wtorek, 29 czerwca 2010

Proste chłopskie jedzenie
















Tak to jest: prosto się żyje, prosto się je co tam się wyhoduje albo znajdzie. Raz będzie świńska dupa, kiedy indziej polewka na pokrzywie. A dziś nocką zasadziliśmy się z Radziulisem Czesławem u Baciukowego stawu. Pstrąga tęczowego on hoduje. Zapytałem, czy mogę wziąć kilka sztuk względem zadośćuczynienia, bo pozawczoraj ciągnikiem naruszył on miedzę o trzy pięści i gruchotnął w mój płot. Ryby ogłuszyliśmy dziadźkowym granatem z pierwszej światowej i dawaj żniwa rybne uskuteczniać. A co się żab natłukło! Marnować żal, a dobra okazja żeby im odpłacić za całonocne skrzeczenie, co zasnąć nie pozwala. Huechuech, nie pozwalało, że się tak rubasznie zaśmieję! To ja im łapy w czosnek i na patelnię. Francuzem poleciało, ale nie tak światowe jedzenie sobie wyobrażamy, nie tak. Ale co tam, darowanej żabie się w gębę nie gapi.

Składniki:
12 żabich udek,
5 ząbków czosnku,
2 pęczki pietruszki,
0,1 l białego wina,
sok z cytryny,

sól, pieprz.

Przepisów na żabę w polskim internacie nie ma zbyt wielu. Z perspektywy czasu myślę: nic dziwnego. Wybrałem najprostszy i prawie że jedyny. Czosnek siekamy z solą, mieszamy z oliwą i sokiem cytrynowym, wkładamy nogi (żabie, nie własne) i na noc do lodówki ażeby trochę mniej capiły. Następnie wrzucamy je na rozgrzaną patelnię, podlewamy winem i smażymy aż się trochę przypieką a płyn odparuje. To delikatne mięso, więc trwa to chwilę moment. Pod koniec wrzucamy pietruszkę. Wyłączamy gaz i kosztujemy.

Wszyscy mówią, że żabie udka smakują jak kurczak. Aha. Konsystencja może i podobna, nawet delikatna. Smak jakby schamiona krewetka. Czosnku i pietruszki można dać więcej. Można też dodać innych substancji o silnym smaku, na przykład szklankę sosu sojowego, wiadro guajazylu albo trzy kilo ąszua, które przytłumią mdły aromacik płaza.

Na szczęście nie zostanę fanem snobistycznego jedzenia, ale chciałem spróbować żeby się o tym przekonać. Jak by je tu opisać, to żabie mięcho... Póki nie wyginie normalne jedzenie, to niech se te żaby kumkają. Pozostanę przy żywności cywilizowanego człowieka: golonce, żeberkach, kurzych cycach, a takie wymysły niech se Francuz wpaździerza. Niech kurze cyce będą z wami! I z wami! I z Baciukiem też, niech będzie moja strata.

Aha, a może tylko Baciukowe żaby takie średnie są? Baciuk to swołocz jakich mało, może i na jego żywinę to przeszło? Czort, to jeszcze i taką metodą mi nadojadł. O masz, leci bez gumno i coś bałbocze. A czego ten cudak chce? Może żab się nie dolicza. Czekajcie, weznę sierpa i pójdę sprawdzić. Bywajcie, koniczynki pięciolistne.

niedziela, 27 czerwca 2010

Pył w Koszelewie, pekaesa nie będzie

A o pyle wy słyszeliście? Oj, nie „A, opylę”, bo tu się o szmuglowaniu nie gada. O pyle wulkanicznym z Fislandii, o takiej pyłkowej masie, co wybucha z magmy i pekaesom oraz też samolotom latać nie pozwala. Na wysokość ona wzlata, a potem zlata jak plewy przy cepowaniu. Wszystkie telewizory o tym mówiły. To jak, słyszeliście o tym?

No więc u nas było inaczej.

Po prawdzie samolota w Koszelewie nie uświadczysz, chyba że wójt premię dostanie, to hoho, wtedy są takie ognie, że i szwejk Sudanu z całą swoją ropą nie powstydzi się. Ale że pekaesy czas jakiś po naszych szutrówkach nie jeździły, to fakt. A niby jakim sposobem miały jeździć kiedy zjazd integracyjny pekaesiarzy porażką nie był i cały nasz powiat będzie o tym długo i boleśnie pamiętał, ponieważ odbudowa remizy w Kaźmirówce może położyć się niezbyt jasnym, za to wezbranym cieniem na budżecie.

Zjazd trwał dwa dni, potem poprawiny, następnie trzy dni dochodzenia do siebie, to razem dni sześć, nie więcej. Kiedy jednak po tygodniu kierowcy stawili się do pracy, okazało się, że z jeżdżenia nie będzie nic, a to z racji tego, że pylistość wzrosła niepomiernie, w powietrzu latają wulkaniczne fuzle i silniki pekaesów zapychają się i rzężą niczym te potępieńcze murzyńskie trąbki. Jakże im tam, voodoozele zdaje się.

Jak tylko zapyliła się u nas okoliczność przyrody a pekaesy przestały łączyć Koszelewo z szerokim światem (czyli z Gliniewicami), Radziulis Czesław umyślił letników wozić kasztanką. Wymazał sadzą na furze „CześTransPol Usługi Wydobywcze A Także Dostawcze Radziulis Czesław & Kashtany, Sprzedam Brukselkę Niezatanio” i kazał do siebie mówić per panie prezesie kierowniku kasztanki.

Najgorzej, że w Radziulisowej furze tylko trzy koła były, bo czwarte zastawił jak zwaliła się do niego połowa chłopów z Paździerzownicy, zwabiona jego własnym okrzykiem w Pierwszy Maj, kiedy na postumencie u stóp bohaterów Armii Czerwonej na rynku w Gliniewicach wywrzeszczał (zanim padł i go ponieśli na drzwiach z minimarketu „Aldona”): „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy z pochodu wracacie, albowiem mam litra”. Oni zrozumieli, że mówił o litrze na łeb, tak i debet u Maciaszczyka wzrósł jak ego Szuwaśki po zwycięstwie w konkursie picia bez zakanszania podczas festynu w Kaźmirówce.

Radziu...

Przerwa na reklamę, bo się pewnikiem zziachaliście czytaniem tylu literek. W klubokawiarni świeża dostawa świniaczych nóżek jest. Wbijajcie na goloneczkę i na kapuśniak z młodej kapusty. Bufetowa Danuta do każdego zestawu obiadowego serwuje sałatkę roszponkową z batatami i papają (czyli sałata, kartochli i dynia z puszki co się została z przeszłego tygodnia). Cena - tylko 10,50 zł. Pośpieszajcie się, ponieważ ilość zestawów promocyjnych jest na wyczerpaniu jak stary Pałąk po wizycie akwizytora. Naprawdę warto, nie pożałujecie, i takie tam markietingowe bajanie. To była reklama. Nno, dwa pińździesiąt w kieszeniu jest.

... lis nie w potylicę cięty, na brakujące koło raz-dwa radę znalazł. Wziął on miednicę, w której dokonywał ablucji w każdą pierwszą sobotę miesiąca, nawiercił centralnie otwora, na ośkę od fury nazuł i zanitował (po prawdzie to goździami zabił, ale fachowiej brzmi że zanitował). Nasadził też dla kasztanki torbę celofanową na łeb żeby pyłem nie udławiła się oraz żeby po sądach jego nie ciągała za uwłaczające godności końskiej warunki pracy, i dawaj za letnikami jeździć oferując podwiezienie do gieesu i do Gliniewic.


Jednakowoż miednica blaszanna była i robiła straszny hałas, szczególnie wedle gieesu i sołtysowej chałupy, gdzie bruk ostał się zamiast nowoczesnej nawierzchni szutrowej, gdyż sołtys nasz silnie tradycję miłujący jest i bez turkotania za oknem nie uśnie. Do tego otwór nie był dokładnie na środku miednicy i podczas jazdy chybotało furą w górę i w dół jak na murzyńskich teledyskach, a przecież letnicy najmowali Radziulisa z kasztanką jak oni nie za zdrowo czuli się, to i nie dziwota że nie byli radzi z chybotania, z uwagi na torsje. Gadali, że stresa doznają. Jeden taki, co potrzebował pilnie do Gliniewic do delikates jechać po specyfik na kosmiczny ból głowy, którego doznał po wydelektowaniu się do usioru maciaszczykową dwuletnią smorodinówką, dojechał do rogatek i uciekł w krzaki nie płacąc, bo chitanie doprowadziło go do śmiertelnego cierpienia.

Tylko dla dzieci koślawe jeżdżenie podobało się. Nawet wołały za  Radziulisem „Czesio Wesołe Miasteczko”. Nu, ale wyżyć z tego to on by nie wyżył, bo co u dzieciaków grosza. Nulki, panie. Interesa zwinął, a my teraz mamy z tym problem, gdyż Czesław miednicy pozbawiony jest, a więc nijak do niego do chałupy wejść się nie da, i nie rozchodzi się o to, że zazwyczaj w sionce naprzeciwko wejścia wisiała.

Pylenie trwało ze trzy niedziele, po czym ustało jak sierpem urznął. Pekaesiarze wtenczas z klubokawiarni chyłkiem wysmykują się ażeby żonki nie dostrzegły ich (oficjalnie szkolili się na zgrupowaniu pablikrilejszyn), do roboty wracają, przypatrują się swoim pekaesom, a tu opon nima!

Wtenczas wydało się, że to, co latało nad Koszelewem to nie pył wulkaniczny był, tylko sołtys nasz wynalazł dziurę w płocie od zajezdni pekaesowej i w czasie kiedy kierowcy zjazdem integracyjnym radowali się, pozbawił autobusy opon ażeby mieć czym w szklarni palić, bo ogórki czegoś słabo rośli. Czyli znakiem mówiąc wychodzi na to, że to nie Fislandia dla nas transport uziemiła, tylko my same daliśmy radę bez niczyjej pomocy, i to na dłużej, bo kierownik Zakładu Transportowego wpierw za szkody w remizie zapłacić musi zanim się weźnie za skupywanie opon po komisach. No ale że te opony po spaleniu tak wysoko potrafią się unieść, że aż na świecie samoloty nie mogą latać, to nigdy bym nie powiedział. Ot, lud u nas zaradny, czego i dla was życzę.

wtorek, 22 czerwca 2010

Zupa z cukinii po kupalnockowych szaleństwach

















Dziś była kupalnocka i jak ja was znam, to już wy dobrze przetrzepaliście okoliczne zagajniki w poszukiwaniu kwiatu paproci, ooo, przetrzepaliście. A z 23 na 24 będzie noc świętojańska. Chodzi o to samo, a zawsze można po raz drugi zaciągnąć Ludwiczak Jadwinię do zagajnika. Nie wiadomo, jak będzie jutro, ale dziś w nocy było zimno, a kwiatu paprociowego poszukuje się w dwuosobowych podgrupach w stanie całkowitego negliżu, to pomarźliście pewnie. To co, może rozgrzewająca zupka po tych uniesieniach?

Składniki:
1,5 litra bulionu,
2 średnie cukinie,
1 marchewka,
1 pietruszka,
2 ziemniaki,
1 por,
pęczek natki pietruszki,
4 kromki pełnoziarnistego chleba,
pół pałeczki podsuszanego kabanosa albo kilka plasterków dobrej szynki (można pominąć),
otręby,
3 ząbki czosnku,
maggi,
sól, pieprz.

Będę was trochę zagadywał, bo pracy przy tej zupie tyle, co przy rozdziewaniu baby z bikini, a nie chciałbym wyjść na olewusa, zwłaszcza że już od dłuższego czasu obcyndalam się, przepisów nie spisuję, na miłe blogi z rzadka tylko zaglądam, to i inspiracji nie wyłapywuję. Dupa nie robota.

Czyli to będzie tak: marchewkę, pietruszkę, pora, ziemniaki, czosnek, cukinie kroimy byle jak i wrzucamy do bulionu. Kiedy się zrobią miękkie, wrzucamy je do wirówki albo do międlarni lnu. Albo jak kto ma robota, to do robota. A jak kto nie ma robota, to można do pralki. Aha, tylko jak do pralki, to trzeba zrobić więcej, tak z wiadro, bo litr zapodzieje się w szlauchu i nie pojecie.

Warzywa mamy zmiksowane i zieloniuchne. Że co, nie zieloniuchne? Czerwoniuchne?! W takim razie przechodzimy do punktu 13b instrukcji obsługi blendera: sprawdzanie kompletności kończyn przed i po miksowaniu.

Już? Warzywa zmiksowane, zieloniuchne, kończyny kompletne? Bo jak niekompletne, to zupę trzeba zacząć robić od nowa, nie poradzisz. I do tej pory jest jasne, no nie? Sama zdrowość, małokaloryczność i inne nieprzyjemne inwektywy. Za chwilę trochę to zmienimy.

Chleb kroimy w kostkę i polewamy oliwą. Smażymy na brązowio na patelni albo pod grillem w piekarniku. Kabanosy (czy tam szynkę albo o, podsmażony boczuś, mlasku, grunt żeby dobrze wędzone to było) kroimy w cienkie plastereczki.

Zupę doprawiamy maggi, solą, pieprzem, dodajemy kilka łyżek otrębów dla zdrowotności i dla uzyskania miłej gęstości, i do miski. Na to grzanki, wędzone, można posypać pietruchą, polać odrobiną szlachetnego, orzechowo smakującego oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia (albo dobrą oliwą, ale olej wprowadza tu fajne zamieszanie), i ju.

Właściwie to nie wiem, dlaczego ta zupa jest rozgrzewająca, ale kiedy ją jadłem, spociłem się okrutnie. Hm, a może obecność Ludwiczak Jadwini to sprawiła? No no, nie dywagować, jeść! Cześć.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Nowe w chlewie

Wziąłem nowe prosiaki. Dziewięć warchlaków konkretnie. Co prawda cztery z nich już u mnie latoś były i sprzedałem je w marcu na mączkę, bo parcha dostały, ale co zrobisz, taki rynek. Już ja sobie z Grzebieniem Lucjanem pogadam!

Normalnie nie pisałbym tu po blogu o tym, bo prosiaki często biorę i sprzedaję, ale mnie chłopy popod gieesem zagadnęły i wypytywały, i cięgiem nic, tylko która z nowych świń u koryta dla mnie najwięcej podoba się. A co dla mnie za różnica? Źryć mają i tyć, a nie podobać się. Świnie jak świnie. Jedna więcej tłusta, druga mniej ale za to do koryta świdruje. Albo odwrotnie. Toż ja ich rozgartać nie będę i patrzeć, która ładniejsza. Niech się same przywilejami dzielą. Parypety swoje świńskie, ba, korytowe, niechże egzekwiują!  I tak po złotych pińć pińdziesiąt za kilo za dwa (góra cztery) lata pójdą, czorty. I na co ta nerwacja i wypytywanie?

czwartek, 17 czerwca 2010

Przedżniwna refleksja

Byłem ja dziś na mej roli,
sądząc, że wzrost idzie gładko.
Lecz się spóźnia plon, międoli,
a sąsiad — z nową dzierlatką.

Dumam ja sobie: chromolę!
Czym żem ja podpadł w niebiosach,
że bida w mym chlewie, w stodole
gdy Baciuk tonie w kokosach.

Naszła mnie jednak myśl taka
(bo rzecz przemyślałem jak trzeba):
ten Baciuk to kawał buraka,
więc raczej nie pójdzie do nieba.

Uspokojony pewnością,
że w niebie nie spotkam łotrzyka,
udałem się zaraz z godnością
zagadnąć o gin Maciaszczyka.

czwartek, 10 czerwca 2010

Letnikowe bajanie o elektryczności

Sołtys Szuwaśko siedział w klubokawiarni. Podpierał brodę ręką i leniwie przyglądał się letnikowi, którego zaprosił na poczęstunek. Się wynajmuje kwaterę, się ma obowiązki i trzeba mieć czas na intregrację. Co jakiś czas brał szklanki, sięgał pod stół i napełniał je przyniesioną żurawinówką. „Nie będziem w klubokawiarni wydawać mamony na jakieś tam majonezy”, jak mawia chluba i duma naszej wioski.

Letnik był już nieletko letki. Widać, że niezwyczajny dobrych napojów. Język zaczynał dla niego szwankować, ale nie przestawał trajkotać. Sołtys łapał jego słowa jednym uchem, a oboma oczyma spoglądał na apetyczne pośladki Gniewaszko Józefiny siedzącej na stołku przy barze i sączącej drinka z parasolką. Chętnie postawiłby jej kolejny napój (aach, zwłaszcza parasolkę postawić!), a potem zasugerowałby orzeźwiającą przechadzkę nad rzeczkę. Ale co zrobić, służba nie drużba. O klienta dbać trzeba. Co on tam bałbota?

— ... i to jest naukowo udowodnione, panie sołtysie — letnik wykonywał przesadne ruchy rękami i głową; żurawinówka wyszła Maciaszczykowi pierwszorzędnie. — Cały, calutki świat składa się z elektryczności. Wiązania atomowe, elektrony, kwazary, kwarki, tfu, kwazary nie, one są większe, bozony, to wszystko w niewielkiej tylko części składa się z materii. Tym... yykk... co utrzymuje je ze sobą, są oddziaływania elektryczne. Widzi pan, taki atom składa się z jądra i krążących wokół niego cząstek elementra... amelentralnych... yk... Ale one krążą w odległości znacznie większej, niż ich średnica, a pomiędzy nimi a jądrem nie ma niczeguśko. Rozumie pan, niczegosiusieńko, ani nic, no... o właśnie, jakby w gieesie posucha. A co zespala je, nie pozwalając się rozpaść? Nie, nie są uwiązane na sznurku, pan wybaczy. To elektryczność, p... anie sołtysie. A, dziękuję. Na zdrowie. Z podziękowaniem.

— No i tego, o czym to ja mówiłem... a, elektryszność — westchnął letnik i wziął się za kontynuowanie wywodu, czym nie ucieszył zbytnio Szuwaśki, na którym coraz większe wrażenie robiły elektryczne pośladki Gniewaszko Józefiny. — Taa, to potęga! Wydaje się, że odpowiedzialna jest nie tylko za grawitację, ale także... yyyyk... duszszszę. Rozumie pan, duszę normalnie. Nie wiem, czy pan może słyszał, że dusza waży 21 gramów. No jak skąd wiadomo, no stąd, że jak się zważy człowieka tuż przed śmiercią i zaraz po, wychodzi zawsze różnica 21 gramów. A nie nie, to nie taką wagą się waży. Wiadomo, że waga ze skupu prosiąt ma mniejszą czu... łość. Yyk! Wydaje się, że wszystkie narządy, wszystkie elementy ludzkiego organizmu zespala morekk... moreklularny krąg. Za jego pośrednisstwem przekazywane są najważniejsze informacje i formują się uczucia wyższe, albo też to, co w naszych przepełnionych elektrycznością umysłach skłonni jesteśmy tak określać. W formie impulsów elek... trysznych, kochany, jak najbardziej. No i tego, w chwili śmierci krąg ten zostaje zerwany, a wchodzące w jego sss-kład cząsteczki uwalniają się i tracą kontakt ze swoim „nosicielem”. Dobre, co nie?  Nosicielem, huechuech, ooo, polejże, sołtysiuniu!

— Ohoho, to smakuje jeszcze smaczniej. A że ważą one, panie Szuwaśku, razem około 21 gramów, taka też jest rrróżżnica w masie ciała. Elektryczszność seryjnie, panie kochaniutki Szuwaśku, za wszyściuśko elektrysz... chrrrr...

Sołtys przyglądał się letnikowi z lekkim zdziwieniem i życzliwą troską, jakby go oblazły biedronki. Słabowaty jakiś. Usnął z twarzą w talerzu po śledziu. Będzie waniał cybulą. Elektryczność, powiedział...

— Ja tam, kochanieńki, nie wiem — wychrabąścił przez zęby sołtys, nalewając do szklanki solidną porcję żurawinówki — ale dla mnie to ty gadasz jak poczochrany. Jak ta elektryfikacja wszędzie jest, to czem u mnie w chlewiku nie ma jej, a?

Zatkał szmatą gąsiorek i poczłapał w stronę baru. Szerokim gestem zafundował Gniewaszko Józefinie drinka z podwójną parasolką, a potem zagaił gadkę o uprawie sezamu. Wspólne zwiedzanie nadrzecznych bulwarów prawdopodobnie było udane, gdyż na drugi dzień stękał, że rosa na trawie leżała i korzonki bolą. Czerwiec jeszcze, od ziemi ciągnie, jeśli wiecie, co mam na myśli.

A, nie wiecie. To śpicie słodko, aniołki.

piątek, 4 czerwca 2010

Egzekutywa wioskowego kolektywu

Zaczynamy obrady egzekutywy naszego wioskowego kolektywu. Dzisiejsze spotkanie poprowadzę ja w zastępstwie naszego sołtysa Szuwaśko Grzegorza, któren z deczka zaniemógł po pobycie na VI Dorocznym Zjeździe Sołtysów Powiatu Gliniewice, na którym pokazywał on swoim kolegom w sołtysowaniu, jak pije się samogonkę z wiadra nie wychlupując za wiele. Witam wszystkich członków i członki... człon... no, rozumiecie, nie tylko chłopów witam, ale baby też. Nazwa jak nazwa, nie czepiajcie się. Baba też członkiem może być. To nazywa się momentlatura polityczna.

Mamy na dzisiaj trzy punkciki do obgadania, więc nie rozpraszajacie się zbytnio, bo jak będę powtarzać dwa albo i trzy razy, to jak nic w gardle dla mnie zaschnie i skończy się jak zwykle, czyli za trzy dni, a roboty na gospodarce huk. Nie rozchodzić się zanim nie powiem, że już koniec ażebym nie musiał was zgarniać z powrotem jak wy się za gieesem rozwojażycie przy butelce dobrego taniego wina.

Sprawy organizacyjne mamy z głowy... nie, dziękuję, Bronisławie, jeszcze dla mnie w gębie nie zaschło. No to lecimy. I cisza ma być. Gardło u mnie jedno, w przeciwieństwie do wątroby i nerek. Jakie dwie wątroby, a skąd u człowieka dwie wątroby?! Pół wątroby ja mam, bo sperferowana, jak obwieścił dla mnie dochtor w gminnym ośrodku zdrowia. Nie przerywajcie, i żebym podśmiechujek nie słyszał.

Punkt pierwszy poradnikowy tera będzie: O tym, ażeby marnacji nie dokonywać
















Pamiętacie może, jak onegdaj rozpowiadałem ja tu dla was o fajnej tarcie. No więc jak się taką tartę zrobi, to trochę ścinków z ciasta francuskiego zostaje. Rozchodzi się o to, żeby jego nie wyciepywać na kompost, bo że ono francuskie to nie znaczy, że do jedzenia niezdatne czy wydelikacone jak bimbały Przybytek Krystyny od masowania. Nu, po prawdzie, mądre ludzie musieli wymyślić porzekadło ludowe, które mówi, że od Przybytka nie głowa boli — pasuje jak ulał. Połowa chłopów z powiatu gliniewickiego o tym wie, jednakże sprawdza co jakiś czas, czy nie zmieniło się aby nic w tej materii.

Ale wracajmy do Krystyny... wrrróć, do ciasta francuskiego. W każdym razie to ciasto tylko nazwę taką niepochlebną ma, ale nienajgorsze jest. Aha, dla kurek nie dawajcie jego, bo jak się im dzioby zaklajstrują, to już tylko łeb rznąć albo karmić rurą od dupy strony. Ma się rozumieć, że wiem, że wy nie takie rzeczy od dupy strony robicie, toż i ja z tej wioski, a nie letnik jakiś. O, patrzajcie sami, taki Siemaszko Roman. Mógłby do roboty uczciwej się wziąć? No dobra, do jakiejkolwiek roboty mógłby się wziąć? Ano mógłby. A on co? Leży se na hamaku, tekila sanrajs sączy przez słomkę ze słomy i mówi, że jak dla niego mamonę zapłacą, to on poduma, czy do pracy się wziąść się, czy się nie wziąść. A komornik na jego nowiuśką snopowiązałkę na kredyt wziętą czyha zza węgła. To jest to kombinacja naabarot, czy nie? No jak nie, jak tak. A, że wszystkie tak robią, to i bez to mówię, że u nas wiele rzeczy z drugiej mańki zachodzi się aby przypadkiem pożyteczną jaką czynnością się nie skalać.

O cieście miało być wszelako. Już do merituma zdanżam, bo coś mi tu wiercić się zaczynacie. Przynudzam albo robaki u was są. No więc te ścinki można wykorzystać ładnie do wykonania ciasteczek na słono albo na słodko. Wspominałem ja o tym łońskiego roku, ale pewnieście nie słuchali. Takie ciasteczka robią się łatwo i są znakomitym dodatkiem na ten przykład jako zakąska do barszczu. Nie, Czesławie, barszcz to nie nalewka na buraku, tylko zupa. A to ja i nie myślę inaczej, że ciebie jak bez procentów, to nie interesuje. Ot, makler łamane bez bankier trafił się, nic tylko oprocentowanie przelicza. A zdawałoby się, same uczciwe we wiosce, poza letnikami i tą swołoczą Baciukiem ma się rozumieć.

To tak: kroicie ciasto na kawałki żeby na raz do gęby wsadzić, albo na dwa. Góra trzy. Smarujecie letko keczupem albo majonezem, na to dajecie ser topiony. Jak kto w porę nie zje i się ser przeleży w piwniczce i spleśnieje, może też śmiało dawać, bo spożywanie zepsutej żywności silnie światowe jest i doskonale leczy obstrukcje. Do pleśniowego sera idealnie pasuje pasta włoska, która im dłużej w lodówce stoi, tym lepsza. Mam taką ośmiomiesięczną — mówię wam, miodas.

I to by było na tyle. Oczywiście zamiast sera możecie dać kiełbasy chorizo albo położyć jabłko i polać gęstym budyniem karmelowym. Gdyby nasz sołtys był tu z nami, a nie leżał z mokrą szmatą na łbie, dowiedzielibyśmy się, że ze słoniną smakuje najlepiej. Hulaj dusza jednym słowem. W piekarniku ma przebywać tyle, żeby się ciasto zbrązowiło. Tam, gdzie położycie dodatki, będzie plaskate, a tam, gdzie nic nie ma, napuchnie silnie i będzie ładnie wyglądać.

Pałąkowo, „chorizo” przez „ch” pisze się, a nie przez „cz”. Tak, wiem, tamto słowo też przez „ch”, ale to też. Może i macie rację, trochę podobne. Wszystkie ponotowali? To tera będzie punkt drugi.


Punkt drugi: przełamywanie monopolizacji

Zanim przejdziemy do punktu trzeciego naszego zebrania, będziem głosować. Wybudzajcie Kłopotko Waldemara. Idzie o to, moje drogie sąsiedzi, że mam ja tu popod biureczkiem nie za mały gąsiorek maciaszczykowej przepalanki. A głosowanie będzie na temat, czy śruta żytnia, co z towarowego wysypała się dzięki staraniom koszelewskiej młodzieży, po kosztach (dwa łomy, z czego jeden połamany, dwa litry ropy do traktora, wynagrodzenie dróżnika, który stał na zeksa i trzymał semafor, razem złotych sto pińździesiąt i groszy siedymnaście) może być sprzedana naszemu przełamywaczowi monopolu spirytusianego. Jest ona teraz w gestii naszego sołtysa jako urzędnika państwowego niskiego szczebla. Umyślił on, że jeśli my kolektywnie przegłosujem, że należy wydać tę śrutę dla Maciaszczyka, to on woli społecznej sprzeciwiać się nie będzie, gdyż nie na to my z komunistą walczyli, opór bierny dla niego stawiając, żeby teraz wola narodu miała nie być wolą prawie demokratycznie wybranego sołtysa. Maciaszczyk zaś w drodze wdzięczności ten tu o ło — czekajcie, ciężki — gąsiorek zaofiarował na okoliczność pomyślnego wyniku głosowania. Kto jest za, niechaj... Jeszcze nie, gdzie z łapami?! Auć! Jaka aklamacja? Luudzie, tak się nie godzi, jeszcze nie... Ale dlaczego „santo wypito”? Ała! Precz! No nie po głowie! Aaa, zresztą, czort z egzekutywą, dla mnie też polejcie.