środa, 7 października 2009

Nie z Szuwaśką takie numery, Ridge

Sołtys Szuwaśko skończył urzędowanie i uznał, że plan na dziś wykonał z nawiązką. Szedł właśnie do chałupy żeby oddać się pożytecznym zajęciom w rodzaju stukanie łyżkami, sączenie brzoskwiniowej przepalanki, gmeranie w parniku lub sączenie brzoskwiniowej przepalanki, kiedy przed bramkę zajechał piękny, błyszczący samochód.

Czort bierz. Kogo to niesie, pomyślał życzliwie o przybyszu sołtys, toż po nocy nie urzęduję ja. Nie mógł jak człowiek po obiedzie w okieneczko butelką zastukać? A żeb jego, mruczał rozeźlony, a głośno już zahuczał przymilnie przez furtkę: – A czego tam, a?


– Panie Szuwaśko, proszę mnie wpuścić z łaski swojej, mam pilną sprawę – odpowiedział przybysz.

Z łaski, sraski, burczał gospodarz manewrując przy skoblu. Zrazu widno, że miastowy. Pchnął drzwiczki i spode łba zlustrował gościa. Spryciula, uchylił się. Długi szykowny płaszcz, gęba bez śladu zarostu jakby prosto z kosmetycznego zakładu; podługowata twarz, przydługi włos kręcony nieco i pokaźny nos. Wysoki mężczyzna w lekkim półobrocie tułowia przyglądał się poplamionej pole prochowca, którą przed chwilą otarł się o świeżo pomalowane ogrodzenie. Dobrze, że z malowaniem do jutra ja nie czekał, pomyślał Szuwaśko szpetnie mrużąc oczy i ocieniając je sobie dłonią, bo październikowe słonko dawało jeszcze nieźle. Odsunął się od wejścia, wskazując nieznajomemu drogę do chałupy, a potem przez ciemną, wypełnioną potrzebnymi drobiazgami sionkę i pomagając mu wstać kiedy rymsnął jak długi potknąwszy się o chomąto. Oskubał go z niegręplowanej wełny i zdjął z twarzy wytłoczkę po jajkach. Przyjrzał się bliżej, bo akuratnie z izby padło światło na facjatę jegomościa. Kogoś przypomina jakby.

– Na pokoje proszę – wychrzęścił gospodarz. – A służbowo jako do sołtysa przyszedł, czy prywatnie? Bo nie wiem, czy gąsiorek chować, czy po drugi iść.

– Prywatnie, prywatnie, ale pić ja niezwyczajny. Z podziękowaniem, lampkę wina najwyżej.

Sołtys splunął z odrazą w kąt i już miał wygłosić zwyczajową przemowę o szkodliwości zakwaszania żołądka ale poniechał, bo w gardle mu zaschło i musiał uzupełnić płyny. Gościowi zaczerpnął jak koniu wody z wiadra, sobie nalał po brzegi brzoskwiniówki. Uraczył się, chuchnął w pajdę chleba.

– Skąd Bóg prowadzi i dlaczegóż to za łaskawość nawiedzenia wdzięczność mogę okazać wszelako azaliż? – zagadnął zalotnie, pokazując, że dworską etykietą skromny sołtys Koszelewa też może zabłysnąć. – Siądzie niech.

– Postoję jeśli pan pozwoli i wytłumaczę przyczynę tego niespodziewanego najścia. Przepraszam, że bez uprzedzenia, ale w żaden sposób ani ja, ani moi prawnicy nie mogliśmy znaleźć pańskiego numeru telefonu, choć szukaliśmy długi czas.

– To i nie dziwota – zarechotał Szuwaśko. – Znajść coś, czego nima, trudna sztuka. Prawnicy, mówisz, kochanieńki? A nie rozchodzi się aby o baciukowy płot, co ja jego snopowiązałką naruszyłem łońskiego roku kiedy z imienin Czypraka Antoniego o porannej rosie do chałupy wracałem? Toż dałem gadzinie kontrybucję. Nic więcej poza tą śliwowincją nie dam, bo i nie należy się! Z księdzem proboszczem ja o tym gadał, to powiedział on dla mnie, że i za dużo jeszcze ja dla tego przebrzydłego Baciuka dał. I gadać o czym nie ma. Moiściewy, we łbach przewraca się! Dwie żerdki łupnięte i róg chałupy ledwo dziabnięty!

– Ależ skąd, panie Grzegorzu, ja przecież nie o tym – zdenerwowanie przybysza było coraz wyraźniejsze. – Ja nigdy bym nie śmiał niepokoić taką błahostką! Nie chciałbym być nachalny, ale będąc w znakomitej kondycji finansowej gotów jestem w każdej chwili zaoferować pomoc w zażegnaniu wspomnianego przez szanownego pana sporu. Proszę nie mieć mi za złe tej niestosownej na pierwszy rzut oka propozycji. Jej zasadność wyjaśni się kiedy tylko wyjawię powód mojej wizyty. Otóż po latach poszukiwań... – głos zaczął mu się łamać a wzruszenie biło od niego jak wioskowe aromaty z radziulisowego chlewika. – ... po długich latach uporczywego przeczesywania ksiąg, listów, rozmów z tysiącami ludzi... Czy pamięta pan Lucy? Była u pana wiele lat temu.

– Lucy? – zdziwił się Szuwaśko. – Miałem ja kiedyś kobyłkę, ale wołałem na nią Lucyna. Niebrydka, kara z białymi skarpetami. To ta sama? Nie mam ja jej już. Stara była i na kiełbasy poszła.

– Nienie, Lucy to... to moja matka! – głos gościa uwiązł w paroksyzmie szlochu. – Panie świeć nad jej duszą. Tak więc... pan pozwoli, że wyczyszczę nos... tak więc po latach przedzierania się przez gąszcz drzew genealogicznych i mozolnie ucząc się trudnego języka polskiego, bowiem od kilkunastu już lat tropy wiodły mnie do Polski, nie dosypiając po nocach chyba w końcu odnalazłem zaginionego członka mojej rodziny. Ojca, panie Szuwaśko. Ojca... Tato! Tatko! Tatulu! Czy nie poznajesz mnie? To ja, twój Ridge! Ooch, moja dusza udręczona!

Rękę zwiniętą w pięść z emfazą przytknął do czoła. Odchylił głowę do tyłu i zacisnął powieki, a z jego oczu popłynęły wielkie łzy. Jedna stoczyła się do ucha więc wsunął w nie palec drugiej ręki żeby usunąć wilgoć.

Szuwaśko z niedowierzaniem spojrzał na gąsiorek z rubinową od karmelu brzoskwiniową nalewką, powąchał zawartość, a upewniwszy się, że towar świeży uszczypnął się, po czym spojrzał na swojego rozmówcę z mieszaniną rozbawienia i odrazy. Kiedy zaś doszedł do niego sens usłyszanych przed chwilą słów, to jakby go kto lemieszem pizgł. Zakulgał się po izbie, wlampiał się w Ridge'a jakby zobaczył trzeźwego Bondaruka Jana, mrugał zawzięcie, obszedł kilkakrotnie pokój, potknął się o szezląg, zajrzał do kuchni, jednym haustem wytrąbił szklanicę samogonu, poprawił drugą, wznosił w górę ręce w niemym proteście a także pomrukiwał gardłowo w sobie tylko znanym rytmie. Wychylił szklanicę samogonu i zaczął opukiwać ściany. Wtem przystanął. Zastygł w bezruchu, przygarbił się odrobinę i wysunął naprzód podbródek, co upodobniło go do ohydnego wizerunku kułaka z komunistycznych plakatów propagandowych. Powolutku obrócił głowę w kierunku domniemanego potomka, a jego spojrzenie chytrością mogłoby konkurować z wierchuszką PZPN-u. Lekki fałszywy uśmieszek wypełzł na niedogoloną facjatę. Podszedł powolutku do sprawcy całego zamieszania tak, że nosem prawie dotykał jego kamizelki na wysokości dewizki od platynowanego zegarka. Przytknął mu palec do brzucha i sprawiając wrażenie jakby przypomniał sobie o czymś, kilkakrotnie posmyrał go pod żebrem.

– A ti ti, dziubasku – głos sołtysa wcale nie był szczebiotliwy. Gdyby chcieć jakoś go określić, nasuwałoby się „złowieszczy” albo „wróżący niepokojąco krótką przyszłość pełną niekomfortowych doznań związanych z metalowymi narzędziami”. Palec z brzucha Ridge'a powędrował do góry celując w sufit. Sołtys okręcił się wokół tej prowizorycznej antenki jak dziecko bawiące się w „palec pod budkę”, obrócił się na pięcie i pognał do alkierza. No dobrze, w jego przypadku bardziej pasowałoby „poczłapał”, bo zanim minął stół, zdążył chwycić szklankę, opróżnić ją i odstawić na blat nie zwalniając kroku.

– Dam ja ci tatkę sratkę, kochanieńki – mruczał pod nosem Szuwaśko grzebiąc na czworaka w barłogu. Odrzucał za plecy wyciągnięte spod pierzyny i z siennika puste butelki, onuce, lejek do oleju silnikowego, sierp, flaszkę Chanel5, aż w końcu z triumfem wyprostował się dumnie dzierżąc stare pisemko z napisem „Cesarstwo TV”. Zaczął pospiesznie wertować strona po stronie zaglądając nawet na resztki kartek, które wcześniej zużył do kurzenia machorki, aż w końcu znalazł. – Lucyną mnie tu będzie swołocz szantażował. Wiedział ja, bratku, że skądsiś cię znam. Pociągła gęba, mina jakby na bal przyszedł i kazali mu zzuć gumiaki i latać po salonach w dziurawych skarpetach, i te oczy tęskniące za rozumem. Toż to być nie może żeby taki plastykiem malowany metrozboczony mnie tu nękał. To chadość dopiero! A jak się on dowiedział, że ja na kombajna piniądz odłożony w szlabanku mam?! I że dla niego z tej Hameryki taki szmat świata jechać chciało się dla tych kilku tysiąców? A że nie moja krew, to wiadomo! Gdzież mój krewny barbeluchy odmówiłby. Nu, teraz inaczej my potańcujem.

– Synem moim, powiadasz, jesteś, Rydżu? – zagaił czerwony jeszcze na pysku gospodarz po powrocie do izby. – A, może to i być, może być. Różne rzeczy bywają. Chodź więc, po chudobie oprowadzę, bo po mnie ty tu gospodarzem będziesz. Ale najsamwpierw piwniczkę ziemną ja dla ciebie pokazywał będę. Rydżu, ty mordo moja ty.


Gliniewickie Nowości donaszają: Masowe samobójstwa gospodyń domowych w Stanach Zjednoczonych. Na wczorajszej konferencji prasowej w Nowym Jorku producenci znanego i uwielbianego przez miliony widzów na świecie serialu Młoda ma puklerz ogłosili, że są zmuszeni czasowo zawiesić kręcenie nowych odcinków. Jako powód podali zaginięcie w Holandii lub innym kraju Bliskiego Wschodu odtwórcy jednej z głównych ról. Twórcy serialu cały czas mają nadzieję na szybkie odnalezienie aktora. Są w stałym kontakcie z ekspertami Pentagonu do spraw Azji Wschodniej i Oceanii.

7 komentarzy:

  1. Rydż jak Rydź, ale domena pająka Stefana ujęła mnie niesłychanie. Takoż i unijny bimber Maciaszczyka ;-))

    OdpowiedzUsuń
  2. Tyle wątków, że trudno się skupić! Mnie pomysł z unijnymi dotacjami i nalepkami na zakorkowane butelki z bimbrem najbardziej się podoba! Gdyby go uznać za produkt regionalny...
    Ciekawe, czy Ridż porzuci wino na rzecz śliwowicy ?

    OdpowiedzUsuń
  3. Rydż-srycz, ale panie kalwados z rozmarynem, toś mnie zaintersował - napisz co więcej o tem.

    OdpowiedzUsuń
  4. No to będzie tak: bierzesz spadnięte zgnite jabłka, dobawiasz rozmarynu mało wiele i niesiesz do Maciaszczyka. Maciaszczyk robi, co się należy i jest ;)

    Hmmm, macie rację. Mmnie też się wydaje, że ten Rydż za bardzo zdominował opowieść. Testowy czytelnik uznał, że jest ok, więc zapodałem bez skrótów. W zasadzie to miała być krótka opowiastka o tym, jak sołtys wykopuje z chałupy dziwnego obywatela, tylko przez wrodzony słowotok wyszedł mi elaborat. Się skróci się ;) Faktycznie, lepiej żeby Sz. podywagował o maciaszczykowym kalwadosie, bo to wdzięczniejszy temat niż metroseksualny pajac.

    Co do Rydża, Grażyno, to nie sądzę żeby świat go jeszcze oglądał. To będzie wkład Szuwaśki w podniesienie poziomu światowej kinematografii ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. „Młoda ma puklerz”...ciekawe oj ciekawe ;P

    OdpowiedzUsuń
  6. bimber bimbre, a my tu na poludniu robimy rasowe winko z kartonika, polowke euro za litr; smakuje niezle, kopie jeszcze lepiej. pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  7. Aga, czy ja wiem, z pięć minut kiedyś to dziadostwo oglądałem, a podobno tyle wystarczy żeby znać fabułę od samiuśkiego początku do końca, bo te plastykowe dziady spółkują każdy z każdym. Już chyba z trzecie kółko robią.

    Manra, widziałem polskie winko w sklepie, ale było po 6 euro za 0,7. Drogowato. A robicie winiaczek? Polski winiak, to brzmi dumnie. Ja właśnie kombinuję, czy by aparatury nie zakupić. Daleko do Maciaszczyka latać, może by samemu kap, kap... Wtedy bym sprowadzał winko z południa po pół eurusa za literek i by była gitarka, czy nie tak, co?

    OdpowiedzUsuń