niedziela, 30 sierpnia 2009

Nomen omen

A deszcz padał i padał... Baronowa von Glienevitz osobiście i z zapałem chłostała stajennego Rudolfa, który nie wyrychtował na czas kolaski na schadzkę baronowej z hrabią Adamazym de Koschelev.

– Będziesz mi, ospalcze, czas mitrężył? – retorycznie zagadywała po każdym mlaśnięciu bata o kubrak nieszczęsnego Rudolfa. – Myślisz może, że hrabia Adamazy anielską cierpliwość ma? Najmłodszym nie będąc, w gotowości nie może bez końca pozostawać wszak. Donnerwetter, rychtuj kolaskę, a żywo!

Stajenny wstał z okraka, otrzepał kubrak z obroku, wyciągnął deskę, którą miał na plecach pod odzieniem, i żwawo zabrał się do pracy. W pięć minut kolaska była gotowa.

– Widzisz, gamoniu, jak chcesz, to potrafisz - pochwaliła czule baronowa. – Arnoldzie, ruszamy.

Stangret posmyrał konie batożkiem i po chwili powóz znikł w chmurze kurzu. Stajenny Rudolf Szuwaśko zmrużył oczy i zaciął usta w wąską kreskę. Podrapał się po jajcach i po płowej czuprynie.

– Dam ja ci gamonia, nomen omen prukwo – zachichotał marszcząc paskudnie nos. – Oj, nie będzie dziś romantycznie, zdaje się dla mnie.

Fakt, pierdząca poduszka pod siedzeniem kolaski powinna zrobić swoje. Pradziad koszelewskiego sołtysa kopnął leniwie snopek walający się w wejściu do stajni i poszedł spakować swój malutki kuferek.

piątek, 28 sierpnia 2009

Zawszepolkowa sałatka łososiowa. Ze śpinakiem













Lubicie odwiedzać blogi o kucharzeniu? Nawet nie gadajcie, wiem, że lubicie. Ja też. Sobie, jak to letniki mawiają, serfuję. Blogów dużo na świecie, i dużo dobrego jedzenia tam można znajść. Jak zobaczę co ciekawego, a już szczególne u moich koszelewiaków, to zaraz do Ulubionych, i mam. Co jakiś czas robię przegląd i wybieram coś fajnego. Czasem jakiś przepis utkwi w głowie i mruczy „zrrrrób mnieee”, jak kot jaki normalnie. Mam ja tego w Ulubionych, oj, mam. Jak się tak serfuje, to się nazbiera tyle, że człowiek mógłby sam nie wymyślać, tylko pichcić i pichcić co mądre i utalentowane ludzie zrobią.

Dzisiaj padło na sałatkę, która pięknie się zapowiadała odkąd przeczytałem jej składniki, i chodziła za mną jak Bura za kościelnym Koszelewskim w porze karmienia. Ulubiony szpinak, ulubiony łosoś, cytrynka, pomidory, samo dobre. Miałem nawet ładnego łososia prosto znad morza - wędzonego na zimno, ciemnoróżowego, a pysznego! Ale wyszedł był zanim znalazłem szpinak. Ile można czekać w końcu. No nigdzie śpinaku nie było, psia mać. W końcu Pałąkowa na targu w Paździerzownicy u baby kupiła, ale niemłody był. Co robić, lepiej stary, niż ma się dla mnie danie po nocach śnić, czy nie tak, co?

Sałatka jest autorstwa Zawszepolki, z bloga Arontkicientable. Zajrzyjcie, bo pysznie tam jest okrutnie.

Powiem ja wam, że dobrze się dla mnie wydawało, że musi to fest smakować. Połączenie kaparowego winegreta ze szpinakiem, łososiem, awokado i jajkami daje kompozycję niebagatelną. Zazdrośćcie mi, że miałem okazję się rozkoszować, albo wpadajcie szybko: dla jednego głodnego jeszcze będzie. Tylko migusiem, bo nie wieczerzałem jeszcze, a oskoma mię chwyta i łakomie na niedobitki do kuchni zerkam. Ponieważ nie zmieniałem składników, po dane odsyłam Was do strony z przepisem. Tak, tędy, trochę w lewo, za bardzo, o, to tu. No, można po prawdzie dać ząbek czosnku i więcej kaparów i soku cytrynowego do winegreta.

O, wiem, niezadługo jubiliantem ja będę, to zrobię dla was tego dobra trochę. Schowamy tylko przed Szuwaśką, bo zapluje chałupę jak zobaczy, że nie ma w tym golonki ani słoniny. Dla Szuwaśki usmażę cycki krowiacze w panierce z pokruszonego smażonego boczku. Bywajcie, muszę jeszcze gumiaki opukać. Kalarepę rwałem, a dżdżyło.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Śniadanie. Sodomia na bakłażanie










Miałem bakłażana. Sechł ze smutku i tęsknoty za swoją ukochaną Rabarbarą. Pomyślałem, co ma się chłop męczyć, zjem go. W międzyczasie nabroił, więc kiedy go spożywałem, był w pasiaku i pilnowała go posterunkowa Pola Dwica oraz Ementaler. Sir Ementaler. Dla pewności otoczył go też ze wszechstron kapral Bazyli z batalionu Zielone Czapeczki, a POM Idor, Wydział Maszyn Przyskrzyniających Pegieeru Paździerzownica Kościelna, przyskrzynił go na ament najnowszym Urządzeniem do Przyskrzyniania Bakłażanów. Ot i masz, głupawka od samego rana.

Tego bakłażana to ja od wczoraj szykować zacząłem. Chciałem go spiknąć z Golonką Lubą, żeby choć na chwilę zapomniał o swej Rabarbarze, ale w porę strzeliłem baranka w ścianę chlewika z okrzykiem „Toż gdzie rozum!". Jak to, gdzie. Gdzie indziej widocznie. Po dojściu do siebie, łyku maciaszczykowej śliwowincji i upewnieniu się, że bakłażan do tej Golonki Luby nie pasuje charakterologicznie choćby nie wiem co, namówiłem ja tego fioletowego nieszczęśnika żeby został na śniadanie. Nie sprzeciwiał się, więc rozebrałem go na centymetrowe plastry i położyłem na noc w lodówce obok mortadeli i słoniny z Klubu Godzinnych (co najmniej) Grubasów. Wiecie, tej, którą tak lubi nasz sołtys. Trochę się pan B. mazgaił, bo nasmarowałem go posolonym czosnkiem, ale zaraz dostał w skórkę od pietruszki i ścichł. Pietruszka to niezły zakapior jest, na bakłażana cięty. A wydawałoby się, że jeden na drugim dobrze leży... Oż tfuj, co za bezbożne bezeceństwa ja tu wypisuję! Nu, jak nic, dostanę nagrodę od Unii za tulerancję dla heterycznych inaczej.

Ten posolony czosnek, co ja go od wczoraj opiewam, to ten sam, który zrobiłem w czerwcu. Doszedł do siebie i jest cudownie aromatyczny i pachnący. Nawet nie wiem, do czego porównać jego smak, bo drugiego takiego nie ma i basta. Zbieram z wierzchu oliwkę, zaczerpując ciutkę czosneczku i pietruszki (no właśnie, pietruszka i tam rozrabia; z czosnkiem, mój Boże! Sodomia i Gomoria, że też sól może na to spokojnie patrzeć; a może i nie może, bo sól bywa zazdrosny; tfu, wrrróććć!), no więc zbieram tę oliwę, choć i tak przesiąknięta solonymi w piętkę rozpustnikami, a jak jej poziom zrównuje się z tamtymi oczajduszami, dolewam jej znowu żeby była ponad to, i od razu mam nowe aromatyczne cudo. Normalnie sto czterdziesty piąty cud świata, któren zdałoby się wpisać na Światową Listę Dziewictwa, czy czegóś tam.

No dobra, wszystko pięknie ładnie, ale przecież nie o tym ja miałem. No więc imaginujcie sobie, duszki, że kiedy rano rozpluszczyłem jedno oko, zadałem kurkom i świnkom, narwałem koniczyny dla jutrzejszego obiadu, rozpluszczyłem drugie oko i zajrzałem do lodówki, to mości bakłażan leżał jak trusia. Nawet był suchy, widać, że w nocy nie beczał. Pietruszki się bał albo spał. No to ja go znowu pastą włoską i z jednej, i z drugiej, i tak, i siak, i dawaj go na patelnię grillową.

Najwyraźniej właśnie wtedy coś w nim pękło. Zaczął się rzucać, prychać, aż służby porządkowe musiały wkroczyć do akcji. Szybko obezwładniłem awanturnika, położyłem na łopatki, czyli na drugą stronę, i wtedy zauważyłem, że już miał na sobie pasiak. Zaraz też usiadła na nim okrakiem Pola Dwica i założyła mu solne kajdanki. Nie oszukujmy się, nie sprawdziła się, bo kiedy tylko go dopadła to się rozczuliła, a nawet, powiem wam z lekkim zażenowaniem, nieźle się rozgrzała i cała zrobiła się wilgotna. Ech, kobiety, kawałek fioletowej skórki i nogi im miękną. Następnym razem rozbiorę bakłażana ze skórki przez snem. Nie będzie już takim twardzielem, to może nie będzie uwodził funkcjonariuszek.

Do akcji musiał wtedy przystąpić Sir Ementaler. Związał dwójkę, której zachciało się igraszek z kajdankami i zażądał izolatki dla opanowania sytuacji. No to do pieca ja ich, i 100 stopni. Ze trzy minuty minęły, nie więcej; zaglądam, patrzę, a ten łajdak klei się do posterunkowej Dwicy! Niby Brytyjczyk, niby nie wiadomo jaki Sir, a tu proszę: zamiast należytego porządeczku, się mi w piecu rozpusta serzy! Nie było rady, zadzwoniłem do POM-u Idor w naszym paździerzownickim pegieerze żeby mi tu zaraz maszynerię do okiełznania bakłażanowych szaleństw sprowadzili. POM Idor przyjechał na sygnale i podszedł do sprawy na chłodno. Przydepnął, przycisnął czerwonym Urządzeniem Okiełznującym, że ani te rozpustniki jęknęły. Kapral Bazyli, który akurat był nieopodal na poligonie ze swoim batalionem, dopomógł w pacyfikacji porutowiska.

Dopiero po tych perypetiach mogłem spokojnie zjeść śniadanie. Nienajgorsze ono było. W tajemnicy wam powiem, że wtedy jeszcze byłem zdrowy i inaczej bym to śniadanie opisał. Czort mnie jednak podpuścił i napiłem się yerby. Pysznej, mocnej yerby. Co z tego wynikło, sami widzicie.

To by było na tyle, konwalijki wy moje wiosenne. Lecę, bo muszę jeszcze pochodzić po ścianie. No to spadam. Auć.

niedziela, 23 sierpnia 2009

Nadziewana owocowa golonka













Mówi się, że golonka niezdrowa, bo tłusta. Fakt, tłuszczyku trochę ma, ale przecież on się wytapia podczas długotrwałego gotowania czy pieczenia, a mięso z golonki jest przecież najsmaczniejsze z całej świni - soczyste, mięciutkie... Ale nic to, dzisiaj i tak przyszedł mi do głowy pomysł na widok którego zwolennicy diety króliczej nie będą być może oglądać się z niesmakiem. A to dlatego, że postanowiłem golonkę pozbawić skóry, tłustego i kości, nadziać ją owocami, upiec i podać z pieczonymi ziemniakami i owocowym boczkowym sosem. Trochę dziwna to golonka. Dotąd jadałem ją na różne sposoby, ale żeby z owocami? Okazało się, że warto było poeksperymentować. Soczysty, wyrazisty smak mięsa świetnie miesza się z owocami i rozmarynem. Zatem - do dzieła.


Składniki:
1 golonka,
2 gruszki,
2 garści suszonych żurawin,
kawałek żółtego sera,
4 plastry wędzonego boczku,
kilka gałązek rozmarynu,
1 łyżka posiekanego koperku,
3 łyżeczki pasty włoskiej albo czosnek i sól,
2 łyżki przyprawy Gyros Kotanyi,
1 łyżka czerwonej słodkiej papryki w proszku,
ziemniaki.

Golonkę pozbawiamy skóry i kości. Ja jestem leniwy, więc w sklepie Zakładów Ełckich kupuję gotową golonkę, jedynie z małą kostką strzałkową, którą oczywiście wycinam. Taki piękny, ciemnoczerwony płat mięsa traktujemy pastą włoską i przyprawą Gryros (nie jestem przedstawicielem Kotanyi, po prostu po przetestowaniu kilku przypraw ta właśnie najbardziej przypadła mi do gustu, bo ma piękny aromat i nie jest tak pikantna, jak inne przyprawy tej firmy). Jeśli ktoś jeszcze nie zrobił królewskiej pasty włoskiej, naciera oliwą, czosnkiem i solą. Zostawiamy na pół godziny.

Rozkładamy mięso środkową stroną do góry i układamy na nim: pokrojoną w słupki jedną gruszkę, garść żurawin, 3-4 słupki sera, rozmaryn i koperek, kładziemy plaster boczku. Ładnie zwijamy i związujemy dratwą. Ziemniaki solimy i pieprzymy. Na dnie naczynia żaroodpornego układamy pozostałe plastry boczku i układamy pokrojoną drugą gruszkę. Sypiemy drugą garść żurawin. Układamy mięso i obkładamy ziemniakami. Do pieca na ok. 70 minut w temperaturze 180-200 st. Po mniej więcej trzech kwadransach, kiedy ziemniaki prawie gotowe, odkrywamy naczynie, pozwalając odparować nadmiarowi płynu, a kartochelkom przyrumienić się.

Wyjmujemy mięso i ziemniaki. Golonka powinna odpocząć teraz z 10 minut, będzie się ładnie kroić. W tym czasie przygotowujemy sos. Łatwe to zajęcie, bo po prostu miksujemy to, co zostało po pieczeniu, czyli boczek, owoce i aromatyczny płyn z golonki. Dosypujemy pieprzu, łyżkę papryki dla koloru i oto mamy słodkawy sos o posmaku wędzonki. Nie zawadzi dorzucić trochę posiekanego rozmarynu, bo rozmaryn poprawia nastrój. Po wystudzeniu ten sos jest świetny do mięs, więc nie martwcie się, jeśli trochę zostanie. Zgęstnieje i będzie jeszcze wyraźniej pachniał boczkiem.

Teraz już tylko na półmisek i sztućce i żuchwy w ruch. Szybko talerze się opróżniają, a przy stole cisza jak makiem zasiał, bo wszyscy skupieni na tym, żeby jak najszybciej dokończyć swoją porcję. Może uda się zgarnąć ostatni kawałek z półmiska? Smacznego, koszelewiaki kochane.

środa, 19 sierpnia 2009

Biec mus

Przyczłapał Szuwaśko. Przysiadł na stołku, z kieszenia wyciągnął skręta. Z mojej, nie chwaląc się, bumagi, bo ja "Gliniewickie Nowości" prenumuję. Przypalił od mojej nowiuśkiej kuchenki gazowej emailowanej i patrzył na mnie z minutę kiedy ja szpinak na patelnię wkładałem. Z niesmakiem sięgnął za pazuchę po soloną słoninę. Chwilę, jak to on, milczał, bo żuł. Przełknąwszy i otrzepawszy łapy z soli, zagaił.

- Wiesz, Antoni - wymruczał przez zęby i przez tego skręta, co mu oblicze zadymiał. Prawy kącik ust miał podniesiony żeby móc oddychać. - Dwadzieście groszy dla mnie zgubiło się.

- Nu, wielkie mecyje - odpowiedziałem nie odwracając się, bo akuratnie dodawałem cukru i rozmarynu do tego szpinaku żeby dżem eksperymentalny wykonać. - A nie pamiętasz już, Grzegorzu, jak kiedyś pięć złoty dla mnie wpadł między deski w Paździerzownicy na targu? Dla ciebie piątaka właśnie brakowało do kwintala pestek z porzeczki, a ta chadość Baciuk spuścić i o te kilka złoty nie chciał. Toż my musieliśmy jego związać i nad rzeczkę wywieźć, i konia jego podtopić żeby popuścił. To dwadzieście groszy to jest jakbyś pierdł na pustkowiu.

Szuwaśko popatrzył na mnie jakby właśnie podpalił mi stodołę.

- Tylko widzisz, kochanieńki, te groszaki to furda. Jak ja wlazłem popod ślaban za tym dwudziestakiem, to ja tam groszaków nie znajszłem, tylko tatową zawleczkę z wojny od granata. Rozumiesz, tatko zapierał się, że dla niego cytrynka wymskła się, a my myślelim, że - niemłodym już będąc - po durnemu gada. Nu, ale jak zawleczka znajszła się, to i granatek... ten, tego...

Nic już tu dla was nie piszę dzisiaj. Czort bierz dżem ze śpinaku, biec mi mus. Toż parnika ja dla sołtysa naszego pożyczyłem latoś na lato, szkoda go. Telewizorka mojego też ma, i żyruję ja dla niego kurnik.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Na szybko: indyk z cukinią i szpinakiem
















Dzisiaj obiad był na szybko. Nie dlatego, żebym nie miał czasu, ale miałem ochotę na coś lekkiego, warzywnego i niezobowiązującego, i tak jakoś samo wyszło. Cukinia jeszcze lekko chrupała, szpinak ledwo co podgrzany, indyczek mocniej, ale bez przesady. Całość bardziej przypominała sałatkę, niż danie duszone czy smażone. Doprawiłem dla uegzotycznienia kochanym kminem i imbirem, i już. Czas przygotowania - ze 20 minut. Góra trzydzieści, ale to chyba z dojeniem.

Przed chwilą spróbowałem na zimno - może i jeszcze lepsze, więc może robić za sałatkę. Tylko przy podawaniu na zimno szpinak lepiej dodać przed samym podaniem żeby robił za sałatę, bo przy gorącej robocie, niestety znikł, czyli - jak to szpinak - się skurczył się i tyleśmy go widzieli. A wtedy, jak wiadomo, już nie taki smaczny. Chyba że w większej kupie i inaczej przyprawiony, ale to jest inny przepis, nie?

Składniki:
30 dkg piersi indyka albo innego chudego mięsa,
2 nieduże cukinie,
1 cebula,
2-3 słuszne garści młodego szpinaku,
sok z połowy cytryny,
2 ząbki czosnku,
2 cm imbiru,
2 łyżeczki kminu rzymskiego,
2 łyżeczki rozmarynu,
2 łyżki przyprawy do Gyrosa,
2 łyżki sosu sojowego,
1 łyżka pikantnej Tandori albo w przypadku braku - chili i Garam masala, ewentualnie curry.

Indyka kroimy w sporą kostkę i obsypujemy przyprawą do gryrosa. Ja bardzo lubię tę z firmy Kotanyi. Dobra jest też z Prymatu, bo ma dużo rozmarynu. A jak kto nie lubuje się w spożywaniu E-cośtamów i benzoesanów, to soli i pieprzy, i żyje z przeświadczeniem, że zdrowszy umrze. Polewamy sokiem z cytryny. Wrzucamy na rozgrzaną do czerwoności patelnię z oliwą i smażymy do puszczenia soku, czyli chwil kilka. Z minutę, dwie. Góra cy.

Zdejmujemy mięso, a na powstałym, przecudnie pachnącym sosku smażymy szybko, znów na dużym gazie, pokrojoną grubo cebulę. Jak już się zeszkli, a gdzieniegdzie i przypalona z lekka, dorzucamy pokrojoną w ćwierć- lub półplasterki cukinię, dodajemy sos sojowy (ja dziś akurat dałem maggi, ale to dlatego, że sos sojowy ostatnio jakoś mi nie leży). Szybko smażymy, więc cukinia staje się brązowiutka, a jeszcze półsurowa w środku i jej skórka rozkosznie zgrzyta w zębach. Na koniec dodajemy imbir, czosnek, kmin, tandori, rozmaryn.

Zdejmujemy cukinię z patelni i wrzucamy z powrotem mięso. Nadal na bardzo silnym gazie obsmażamy je do zrumienienia. Mieszamy i na powrót dodajemy pachnącą obłędnie cukinię. Doprawiamy solą i Tandori czy tam chili. Mieszamy, wkładamy szpinak. Delikatnie mieszamy żeby cały szpinak doznał kontaktu z naszym aromatycznym sosem, ale żeby nie skapcaniał. Wyłączamy kuchenkę gazową, wydajemy. Nie pomyślałem kiedy robiłem, ale niegłupio by to było posypać po wierzchu posiekanym szczypiorkiem.

Smacznego, sikoreczki, i nie jedzcie surowej słoniny. Podwędźcie lepiej, to lepiej do śliwowincji idzie. I pamiętajcie, słonina tylko z zamrażalnika, strugana taka. Czarny chleb od Pałąkowej do tego. Oj.

Aha, dodaję ja tego przepisa do durszlakowej akcji o cukinii. Zajrzyjcie tam, bo dużo pięknych rzeczy ludzie z cukinii robią.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Och, mój ty rozmarynie!










Rozmarynowy dzień wczoraj był. Nawiedzili mnie Radziulis Czesław i Skrzypczyk Witold wracając z delegacji, bo w gminie oni dorabiają latem i jeżdżą po powiatach oszustów podatkowych ścigać. Po drodze zatrzymali się na si... nieważne. Dość, że kurków nazbierali. Będąc uprzedzonym o przyjeździe, ja też mięso i warzywa w piwniczce miałem naszykowane, i biesiadowaliśmy my. A rozmaryn wszędobylski był, nawet na deserze. Posłuchajcie.

Najsamprzód tych kurków narobiłem. Prościutko, w wodzie ich byle jak opłukałem, czerwonej cebuli na przedniej oliwie nasmażyłem i dawaj te kurki na patelnię. Radziulis Czesław, co jego o pomoc poprosiłem, skrzętnie dla mnie one grzybki oczyścił i pokroił. Króciuśko ja ich dusiłem żeby świeżości nie straciły. Na koniec łyżka masła, tymianek i już. A po wierzchu - wesoły, zieloniuchny rozmarynek, miłość moja i skarb największy. Zaraz po czosnku. I po Konońko Władysławie. I po chałwie.

Potem była fasolka śparagowa, Czesławową reką krojona równiusieńko, a zrobiłem ja ją z dupą świńską - pociętą, zamarynowaną na chińską modłę z dużą ilością czosnku, świeżego imbiru, sosu rybnego i ostrygowego, gruzińską adżyką i - a jakże - rozmarynem. Smażyłem krótko, bo miętką i soczystą ją chciałem mieć. Tylko tyle żeby czerwona być przestała. Po ukąszeniu sok z niej szedł, aż miło. Po zdjęciu jej, na tej samej patelni z resztą sosu od szynki na kuchence mojej gazowej nadusiłem fasolkę śparagową, uprzednio do póchrupkości na parze podgotowaną. Wiecie, parnik ja dla świnków kupiłem, to szkoda żeby marnował się. Posypałem tę żółtą wyborność rozmarynem, i wydałem.

Na deser narobiłem sosu do lodów. Wiecie wy już chyba, że desery lodowe robić lubię, i wciąż nowe sosy do nich karmelowe wymyślam. Wczoraj był z żurawiny. Namoczyłem ja ją, ale teraz skupcie się, w whisky. Na patelni nagrzanej skarmelizowałem cukier brązowy z odrobinką masła i wrzuciłem te żurawiny i sutą szczyptę cymamonu. Zawołałem wcześniej Radziulisa Czesława i Skrzypczyka Witolda do kuchni, bo dzięki tej whisky widowiskowa flambiryzacja odbywała się. Niby że taki niebiewsko-żółtawy płomyczek się chełchał. Poniżej to jest NP (No Photoshop). Pięknie się chełchało.























Uj, dobra whisky, bo aż do powały ten ogieniek szedł. Od Czerpaka Jana ja ją, tę whisky, dostałem żeby Skrzypczakowi Witoldowi przekazać jako wotum za pomoc w tej kwestii, że familianta mojego Skrzypczak Witold do ślubu traktorkiem swoim woził. Bo brat mój pociotkowy, o czym mówiłem ja dla was musi, ślubował dwie niedzieli temu nazad, i - swojakiem będąc - trunków przednich z Angolii nawiózł.

Nie powiem, złożyło się tak, że Witoldowi ja buteleczkę przekazałem, a zaraz my ją już piliśmy. Dobre to było, czort.

Zboczyłem z tematu. A co tam, teraz zboczenia modne są i uznawane więcej, niż normalność, to i dla mnie wolno chyba, czy nie tak, co?

Nic to, do opowieści wracam. To teraz do misek lody z owoców leśnych letko kwaskawe kładłem, lałem na to sos karmelowy cymamonowy żurawinowy (a piękny on był, bo żurawinki napęczniały i soczyście czerwone były, jakby dumne, że ich łyskaczem potraktowano, a nie zwyczajowo winem czy wodą; z karmelowym karmelem prezentowało się to tak, że aż uklęknąłem). To wszystko posypywałem - uwierzycie? - rozmarynem. Jak już wydałem, to każdemu po wierzchu nasypywałem świeżo zmielonej soli, melasowego cukru i lałem kilka kropel soku z cytryny. Oj, słodycze sól lubią, oj.






















Tak to gościom moim smakowało, że drugi raz ten deser musiałem robić. Mam teraz dwa czarne ślady na powale nad moją kuchenką gazową, bo flambiryzację drugi raz ja uskuteczniłem.










Na koniec przyszła dla mnie do łba taka myśl, żeby nasionek nasmażyć. Wziąłem więc pestki dyniowe, słonecznikowe, orzechy nerkowe i suszone śliwki. Na patelni ja ich na mojej nowiuśkiej emailowanej kucheneczce uprażyłem na łyżce oleju ze słonecznika, dodałem resztę tego karmelu żurawinowego co go dla mnie zostało się, a na koniec, ale już w misce, spryskałem sokiem z cytryny i obsypałem solą i brązowym cukrem. Na wierzch - wiem, wiem, nudny jestem - poszedł rozmaryn.

I tak to, żurawinki wy moje, na rozmarynie nam wczoraj dzień upływał. I na solonych wetach. Pamiętajcie, że słodkości lubieją sól i odrobinę kwasku, a najlepiej - cytrynowego. Sypnąć sól do sosu możecie też, ale najlepiej będzie posypać po talerzu na oczach gościów, bo kiedy sól chrupnie dla nich w zębach, to wtedy mają feerię smaków, a nie po prostu słodki słony deser.

No, bądźcie grzeczne i nie zaprawiajcie sosów mąką. Bywajcie.

piątek, 14 sierpnia 2009

Mamkoty















Mamkot to jest, uważajcie, taka franca, co łazi po ludziach kiedy śpią; domaga się żarcia; wskakuje na pierś z wysoka kiedy chce okazać swoje uznanie dla obiadu; chce wyjść kiedy właśnie przyszliście i prawie śpicie; domaga się żarcia; sra i szcza po wszystkich pojemnikach z piaskiem, które nieopatrznie (a nawet opacznie) zostawiliście w kiblu; domaga się żarcia. Przyłazi kiedy tylko na komputerze zaczniecie coś pisać, żeby ogonem strącić myszkę albo łapami napisać "ifakju" na końcu maila z prośbą o podwyżkę do prezesa Wielkiej Korporancji. Entera wciśnie w promocji. Taki to mamkot. Domaga się żarcia. Dobrze, jak czasem świeczki przypilnuje.


















Najwięcej naprzykrza się kiedy mięso się kroi. Możecie ciąć sobie marchew albo i jego wysokość szpinak. Mamkot śpi. A teraz sięgacie do lodówki (wyciągać nie musicie) po mięsko. W ułamku sekundy macie mamkota, który przeplata się wam między nogami, krąży, siedzi, i którego wzrok mówi "Khem, już mi dupa wrosła w te kachelki. Ja byłem przed tą panią, i leżę tu od przedwczoraj".













Mamkot to jest też taka żywina, że jak komu źle, to przyjdzie przytulić się. Albo jeden z drugim ink-jank ułoży czy inną mandalę. Z kolei kiedy śpiewasz, w pląsach nie ustając, to cię w kostkę ucapi, swołocz, i pazury nieprzycięte wbije gdzie trzeba. No bo jak przycięte, to po co wbijać?

Ale kiedy się dołujesz, to, tołpygo ty moja ulubiona, to wtedy zaiste maszkota. Któren śpi.























Maszkot, wy moje wróbelki, to jest takie stworzenie, które jak się wysra i nażre, to całkiem miziajne jest, ale ten stan nie jest stabilny i po kilku sekundach zmienia się w olewnictwo albo głęboki sen. Wróbelków może nie powinienem wspominać, bo maszkoty z reguły dość łowne są i nie przepuszczają żadnej żywinie mniejszej niż one same. Z wyjątkiem, niestety, komarów. Wyśledzi taki maszkot wszelkie latające badziewie, bywa że skrzydła ćmy albo motyla sterczą mu z pyska kiedy coś tam sobie chrupie, ale komara nie tknie. Wiecie, dlaczego? Ano dlatego, żeby ten komar latał wam w nocy koło ucha. Machacie ręką, komar lata, a maszkot ma uciechę. Z maszkotem nie ma żartów. To znaczy są, ale tylko te, które bawią maszkota.

Inną sprawą są kot lety, o których opowiem wam jak tylko skończę jeść kisiel.
















A wy w ogóle to maciekota?

Maciek, ot, a o Tobie ja pomyślałem właśnie, druhu, i nie wiem, dlaczego. Chłopie, co u Ciebie? Kupa lat jak od nas z naszej koszelewskiej domeny pojechałeś we w świat tatowym kombajnem.

Maciek, ot, to taki gość, co na nim zawieść się nie można się. Zawieźć najwyżej, bo do pomocy okrutnie pilny. Miał on przedwczoraj, trzynastego sierpnia znaczy się, urodziny. Złóżcie chłopakowi życzenia. Zawsze on, ten Maciek, mówi "Mielibyśmykota, ale cóż".

Mielibyśmykot, słowiczki ulubione (ups, żadnej ornitologii!) to taki, nie przymierzając, Heniek. Potulny, ciepły, troskliwy. Kiedy do chałupy wracasz, jak pies czeka i czeka na pieszczoty. To ten czarny. Jak nie kot.

Jakniekot nie wymaga wyprowadzania, bo w końcu to niepies. Sam też siękarmi, tylko czasem przychodzi po należne. Żeby nie było, że za darmo pozwala się miziać. Jakniekoty są przyjemne, bo nawet jak liżą jajca, to robią to w dystyngowany sposób, a nie tak po chamsku jak psy czy te panie na filmach. Jakniekoty robią też hopki, ale tylko kiedy im się chce. Jakniekoty są fajniejsze od maszkotów. Maszkoty są czasem jak "o masz, kot nasrał do paprotki".















Awymaciekota?

EDIT: A ja już niemamkota. Tego szarego. Poszedł sobie i nie wrócił, dwie niedziele będzie. Fajna Gapa. Mam nadzieję, że się do kogoś przyplątała, że nie miała bliskiego spotkania z psem, samochodem albo złym człowiekiem.

środa, 12 sierpnia 2009

Tarta serowa z cukinią










Dziś na obiad była tarta. Wyborna, delikatna, pyszna... Właściwie tarta-nietarta, bo bez mąki, bez ciasta; po prostu odciśnięta cukinia z jajkiem, serem i pianą z białek. Można powiedzieć, ciasto cukiniowe. Smakowite, aż strach. Delikatne, boleśnie delikatne. Mówię wam, kruszyny kochane, bajka. No, kalorii pewnie trochę ma, bo i jajko, i ser... Jednak w smaku w ogóle tego nie czuć, bo w smaku - puszysta, delikatnie chrupiąca lekkość. Jeszcze sos. Niby zwyczajny: jogurt, czosnek, tymianek, ale jak to wszystko razem olśniewa!

Dlaczego tak zachwalam? Bo pyszne niebywale, a poza tym to nie mój przepis, hehe. Do swojego podchodzi się z małą choćby, ale jednak rezerwą (pewnikiem dlatego, że się go zna i nie wydaje się już taki odkrywczy), a "kradziony" zawsze smakuje lepiej. No i nie tuczy, jak każde kradzione, co nie? Przepis ten znalazłem w sieci. Zmian prawie nie dokonywałem, więc nie będę się mądrzył, tylko odeślę was na blog "Trufla". Zróbcie sobie tę tartę, koniecznie.

Aha, jakoś mi to wszystko za mało zielone się wydało, więc dosypałem dwie garści młodego szpinaku, który bardzo ładnie tam robi. I czosnku dwa ząbki. I jedno jajko dodałem od siebie w promocji, bo jajka nie były duże.

No, smacznego. Jutro wam opowiem, jak Szuwaśko robi smalec smażony ze słoniną. Niech się was komary nie imają, wy moje koszelewiaczki kochane.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Roladki drobiowe z cukinią
















Na lato nie ma jak delikatne jedzenie o zapachu Morza Śródziemnego. Takie są roladki z cukinią: lekkie, aromatyczne, bezpretensjonalne. Przyjaciele, wino, i jest dobrze.

Składniki:
1 pierś kurczaka,
2 cukinie,
spora garść posiekanych suszonych pomidorów w zalewie,
żółty ser o ostrym smaku (parmezan, gruyere),
25 dkg zielonej fasolki szparagowej,
pieprz,
8 wykałaczek ;)

Sos:
1 szklanka białego wytrawnego wina,
1/2 małego opakowania gęstej śmietany,
2 cebule,
2 ząbki czosnku,
sól, pieprz, tymianek.

Najpierw sos. Cebule kroimy byle jak i solidnie obsmażamy na silnym ogniu. Ja lubię kiedy aż miejscami są nieco przypalone, bo to daje fajnego posmaczku sosowi. Dodajemy pokrojony czosnek i chwilę jeszcze smażymy. Wlewamy wino, dodajemy tymianek i pieprz, i redukujemy. Teraz całość miksujemy blenderem, wlewamy zahartowaną śmietanę i mieszamy. Solimy, pieprzymy, jeśli potrzeba, dodajemy trochę cukru. Można trochę zagęścić.

Gotujemy fasolkę na parze do takiej miękkości, jaką lubimy najbardziej.

Pierś dzielimy na połówki. Odkrajamy zwisające farfocle i koty mają wyżerkę. Każdą połówkę, która ma teraz zwarty kształt przekrajamy wzdłuż na cieńsze plastry. Każdy z plastrów rozbijamy tłuczkiem przez folię najcieniej jak się da. Mamy 4 cienkie plastry mięsa.

Jedną cukinię kroimy wzdłuż na cienkie długie plastry (po 2 na każdą roladkę). Odrobina soli, oliwy i na patelnię grillową. Smażymy aż zmiękną. Nie muszą być równe ani mieć pięknych przysmażonych pasków, bo za chwilę trafią do środka roladek.

Na każdym płacie układamy po 2 plastry miękkiej pasiastej i spoconej po grillowaniu cukinii, posypujemy starkowanym serem, pomidorami i pieprzem. Soli już nie trzeba. Nie żałujemy tych dodatków, ale też nie przesadzamy, bo oba mają intensywny smak. Zwijamy roladkę i spinamy dwoma wykałaczkami. Teraz na patelnię grillową i smażymy z dwóch stron na niezbyt silnym gazie. Wbrew pozorom po kilku minutach smażenia, kiedy roladki z wierzchu brązowiutkie, w środku nie będą już surowe, a nawet jeśli troszkę, to nie przejmujemy się, bo zaraz pójdą do pieca.

No właśnie, po usmażeniu roladki idą do piekarnika (100-120 st. C), a my w tym czasie wykonujemy czynności końcowe.

Drugą cukinię traktujemy podobnie jak pierwszą, ale tym razem staramy się żeby wyglądała ślicznie. Usmażonymi plastrami wykładamy półmisek. Każdy weźmie sobie, ile będzie chciał. Taka cukinia jest równie dobra na zimno, więc jest to dobre danie na długie Polaków rozmowy. Teraz wyjmujemy z pieca naszego kurczaka. Każdą roladkę przekrajamy skośnie na 2 części, ukazując śliczne połączenie jasnego soczystego mięsa, białego sera, czerwonych pomidorów i zielono-żółtej cukinii. Mniam.. I teraz układamy na przemian: 2 połówki roladki, kilka strączków fasolki, 2 połówki roladki, kilka strączków fasolki. Fasolkę polewamy delikatnie sosem, którego resztę podajemy w sosjerce. Jest on słodkawy od cebuli, kwaskawy od wina, więc świetnie się komponuje z całym daniem.

Niestety, zapomniałem zrobić zdjęcia wersji finalnej. Prezentowała się nieźle, bo przygotowałem to danie na wielkim półmisku, z poczwórnej porcji dla wielu głodomorów, więc było dużo przekładanek fasolkowo-roladkowych. Muszę jednak przyznać, że smak tym razem mnie nie powalił. Wcześniej zrobiłem te roladki na próbę (wymyśliłem to danie niedawno) i były rewelacyjnie pyszne, a kiedy przyszło do zrobienia na setkę kilka dni temu, coś nie zakorbiło. Wiadomo, jak się człowiek nie stara, to wychodzi miód, a kiedy się spina, bywa kiszka. Lajf taki. Tak więc róbcie te roladki na luzie, będą soczyste i aromatyczne.

Aha, dodaję ten przepis do cukiniowej akcji na Durszlaku. Smacznego życzę.























Wszystko przez Szuwaśkę

Szuwaśko otrzepał gumiaki w sionce, wszedł, usiadł, przekąsił słoniną zza pazuchy. Chrzęszcząc grubymi paluchami po tygodniowym zaroście, wymruczał:

- Kochanieńki, a nie masz ty grabiów?

Co było robić, poszedłem do piwniczki. Po wypiciu poszli myśmy do Maciaszczyka, bo coś zdawało się nam, że nowy fason portków roboczych i fufajek on miał.

Miał. Nowy wypusk śliwowincji też miał.

Nu, i tak bywa.

sobota, 8 sierpnia 2009

Tatowe biesiady

Macie tatów? No, macie. Jedni gotują, inni nie, nieważne. Mój tatulo gotuje, ale jak! Klękam ja, i Pałąkowa w pół się zgina, bo noga niedomaga: oparzyła się, strawę dla swoich dziecków warząc. Dwanaście ich ma: Karolcia najstarsza, potem Józuś... Ale nie o tym ja, tylko o tatulu. Kiedyś przydarzyło się, że Teżetewe, telewizja taka, do nas do Koszelewa przyjechała i chciała reportaża o moim rodzicu robić. Ale tylko zamachnął się kosą, bo podorywki lucerny akuratnie byli, więc z braku laku poszli sobie do Snakłowicza. Wiecie, tego, co jak zrobi w telewizorni rzadką zupę to mówi, że leje gęsty sos.

Przepowiem ja wam, świstaczki, jak to było kiedy ja się z tych weselisków i błąkań po obcych stranach wróciłem nazad do chałupy swojej. Trochę już wiecie, jeszcze wam dopowiem, a teraz niechaj wystarczy wam, że udało dla mnie do pieleszów wrócić się, jeno plecak pustowaty był.

A działo się to, że imieniny mojego tata byli, Czypraka Władysława, syna Leopolda. Siedymdziesiąte i trzecie okrągłe. Ale jadła i napojów co było, to zgroza! Ja wiem, że wy takie opowieści spopod strzechy lubicie, tak teraz zapodam po porządku, co było.

Najpierw do picia: śliwowincje różne i z gieesu barbeluchy kupione, to na pewno, ale kto to będzie pił, kiedy tatulowe osobiście przyrządzone napitki byli. A to: orzechówka czarna jak sadza, aroniówka o posmaku miodu, wytrawna smorodinówka i z listków czarnej porzeczki nalewka gorzka jak piekło i pół Gżordżii, słodka wiśniówka zaprawiana brandy, kwaskawa pigwówka, litewska trojanka z ziół naszych koszelewskich... Osim sztuk tego było, a każdego po słusznym naczyniu.

Po aperitifie, kiedy już stać nie szło z gorąca, siedliśmy i zobaczyliśmy stół. To i na iwencie Mikrosoftowym takich delincji nie mają musi. Od tatara zaczynając, byli dalej delikatne, rozpływające się w gębie ozorki w galarecie. Ale do galarety, jak tatulo mawia, żelatyny nie dodaje się, sam dobry wywar z dobrego mięsa musi być, który się ścina sam ze siebie, a nie jakaś chemia z satanistycznych krów w opłatkach. Dalej dwa rodzaje jajków. Jedne ugotowane na twardo, i w białka nałożony suto farsz z grzybów, ziół, i doprawiony, i z majonezową czapą. A drugie - na pół przecięte skorupki, w każdej połówce wyborny farsz z żółtek, pietruszki i bułki tartej, całość przysmażona na maśle i chrupiąca wydana na ciepło. Jeszcze sałatka warzywna, serwowana w wydrążonych pomidorach. Sałatka z tuńczykiem. Skrzydełka kurzęce w miodzie. Śledziów dwa rodzaje: w jabłkach z cebulą i genialne, pachnące dymem z szuby grzybów suszonych - namoczonych i uduszonych z cebulą. Wędliny własnoręcznie do wędzenia naszykowane: szynki, balerony, polędwice i waniające kolendrą kiełbasy. O dlaboga, jakie zapachy! Do tego moc pikli, czyli gruszki, grzyby, ogórki małosolne, konserwowe i w sałatce. O chlebie przepysznym na liściu chrzanu i nie wspomnę, bo on sam za całą ucztę robić by mógł.

Kiedy wszyscy najedli się boleśnie, przyszedł czas na ciepłe dania. A nie śmiejcie mi się tam. Gdyby wyście z nami onegdaj byli, inaczej byście się śmieli. Trzy dni jeść potem nie chciało się.

Najpierwej rosyjska solanka przyszła, gęsta od oliwek, parówek, nerkówki, ogórków kiszonych... Esencjonalna, pyszna zupa zakwaszona cytryną - poezja, mówię wam, najlepsiejsza z bagietką. Najepsza zupa świata. Myślałby kto, że to nie Chińczyk po dwutysiącletnim namyśle wykombinował, tylko Rusek między jednym a drugim ukochanej Ojczyzny naszej zaborem. Patrzajcie, jak z nienawiści i chciwości na cudze, dobre rzeczy czasem rodzą się. Ale i tak my na nich z Pałąkiem haubicę szykujem. Doprawim granatem, i nie będzie nam Rusek gazu odcinał.

Wszystkie jedli, a najwięcej Szuwaśko, bo dowiedział się on, że z nerkami i intensywna. No, chłodnik to nie jest.

Potem weszli zapodane na grillowanej cukinii roladki kurzęce z cukinią, serem i suszonymi pomidorami w środku, a do tego fasolka szparagowa i winny sos śmietanowy.

Na koniec, ale na koniec dań ciepłych, a nie przed wydaniem gościom kapot, była golonka ugotowana w warzywach, oddzielona od kości, nasmarowana miodową bejcą i upieczona. Takie maleństwo na koniec.

A potem przyszły wety i radości, pohukiwaniom, jako też swawolom końca nie było. Było też trochę poszturchiwania, a to bez to, że obcokrajowe goście u nasz byli, a one nieokrzesane są jak tylko ciutkę wypiją.

Na wety był tort, co go sąsiedzi tatula z matulą, Kaźmierzaki Aniela i Leon z dumą wnieśli, a potem mamuli wypieki przednie: bankuchen, miodownik na kilometr pachnący i sernik z galaretką. Wtedy my też przepijaliśmy do siebie malinową nalewkę, słodką chadość, co pysznie wszystko nam spinała swoją aromatyczną klamrą.

Nu, i tak było. Ledwo wypełzli myśmy z tatulowej zagrody. Ale od najedzenia, a nie od pijaństwa, jak ta swołocz, Baciuk, po wiosce rozpowiada. Uch, żeb ja jego dopadł! Ukrywa się on przede mną w zagonach grochu. Specjalnie on tego grocha posadził, bo mizernej postury jest i salwować ucieczką się może. W tym grochu, rozumiecie. Zaproszenia nie dostał, to zazdraszcza. A bo i od czego niby my mielibyśmy popić się, moiściewy, toż z osim - no, może dwanaście litry tylko było, a gości z dwunastu, nie więcej. Jak kinderparty jakie w klubokawiarni w niedzielę.

Jutro tatulo na flaki prosi. Ale nie takie, że rzadka zupa i kłaczek gdzieniegdzie trafi się, a wyczujesz go tylko kiedy między zęby wejdzie, jak kto ma. Zęby, ma się rozumieć. O, nie. Prawdziwe koszelewskie flaki to będą. Na intensywnym mięsnym wywarze, co jak tylko pokojową temperaturę złapie, to galareta robi się, że i łyżki nie wsadzisz. Z jarzynami, gęsty jak księżulowy młodniak za Paździerzownicą. Sama pycha i po stokroć pycha. Już dzisiaj my nic nie jedli, żeby onymi flakami nasycić się móc tym bardziej. Czego i wam, karpiki kolorowe, z serca winszuję.

PS. Szuwaśko się piekli. "Mówiłem ci, kurwa, kochanieńki: sło-ni-na, o słoninie napisz". Ale kiedy słoniny nie było. Na stole, bo sołtys spopod stołu to dojadał, nie powiem. No, spać, aniołki wy moje.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Ekstremalna ekskursja cz. 1.

Aj, i nie przepowiem wam, bo różnie bywało. I pekaesa ja zmyliłem, i datę bratowego ślubu Szuwaśko dla mnie pokazywał zatłuszczonym paluchem, nadruki zamazowując. Pojechałem ja do miasta, ale gdyby nie Andruszko Janina, nie uradziłbym. Bo to, uważajcie, jak okazuje się, poza naszym gliniewickim powiatem za śliwowincję nie chcą ani wozić, ani nawet ugościć. Sam z tego mojego plecaka upijać musiałem, bo one światowe ludzie to jakieś takie rowerowe - wino ino. Toż gdzie rozum?! Kwaśne toto, że gębę wykrzywia, a mocy kompot Pałąkowej więcej ma. Tfu. Zaraza i gomoria. U nas jak z litrem do kogo zajdziesz, to w potrzebie pozbawionym noclegu nie będziesz, jadła i napitku dla ciebie nie zbraknie. A i drugi liter jakoś zawsze znachodzi się znikąd, albo spopod stołu. A tam... a nu jego... wiecie wy coś o tym? Toż tam abstynencja zaprzysiężona!

No to będzie tak. Pojechałem, jak wam ja już musi zapodawałem - na bumadze machorkowej sonety w sławojce skrobiąc - na bratowe wesele. Pekaesem jak panisko pojechałem. Najgorzej, że ten pekaes cysterną do bakutilu, niby do przetwórni mączki kostnej, okazał się. Oj tam, śmierdziało tak samo jak w pekaesie, to i nie dziw, że nie spostrzegłem się. Po ciemaku wsiadałem. Popod Siemniaczkami wysypali mnie z oną mączką. Szkoda gadać. Oprószony ponad miarę, drogi do domu weselnego po odzyskaniu oddechu szukać musiałem. Rodzina święta rzecz, czy nie tak, panie dziejaszku?

Idę. Mus brata stronę przy tych durnotach weselnych zasilić. O przepijaniu nie wspominając, bo u mnie w plecaku z piętnaście litry. Ale cuś widzę, jakby nie nasze gliniewickie okoliczności przyrody, jak mówił taki jeden, co z teatrzykiem kukiełkowym do Koszelewa przyjechał i co myśmy jego wyśmiewali sącząc maciaszczykową przepalankę. O Maciaszczyku wspominałem ja dla was? A, dobrze. Co to ja miałem? Nu, patrzę, a tu jakby nie nasze bagienne domeny, tylko górki wyrośli. Nie Siemniaczki, znakiem mówiąc. Ot, psia mać, to dopiero w kałabaniu ja w cysternie z mączką popadłem. Bo jak górki, to ani chybi, czart zaraz jaki pojawi się, albo też na Ślunsku ja znaszedłem się, czego i Baciukowi Józefowi nie życzyłbym, choć skacina. Psiajucha, toż i Zakopane samo mogłoby to być, letnikami oblegane jak pierś kurzęca posypką sezamową, albo jak kostka cukru mrówkami faraonowymi samego Memchotepa. Oj, zgroza na mnie padła!

Opamiętałem się prędziutko, sążnisty łyk czerpiąc z przepastnych gardzieli plecaka. Toż nie, gdybym ja bym był w onych górach, co to wszyscy jadą zobaczyć, jak one widoki przesłaniają, to ja bym nie widział nic, ino te skały. A tu nawet ładnowato; drzewa takie dorodne, jakieś pagórki, a na polach to nie tak, jak u nas, że kartochli, kartochli i żyto (znaczy się to, co urodzić może, i co najwięcej do życia, a nawet do picia potrzebne), ale jabłonków niemało, śliwki takie, że Maciaszczyk nie pogardziłby i ogólnie rzecz ujmując, niebrydko.

Jak raz przechodziłem ja obok parczku takiego ze starymi jaworami i dębami, a tu z tyłu "Antoni, Antoni!" ktoś woła. Co poczniesz, pomyślałem, sława dopadła mnie i sikorki biegną żebym ja dla nich familię swoją nabazgrał na jakiej bumadze. Ale nie, to Andruszko Janina była. Wiecie, ta, co za Ryśka z Przewalanki wydała się i leśniczyną teraz w Paździerzownicy jest. Przyjechała do wód, bo serducho znarowiło się. W Domie Chłoporobotnika zakwaterowana została. Usiedli myśmy na trawie i pociągamy z piersiówki, co ją zawsze mam dla dam. Gwarzymy, i wydało się zaraz, że ja całkowicie w drugą stronę pojechałem, do Gałączowa trafiając. Ot, zaraza, sanatoryjnie luksusów zażywać przyszło.

Jakoś tak pod wieczór było, bo ciemność następowała i ognicho my dla mroku odgonienia rozpalać zaczęliśmy, kiedy najszło nas dwóch takich w czapkach z kozerkami, na czarno ubranych. "Strażnica mniejska" wymalowane na kaftanach oni mieli, i mówią do nas, że siedzenie na trawie i alkoholizacja niedozwolone są ukazem burmistrza. Ot, kołowate jakieś albo nie szczali, to gdzie siedzieć mamy? Na szosie? Jeszcze by brakowało, żebym ja ogień rozpalać na środku drogi zaczął, dopiero by jatka na cały powiat zrobiła się. Ja im nawet tę durnotę ogólnikowo a dosadnie wykazać chciałem, ale nerwowe oni czegoś byli i policją grozić zaczęli. Pomyślałem ja, że może od rana nic jeszcze w gębie nie mieli i temu się tak pieklą. Na trzeźwo człowiek podrażniony chodzi. A że ugościć rodaka - rzecz święta, wyjąłem ja butelkę na zgodę i mówię żeb popili, bo bez łyka robota nie idzie, czort. Ooo, wtedy to dopiero oni zagotowali się. Mówię wam, jaskółeczki ulotne, jakby ten tajfun El Niunio nadszedł i snopowiązałkę dla nich razem z budą, psem i zapasem samogonki porwał na zatracenie. Nic ja z tego nie rozumiem: toż najlepszą maciaszczykową produkcję ja dla nich zapodałem.

O tym, co działo się kiedy już z ciurmy wyszedłem i jak nazad do województwa naszego ja wróciłem opowiem wam, słowiczki, inną razą (gdybym ja wszystko zaodraz wam przepowiedziałem, to byście jako susełki posnęli). Jak też o metodzie ugotowania serwatki ze słoniną na modłę Szuwaśki. Bywajcie i nie rozprawiajcie za wiele ze strażnicą mniejską, bo nie rokuje to dobrze. Z drugiej mańki, w tej ciurmie najgorzej nie jest. Na łeb nie kapie, jeść dadzą, a kiej człowiek zaradny, jak nie przymierzając ja, litra w portkach uchowa, to i nudzić się nie nudzi. Nu, z Bogiem.