serwatki, który za komuny tak pięknie gasił pragnienie, tylko jest bardziej kwaśna i mniej słodka. I lekko śliska w dotyku, i kawałek kaszy może się trafić. I jak się weźmie do buzi duży łyk i pobulgocze, to będzie... no właśnie, buzować!

Tajemnicę wyrobu najlepszej buzy zabrał do grobu w 1944 roku nestor macedońskiej rodziny, a właściciel konkurencyjnej „Buzny” trafił do sowieckiego łagru i został tam zamordowany. Na kilkadziesiąt lat buzujące orzeźwienie znikło z menu białostoczan; stało się kulinarnym reliktem.

Na szczęście mamy modę na kuchenną archeologię, i oto doczekaliśmy się wspaniałego wykopaliska: nie tylko znaleźli się ludzie, którym zależy na obudzeniu lokalnej kulinarnej samoświadomości, ale też po wielu latach można napić się buzy w lokalu. Na pięknie wyremontowanym białostockim Placu Miejskim, w stylizowanej na przedwojenną restauracji Esperanto Cafe, za trzy złote można skosztować tego specjału, a dokładając kolejne dwa złocisze — przetestować połączenie ze sporym kawałkiem chałwy. Nie macedońskiej wprawdzie, ale zawsze. Ech, wszystkie pepsiaki oraz inne sprajty to są małe pikusie w porównaniu z tym ekstraorzeźwiaczem.

Dość paplania, zróbmy buzę.

Składniki:
 5 dkg ryżu,
 10 dkg kaszy jaglanej,
 25-30 dkg cukru,
 3-4 cytryny (albo 0,3 dkg kwasku cytrynowego i aromat cytrynowy),
 1 dkg drożdży,
 garść rodzynek,
 3 l wody.

[Listonic]

Ryż z kaszą płuczemy i rozgotowujemy w niedużej ilości wody. Tak na papkę. Miksujemy w blenderze, zalewamy trzema litrami wody i zagotowujemy. Przecedzamy przez sito (może mieć niezbyt małe oczka, w Esperanto Cafe trafiały się grudki kaszy, ale to wcale nie przeszkadzało), dodajemy cukier (nie powinno być zbyt słodko), wyciskamy cytryny (powinno być kwaskawo), a po ostygnięciu dodajemy drożdże. Odstawiamy. Kiedy na powierzchni zacznie się tworzyć pianka, przelewamy do butelek z zakrętką (najlepiej do takich ze starodawnym pałąkiem), do każdej wrzucamy po kilka rodzynek (ja dałem też żurawiny) i odstawiamy na dobę, a następnie przenosimy w ciemne miejsce.

Przepis, który znalazłem w internecie, zalecał użycie kwasku cytrynowego i aromatu cytrynowego, ale uznałem, że to trochę dziwnie i dałem cytryny. Nie wiem, czy to dobrze, bo napój szybko sfermentował. Następnym razem dam jednak kwasek. Było tam też więcej cukru, więc przy pierwszym podejściu wyszedł mi ulepek. Proporcje podane w składnikach są moim zdaniem lepsze. Widełki przy cukrze i cytrynie wynikają z tego, że każdy ma inne upodobania: jeden woli bardziej kwaśno, inny zechce dodać tataraku... No ale o tataraku w przepisie nie piszę, bo gdybym zaczął wyliczać, co do takiej buzy można dodać, to wyszedłby mi niezły bałagan.

No i co, to tyle. Coś mi się widzi, że ten napój będzie moim ulubionym w skwarne dni, ale i teraz, zimą, zamiast podpiwku daje radę. To jeszcze tylko tribiuty i lecę zadać kurkom.

Przy pisaniu tej notki korzystałem z książki Adama Dobrońskiego i Jolanty Szczygieł-Rogowskiej „Białystok, lata 20, lata 30.” Przepis na buzę skradłem ze strony Białostockiego Szlaku Kulinarnego, o, z tej właśnie. Mam nadzieję, że mi to wybaczą i nie będą ścigać albo kazać wypłacać się kaczęcymi jajkami.

środa, 26 stycznia 2011

Prosimy na soczek!

















Jak byłem nad tym morzem, to tam dom uzdrojowiskowy był. Chodziłem ja do niego podrywać sanatoriuszki, bo one tam właśnie skupiały się. I tego, w tym domu uzdrojowiskowym była kawiarenka. Wiecie, kawa do szklanki i zalać wrzątkiem. No i dawali tam też soki świeżo wyciskane różnego rodzaju. Popróbowałem ja ich ażeby panią kelnierkę obłaskawić, bo ona dla mnie silnie podobała się: wyglądała na zdrową, nie stękała i nie łapała się za krzyż, miała nie więcej niż 60 lat i nie krzyczała na mój widok „o matuchno z ciotuchną, pohańce!”. Ciekawość, to chyba raczej nie dlatego, że była niemową?

Ale nie o tym ja. Tak mi te soki posmakowały, że wróciwszy postanowiłem sobie narobić aby powspominać amory. Zazwyczaj w restoranach dają soki z kwaśnych pomarańczy, co to je w zamorskich krajach zamiast octu używają, albo grejfruty gorzkie tak, że yerba mate przy nich to drażetka miętusowa (w sensie że smak miętowy łagodny, a nie że zrobiona z miętusa). A w tej kafejce proszę, do wyboru, do koloru: marchewka, jabłuszko, selerek, buraczek, pietrucha. Co chcesz, pojedynczo i w dowolnych kombinacjach. Szklanka pińć zyla i pijta, co chceta. Bardzo mi przypadło do gustu połączenie buraka z selerem, więc dzisiaj sobie nawrzucałem warzywek w żarna i wycisnąłem. Posłuchajcie jeśliście spragnieni.

Składniki:
 30 dkg marchwi,
 30 dkg selera,
 30 dkg jabłek,
 20 dkg buraków,
 30 dkg świeżego ogórka,
 kmin rzymski, sól.

[Listonic]

Warzywa wyciskamy w sokowirówce (ogórek bez skóry), dodajemy szczyptę soli dla zrównoważenia uroczej słodyczy marchewki. Jeśli jabłka słodkie jak szarlotka bufetowej Danuty, pokrapiamy cytryną.

Na suchej, rozgrzanej patelni podprażamy kmin rzymski, a kiedy zacznie wydzielać aromat, że prawie zemdlejemy z rozkoszy, sprytnym ruchem wsypujemy go do moździerza i tłuczemy ile sił, jakbyśmy Baciuka spotkali. Sok wlewamy do szklanki, posypujemy kilkoma szczyptami kminu, napawamy się smakiem i witaminami od A do Ź. Plus mikroelementy.

Mnie z tych składników wyszło trochę ponad pół litra soku, ale żarna nie są zbyt wydajne, a poza tym zimowe warzywa są suchawe. Polecam taką małą bombkę witaminową na zimową szarugę, gdyż dodaje sił, animuszu i rozwesela. I jest urocza: czerwona, z pomarańczową pianką. A jutro spróbuję dać więcej selera, i może ziemniaka? A nie, kartochli na samogonkę wszyskie poszły. No to tyle póki co.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Morze, spalnia, rybeńki, hendechochy. Tum wam. Epistołolografia zastosowana













SzPan Radziulis Czesław
Koszelewo 31
poczta Paździerzownica Kościelna
woj. podlaskie


Drogi Czesławie, przyjacielu Ty mój, kompanie, sąsiedzie i współczłonku Koszelewskiego Klubu Kalwadosianych Konesrów!
W pierwszych słowach mojego listu przepraszać ja chcę Ciebie, iż nie byłem obecny na zeszłotygodniowej zbiórce naszego klubu kiedy to mieliśmy kontestować połączenia smakowe kalwadosu z dobrym tanim winem marki „Zielony paw” i kaszanką pleśniową od Pałąkowej. Zbieg okolicznościowy sprawił, że kiedy szedłem od Maciaszczyka z gąsiorkiem kalwadosu, szedł też akuratnie przelotowy pekaes na Odrzykołki Parcięta i zatrzymał się na przystanku przy gieesie, gdyż kościelny Koszelewski z winem mszalnym wracał i wysiadał. Niewiele myśląc, postanowiłem skorzystać z okazji i wybrać się nad morze. Wiadomo, z Odrzykołków łatwiej na świat wydostać się niż z Koszelewa, a nawet ze samych Gliniewic. Smaruję ja tu tego lista ażeby Ciebie uspokoić, że u mnie wszystko w porządku, i przepowiedzieć dla Ciebie, jak to moje oddychanie nadmorskie odbywa się.

Najsamwprzód kiedy ja nad to morze z ośmioma przesiadkami dojechałem, trzeba było dla mnie znaleźć dach nad głową. Chciałem wyszukać coś taniego ażeby na drogę powrotną dzieńgów nie zbrakło. No i doszedłem do takiego hoteliku, co się „Spalnia” chyba nazywa. Chyba, bo kilka literek najwyraźniej odpadło i zostało samo „Spa”. No to co może innego być, niż spalnia, kiedy tam się śpi, czy nie tak, co? Pomyślałem, że jak oni literkom odpadać pozwalają, to może i gwiazdek u nich nie ma, a zatem mogą być nienajdroźsi. I faktycznie, dało radę. Troszku przekupiłem dozorcę stakankiem maciaszczykowego kalwadosu i dostałem rabata dla wipa.

Od razu na wejściu była miła niespodzianka, bo na stoliku w pokoiku czekał na mnie słuszny kawał słoniny. Niczegowata taka, bielutka. Wyciągłem pajdę razowca i kozikiem strugałem sobie. Pojadłem, że hej. Nowoczesna ta słonina była, mówię Ci! My tu po wioskowemu majrankiem, tymiankiem i czoskiem sypiem dla aromatu, a światowe ludzie aromantyzują rumiankiem. Ot, nie pomyślałbym, jejbohu, kwiatowa aromantyzacja słoniny. A, i nawet dla mnie ślafroka dali, że to, mówią, masować mnie będą, to żebym ja w tym ślafroku łaził po obiekcie. Ale powiem dla Ciebie, Czesławie, że nosić to ja jego nie noszę, gdyż jak nakładam jego na fufajkę, a wiesz dobrze, że u mnie fufajka grubaśna, na watolinie, to on przyciasnawy jest i w szwach trzeszczy, i kiedy wychodzę w nim plażować, to na mnie łabądzi gapią się jak na durnowatego. Zresztą, i tak nie pasuje mi do czapki uszatki i gumofilców. To ja jego nie ubieram, tylko obwijam nim rybę aby nie waniała po całym pokoju.














O właśnie, sąsiedzie kochany. Ryby są tutaj pierwszoklasowe. Nauczyli się po tych budach, że czym prościej się świeżą rybę zrobi, tym lepiej. Dorszyk prosto z morza jest panierowany cieniuśką panierką, której smaku prawie nie czuć, a służy ona tylko do utrzymania soków w rybie. I rozumiesz, jak się rozkroi taką rybunię, jak te płatki mięsa się rozchylą, jak spomiędzy nich wypłynie obłędny soczek, to czad w galotach i orgia na synapsach. A wędzone jakie dobre! Znalazłem bliziutko wędzarnię przednią. Halibutek mgiełkowy, soczysty i delikatny jak walory Wieńcko Stefanii, łosoś zgoła niełososiowy, a pachnący dymem, oj! Nawet kupiłem dla jaj makrelę, bo wiesz sam, że ja ją lubię w każdej postaci i często w gieesie wędzoną kupuję. Chciałem sprawdzić, czy można uwędzić ją lepiej, bo ta sklepowa zawsze mi smakowała. No więc już nie. Taką makrelkę prosto z wędzarni pochłania się w całości ze skórą i głową w jakieś pół minuty, a potem żałuje się, że nie kupiło się więcej. Fakt, najtańsze te ryby nie są, ale doznania takie, że musi ja prelekcję w Gliniewickim Domu Kultury Masowej wygłoszę.

Ale najlepszy był łosoś wędzony na zimno. O matuchno! Ryby zimowe są ogólnie chyba tłuściejsze, a jak wędzone na zimno, to się tłuszcz nie wytapia. No i teraz wyobrażaj sobie, przyjacielu, taki tłuściutki kawałek, prawie że o konsystencji słoninki; pomarańczowiuśki, tranowy, dymny... Pojadłem ja jego i innych rybek tyle, że aż te zdrowotne Omegi-3 i Omegi-6 dla mnie bulbonami nosem wychodziły. Co dziwne, te bąbli pachły rumiankiem. Dla mnie zdawało się, że takie kwasy tłuszczowe to niezbyt kwiatowe są, ale widać ja wioskowy chłop i rozeznania nie mam nic a nic.

Pojadłem królewsko, ale jak się łapie w łapy rybkę wędzoną, to potem palce silnie rybą i dymem dają (tak jak wtedy, kiedy nawóz przerzucamy... a nie, to nienajsmaczniejszy przykład). I tu mamy, pojmujesz, jeden jedyny minus tej spalni, co ja w niej pomieszkiwałem. Wyobrażaj sobie, Czesławie, mydła nie dali. Poszedłem do woźnej i mówię, że ładnie by było żeby mydło się znalazło, bo do klienta frontem należy się ustawiać. A ona do mnie z wiskiem, że ona wszystko dobrze wie, że zboczence, że rzeźbę ludową to sobie mogę urządzać u siebie w Pipidówce, a ona wszyściuśko widziała, że tylko okrawki w moim pokoju się zostali, a cały kozik uwalany był mydłem. Ja z nią więcej gadać nie będę, bo ona musi pomylona jakaś. Imaginuj sobie, chciała żebym słoniną łapy mył! Durnota ludzka bezgraniczna jest.

W spalni karmią mnie przednio, tylko nie powinni sztucznych kwiatków układać obok pasztetowej, bo raz dałem się nabrać i spożyłem tulipana. Stoły od jedzenia uginają się, aż dla mnie bandziuk rośnie w siłę. Jeszcze trochę, i taki jak szuwaśkowy będzie. Żeby tylko Szuwaśko nie pomyślał, że ja jego z sołtysowania wyrugować chcę, bo wiesz, kwit na drewno on dla mnie obiecał. Wnerwi się i z drewna to se będę mógł na Maćkowym Zagonku chrustu nazbierać.

Czesławie, tu nad naszym polskim morzem przepięknie jest. Na plaży i na deptakach puściusieńko. Turystów jak na lekarstwo, kuracjusze zajmują się fajfami i zetemami, czyli zdradami małżeńskimi. Żeby jeszcze tylko tych śwargotliwych hendechochów ktoś ubił, to by byłaby bajka. Oj, mówię Ci, jak fajnie jest na ławeczce przycupnąć, z gąsiorka pociągać, łososiem zakanszać, w horyzont gapić się i nad przymiotami Ludwiczak Jadwini się rozwojażać. Musisz Ty kiedy ze mną razem przyjechać tu. Wiadomo, we dwóch więcej gąsiorków uniesie się, a może by myśmy traktorek od sołtysa w arendę wzięli i tym traktorkiem szyku tu na deptaku zadawali? Lemiesza byśmy podczepili żeby sikorki nie myślały, że jakie małorolne zjechały, i hajda w konkury! Już widzę nasze sukcesy w angażowaniu wyobraźni sanatoriuszek. Powiem Ci, że niektóre, szczególnie te poniżej siedymdziesiątki, całkiem podchodzące bywają. A filuterne jakie! Spodzień trzy czwarte taka nałoży, czapę z ponponem, kurteczkę puchową pikowaną że aż rąk po sobie nie położy, kozaczki lakierowane na obcasie, i po deptaku śmiga, a oczkami iskry krzesze!

Kończę tę działalność epistołolograficzną, Czesławie, gdyż ołówek dla mnie zużył się. Pozdrawiaj swoją kasztankę, sołtysa, Pałąków, a nie zapomnij zanabyć u Maciaszczyka kalwadosu na nasze obrady, co się na drugą niedzielę odbywać mają, ponieważ z tego, co ja kupiłem, to już nie więc, niż trzy litry zostało się. A, i pamiętaj aby Baciukowi nie popuścić za to, że wisionki w sadku dla mnie na żółto olejną farbą pociągnął. Będziesz moim reprezantem, czego i dla Ciebie, i dla siebie życzę, amen.

Z Bogiem, Czesławie, wypatruj mnie i salceson na powitanie szykuj, gdyż umyśliłem wracać jak tylko kalwados z gąsiorka będzie się miał ku końcowi, czyli niezadługo, ma się rozumieć.

Twój przyjaciel, kompan, sąsiad i współczłonek Koszelewskiego Klubu Kalwadosianych Konesrów
znakiem mówiąc Antoni, czyli ja

piątek, 14 stycznia 2011

W Chruścielu swojaki są. Cała kupa















Wioska Chruściel na pograniczu polsko-białoruskim. Szutrówka ledwo doprowadzona, pekaesy chodzą raz czy dwa dziennie, partyjniaki nawiedzają. Świat zapomniał, ale chuj ze światem. Z pomocą bimberku każda przeszkoda maleje do puchatej kaczuchy, czy nie tak, co? Tego, ten, czy ten klimat komuś coś przypomina?

Ucieszyłem się, że nie tylko ja propagatoruję tę naszą urokliwą podlaskość. Po prawdzie, kiedy spojrzeć chromatologicznie, to Dzwonka Chruszczuk pierwszy był, gdyż ponieważ od siedymnastuch laty swoje powiastki opubliczniał w kultowych już starych „Kartkach”. Zawsze lubiłem poczytać „Chatę Polską” Zygfryda Nożyca, w której pomieszczane były powiastki Chruszczuka. Ech, kilka dni temu pożegnaliśmy z uczuciem niezapełnialnej pustki jednego z Zygfrydów (bo ich dwóch było, braci syjamicznych). Jaki to pałer był, to wam mówię! Ja ciuteczkę tam byłem przy tym. Trochę podsłuchałem, a co wypiłem słuchając światowych gadek, to moje.

Ale nie o tym ja. Pokazała się mianowicie, i o tym ja bym pogadał, książeczka z powiastkami Dzwonka Chruszczuka. „Opowieści z Chruściela” nazywa się to. Na tę okoliczność chłop przyjął pseudonima Dariusz Kiełczewski. Pseudonim dobry jak każden inny, choć Szuwaśko się śmiał, że za prawdziwy zanadto. Ale sołtys nasz po stakanie zawsze krytyczny. Chyba że kolejny gąsiorek w zanadrzu.

Tego, co ja tam miałem. A, mam to! Strasznie się ucieszyłem, że chruścielskie powiastki ukazały się książkowym drukiem. Miałem iść na wernisaż, co w białostockiej klubokawiarni „Akcent” odprawował się w grudniu, ale za ochrę chłop z zapłatą spóźnił się i na bilet nie miałem. Dobrą kawę tam dają, czort. Poszedłem dopiero dziś, odżałowując 6,80 na pekaes, gdyż prokurator mendził, że mam przyjechać i za leciusieńkie placnięcie Baciuka szpadlem zeznawać. Oprzytomniła mnie też informacja w „Kurierze Porannym”, który do nas tutaj dochodzi czasem jak chłop wełnę do gręplowania przyjeżdża odebrać, że „Opowieści z Chruściela” nominowali do nagrody Kazaneckiego. Nikomu nic to nie mówi poza podlasiakami. To jest taka podlaska „Nike”.

Ech, pięknie w tym Chruścielu. Swojaki są, szutrówkę i bimber mają, czego chcieć więcej?! Walerkowa Lodzia, Śmigle, Szurmiejko Józef, legendy, zabobony (ale swojskie). Posłuchajcie:

Wyszedł Śmigiel przed ganek, charknął, pierdnął i koło domu kowala siwy dym zobaczył. Do domu szybko wrócił, szykuj stara żarcie goście jadą, powiedział, a sam z bańką do stodoły pobiegł świeżutkiego bimberku zaczerpnąć. Nie mylił się nigdy Śmigiel, kiedy dym ten widział, odkąd tylko do Chruściela żwirówkę doprowadzili. Wszyscy w Chruścielu z tej żwirówki cieszyli się. Praktyczna to rzecz. Nie to, co piach. W roztopy kałuże niewielkie. Łatwo przejechać. Autem przejechać, bo fura to i przez najgorszą wodę pojedzie. Ale autobus to już żwirówki wymaga przecież. Gorszej drogi nie pokona. To i szansa, że autobus przez Chruściel jeździł będzie, się pojawiła.

Nu, i jak? Ja to jakbym, nie przymierzając, w Koszelewie byłem. Ale nie szukajcie tej książki po świecie, gdyż nie wiedzieć czemu, ten zbiorek można kupić jedynie w białostockim „Akcencie”. Fakt, przejechać się warto choćby dla skosztowania kawy i obejrzenia rynku w Białymstoku, który wypiękniał jak papiloty Haliny Modrzejewskiej kiedy ją hrabia Eutanazy zoczył, a poza tym w Esperanto Cafe w budynku Ratusza dają prawdziwną buzę z chałwą i żydowskie bialys. 15 złotych nie majątek, a ubawu i doznań — po pachi. Nie mówię o papilotach, tylko o książce. Ja tam mogę zamówienie złożyć i powysyłać gdyby kto lubiał poczytać swojską gadkę. Ochotnicy na emalię piszą niech.

Koncząc, powiem tak: rajcuję się kiedy komuś się chce wypisywać głupotki. Bo wiecie, w „Opowieściach z Chruściela” prawdy nima ani ani, sama fantazja tam jest. No, ale wy, kosmorodki szmaragdne, o tym wiedzieliście od samego początku, co nie? Wstawajcie prędko i gimnastykujcie się. Chruściel czeka!


EDIT: Rozmowa z Dariuszem Kiełczewskim jest tu.

środa, 5 stycznia 2011

Puchata zapiekanka z jabłkami

















No już dobrze, dobrze. Ja wiem, tort ma mieć mnóstwo kalorii, masła, śmietany, kremów i polew. Ale czego się tak wnerwiać? Sołtys pod gieesem powiedział dzisiaj, że jak ja takie torty robię, to on mnie znać nie chce, bo nazywanie tego czegoś tortem jest jak nazwanie kawałka soi kotletem schabowym. Ale przebłagać się dał i zapiekankę z jabłkami zjadł, pomrukując. Olaboga, co to będzie jak on się dowie, że tam ani grama tłuszczu nie było! Na bunicję mnie wyprawi, inaczej nie widzę.

Zostało mi z wczoraj trochę makaronu ryżowego (to znaczy makaronu w kształcie ryżu, a nie z ryżu) i zastanawiałem się, co z nim zrobić. Puszysta zapiekanka jabłkowa to było to, na co miałem ochotę, nie wspominając o możliwości udobruchania naszego sołtysa, który jak się zaweźnie, to nie popuści. Dotacje unijne na trzymanie pola odłogiem wiadomo kto przydziela, co nie? Pomysł podkradłem ze znienacka Ewce Noblevce. Nie sądziłem, że piana z białek ma taką moc. No, ale ze słodkości to najlepiej mi wychodzi golonka, więc mogłem nie wiedzieć. Posłuchajcie.

Składniki:
 15 dkg ryżu ugotowanego na mleku albo drobnego makaronu,
 2 jajka,
 3 jabłka,
 sól, cukier, cymamon.

Jabłka obieramy, kroimy w cienkie plasterki. Do ryżu dodajemy żółtka, trochę soli, cukru (ja dałem brązowy), mieszamy. Ubijamy pianę z białek, dodajemy do ryżu i delikatnie mieszamy. Powstanie puszysta masa.

W naczyniu żaroodpornym posmarowanym tłuszczem układamy warstwę jabłek, posypujemy cukrem, cymamonem i solą (słodycze lubią sól). Jeśli jabłka bardzo słodkie, można pokropić sokiem z cytryny. Na to kładziemy 1/3 masy, znowu przykrywamy jabłkami, solimy, cukrzymy, cymamonujemy, znowuż ryż, i tak dalej. Ostatnią warstwą są jabłka, które także posypujemy pysznościami. Można oczywiście położyć na wierzch kawałek masła, wtedy karmel będzie ładniejszy.

Zapiekankę wkładamy do piekarnika z nastawionym termoobiegiem i podziwiamy, jak pięknie brązowi się powierzchnia. A potem, wiadomo: kosztowanie. Mówię wam, jeszcze nie jadłem tak puszystej zapiekanki z jabłkami. Na zdjęciu wygląda na suchą, w rzeczywistości jest niezwykle soczysta i delikatna. Hej, widelce w dłoń! Resztki zapiekanki goń, goń, goń! Łajdaczka, kończy się szybko.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Torcik brokułowy dla blogierki











Sen był taki: byłem ja sobie w jakiejś dużej sali i było tam trochę ludzi. Jakby panel blogowy abo cuś. Była też grupka fajnych babek, znaczy się blogierek kuchennych. I jedna z nich na mój widok krzyknęła „Antoni, kochany, jakże się cieszę się, że cię poznałam wszelako!”. Tego, i całusa dostałem, aha! Aż mi czapka uszanka w miskę z kawiorem wpadła. Tylko że potem zrobiła się poważna (blogierka znakiem mówiąc, bo na powagę czapki uszanki bym nie liczył) i dodała: „Antoni, ogarnijże się, chłopie, nie możesz zaprzepaścić tego, co osiągnąłeś”.

Mówiła o tym blogu. Wiem to, choć tego nie powiedziała. Wiecie, jak to we śnie. Nu, a nie dalej jak wczoraj siedziałem i dumałem, że jakoś do pisania wziąć się nie umiem, w robocie miazga to i pomysłów na bazgranie po blogasku braknie. No ale w końcu, myślałem dalej, tego bloga to ja dla jaj zaprowadziłem, to czego się przejmować, że nie idzie. Mogę zamknąć w trypi... pierniki (ufff!), i tyle. Mój blog, czy nie tak, co? A co do osiągnięć, to dzięki temu blogu osiągnąłem stan podwyższonej absurdalności zachowań w realu, jak też zacząłem w sklepie gadać „a da dla mnie, kochanieńka, osim jajców”, i tyle. A nie, jeszcze Baciuk, ta swołocz, znacie może, mniej chamowaty zrobił się, gdyż się boi, ażebym ja jego tu nie opisywał, czym by się na pośmiewisko przed całą wioską wystawił. Tyle że to samo osiągnąć bym mógł zwyczajowo pacając go w potylicę na powitanie, no ale tak jest humanitarniej. Czy dla takiego obsrajducha humanitarność się należy to nie wiem, ale niechaj tam. Z Grinpisem wolę nie zadzierać, bo oni mnie już raz życie uratowali jak w ostatniej chwili odstąpili od wrzucenia mnie w odmęt Bałtyku kiedy plażowałem.

Wrrróćć, nie o Baciuku ja przecież, bo na niego tych pikselów szkoda marnować. Widzicie, tak mnie ta blogierka podeszła, że się dzisiaj przy porannej serwatce zadumałem. Dumałem, dumałem i wydumałem, że w rzeczy samej: poddawać się — nie honor. Iść może nie idzie, ale mus próbować. Źle wyjdzie, to mnie kto objedzie, a dobrze, może i gąsiorka postawi. A no to se popiszę.

Dla tej blogierki to ja podziękować chciałbym, że mnie obsztorcowała. W sny nie wierzę i nie przejmuję się zazwyczaj, ale ten mnie wziął. Może temu, że taki realistyczny był. Aha, a nie już. Taki on realistyczny, że nie wiem nawet, co to za blogierka była. Tyle tylko, że taka, co ja jej bloga lubię. Przyznawać mi się zaraz, która mnie obsobaczała?! W tym śnie wiedziałem, kto ona, ale przy serwatce już nie. Nic to, jak mawiał Wołodyjowski Michał, znacie może, tylko że on nie z naszej wioski.

To jak, może torcika? Bez masła, cukru, bo wiadomo: Święta ledwo minęły, nowy roczek dopiero się zadamawia, wszystkie przejedzone są. A tu prawosławne tylko patrzeć jak kolędy śpiewać zaczną i wędzonkami nęcić. Więc ten torcik bardziej na słono, ale taki delikatniuchny, że i Ludwiczak Jadwinia zajadała, choć podczas świąt to łoj, fest pobalowała i teraz ją trzucha napaździerza. Mówiłem jak dla kogo dobrego: nie mieszać szampiona z winem, samogonką i piwem, i to w jednym dzbanku, a już przynajmniej nie pić na wyścigi bez zapojki. Ale zostawmy Jadwinię, bo ją czkawka albo kucie w dołku złapie. Torcik dla dobrej blogierki, poświątecznie dietentyczny. Pokosztujcie jeśliście głodnawi, a popijcie śliwowincją, bo żołądek pomyśli, żeście nie tylko do wegarianów przystali, ale jeszcze abstynencję ślubowaliście, tfu, psia mać.

Składniki:
naleśniki:
 125 ml mleka,
 125 ml wody gazowanej,
 2 jajka,
 20 dkg mąki.
pesto:
 1 duży brokuł,
 3/4 szklanki migdałów,
 spora garść suszonych pomidorów,
 1 pęczek natki pietruszki,
 sok z cytryny,
 (3 ząbki czosnku,
 0,5 opakowania sera feta,
 pieprz),
 sól.

Naleśniki oczywiście każdy robi po swojemu. U mnie to jest tak: mleko, jajka i wodę rozbełtujemy, solimy, sypiemy mąki do uzyskania konsystencji mniej więcej jak na ciasto naleśnikowe (można dodać łyżkę — dwie oliwy aby nie trzeba było smarować patelni), odstawiamy na pół godziny żeby bąbelki z wody połobuzowały z mąką i żeby mieć czas zadać kurkom. Potem, wiadomo, smażymy naleśniki.

Brokuła gotujemy na parze do miękkości, dajemy do robota razem z migdałami i pietruszką i miksujemy na papkę dodając po trochu oliwę i sok z cytryny do smaku. Na koniec solimy i — jeśli nie robimy wersji dla niemowląt lub chorych na trzuchę — dodajemy to, co umieściłem w nawiasie, znaczy się pieprz, posiekany czosnek i pokruszoną fetę. Aha, dorzucamy też posiekane suszone pomidory, które są tu za zawadiakę.

Na każdego naleśnika kładziemy warstwę brokułowego pesto, przykrywamy kolejnym naleśnikiem, dociskamy, ale delikatnie, jakbyśmy dzierlatkę obłaskawiali, i tak dopokąd się dla nas skończą naleśniki, pesto albo cierpliwość. Tylko nie pizgajcie naleśnikami w te i nazad jak się znudzicie, bo zabawa przednia z minutę, a potem dwie godziny szorowania powały, a jeszcze makatki i obrazki z leleniem na rykowisku pospadać gotowe. Tego, i jak ciasto odpoczywa, nie wyglądajcie przez południowe okno, bo się zwarzy. Tak dla mnie szeptucha onegdaj powiedziała. Ja jej słucham i nigdy jeszcze mi się nie zwarzyło. Z Bogiem, pasikoniki swawolne.