A deszcz padał i padał... Baronowa von Glienevitz osobiście i z zapałem chłostała stajennego Rudolfa, który nie wyrychtował na czas kolaski na schadzkę baronowej z hrabią Adamazym de Koschelev.
– Będziesz mi, ospalcze, czas mitrężył? – retorycznie zagadywała po każdym mlaśnięciu bata o kubrak nieszczęsnego Rudolfa. – Myślisz może, że hrabia Adamazy anielską cierpliwość ma? Najmłodszym nie będąc, w gotowości nie może bez końca pozostawać wszak. Donnerwetter, rychtuj kolaskę, a żywo!
Stajenny wstał z okraka, otrzepał kubrak z obroku, wyciągnął deskę, którą miał na plecach pod odzieniem, i żwawo zabrał się do pracy. W pięć minut kolaska była gotowa.
– Widzisz, gamoniu, jak chcesz, to potrafisz - pochwaliła czule baronowa. – Arnoldzie, ruszamy.
Stangret posmyrał konie batożkiem i po chwili powóz znikł w chmurze kurzu. Stajenny Rudolf Szuwaśko zmrużył oczy i zaciął usta w wąską kreskę. Podrapał się po jajcach i po płowej czuprynie.
– Dam ja ci gamonia, nomen omen prukwo – zachichotał marszcząc paskudnie nos. – Oj, nie będzie dziś romantycznie, zdaje się dla mnie.
Fakt, pierdząca poduszka pod siedzeniem kolaski powinna zrobić swoje. Pradziad koszelewskiego sołtysa kopnął leniwie snopek walający się w wejściu do stajni i poszedł spakować swój malutki kuferek.
niedziela, 30 sierpnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Okrutny ten Szuwaśko!
OdpowiedzUsuńJak widać, to u nich rodzinne, już jego prapradziadek taki był. No, byle ciapa sołtysem nie zostaje.
OdpowiedzUsuńhehe :D:D
OdpowiedzUsuń