sobota, 19 lutego 2011

Przepieczona polędwica diuka Wellingtona z tego, co było w lodówce

















Jak tutaj ja chyba pisałem, zadzierzgli myśmy we wiosce kluba cygarowego konesra, w skrócie KaCyK. No i żeby nie było, że tak o suchym pysku my barbeluchę cukrową pod te cygara pijemy w miejsce przedniej śliwowincji, umyśliliśmy narobić jedzenia adekwatnego do okazji. Znaczy się mocnego w smaku, ale nie że pikantnego, bo to osłabia kubiki smakowe. Zrobiliśmy wołowinę w cieście, która w świecie nazywa się łelingtońska.

Mówią, że do takiej wołowiny należy się dać pieczarek czy innych grzybów. Tylko gdzie ich znaleźć. Kiedy myśmy wracali z tytoniem, to nawet wypatrywaliśmy po polach, ale gdzie, wszystko przykryte świeżym śniegiem. No to bez grzybów. Ze samą cebulą jakoś dziwnie, więc wzięliśmy się na sposób i przetrząchnęliśmy szuwaśkową lodówkę. Skąd on miał przesolone ryby, to nie wiem.

Była tam u Szuwaśki szynka konserwowa, małe rybki w puszce i jakieś zielone bubki w słoiku. Poddusiliśmy zatem cebulę na maśle, wrzuciliśmy ją do młynka do kawy, gdyż nasz sołtys żadnego innego urządzenia międlącego poza żarnami nie zaposiadywuje, dołożyliśmy bubki, rybki, musztardę, sporo czosku, podlaliśmy wytłokami rzepakowymi i octem, i ślicznie zmłynkowaliśmy. Popieprzyliśmy o walorach Stefańczyk Eleonory...Wrrróćć! Popieprzyliśmy pieprzem oczywiście. Solić nie trzeba było, gdyż rybki okazały się przesolone. Oj, sypnęło się we fabryce, sypnęło! No żeby tak do śledzia sypać... Bo to jakby mały śledzik był. A w ogóle, to taki śledź nie ma wielkości ochronnej? Te nasze to narybek snadź był. Zresztą, bubki też słonowate były. Jakby, wiecie, groszek ptysiowy, tylko tyci. I zielony.

Środkowy schab z krówki, co my jego podebraliśmy Baciukowi, związaliśmy sznurkiem snopowiązałkowym, oblaliśmy olejem, octem i posypaliśmy czoskiem. Po kilku godzinach rzuciliśmy na fajerkę. Ależ dawało! Po obsmażeniu zostawiliśmy żeby ostygło. Pamiętajcie żeby sznurek ściągnąć przed zawinięciem w ciasto. Ja zapomniałem i potem Radziulis Czesław narzekał, że makaron czegoś niedogotowany.

Ciasto dała nam Pałąkowa, gdyż szła akuratnie do remizy z kateringiem. Mówi, zróbcie se kopytków, bidulki,  bo kiedy wy barbeluchę cukrową pijecie, to u was musi puchi w karmanach i dla was to ciasto pierogowe przyda się dla pożywienia. No to myśmy je wzięli na obkładkę łelingtona.

Na rozpostartym cieście ułożyliśmy zgrabnie szynkę z szuwaśkowej lodówki, posmarowaliśmy pastą z młynka, położyliśmy wystygnięte mięso, brzegi posmarowaliśmy żółtkiem, zawinęliśmy, i do pieca. Po wierzchu żółtko.

Po góra trzech godzinach potrawa była gotowa. Zrobię tu małego wotuma separatystycznego, ponieważ ja osobiście wolę kiedy wołowina jest tylko lekko ścięta, z pięknym różowym sokiem wypływającym spomiędzy ścięgien. Zostałem jednak przegłosowany i była wypieczona. To dlatego na zdjęciu unikałem widoku mięsa. Przepieczona wołowina wygląda wszak jak filcowa osłonka od walonka, czy nie tak, co? Na kilogram mięsa w zupełności wystarczy 45 minut w piekarniku. Po godzinie jest już całkiem szara.

















No i tego, co dalej. Przed krojeniem odczekiwujemy z 10 minut. Zapodałem ja to na świeżym, grubo siekanym szpinaku z tymi bubkami z szuwaśkowego słoika, cebulą, olejem, posiekanym rozmarynem i octem. Nie mogę pojąć, jak można nie mieć w chałupie cytryny i oliwy, a lepiej jeszcze oleju rzepakowego tłoczonego na świeżo o dyniowopestkowym smaku! Ale co tam, sołtys jest sołtys.

O, i tak to, rozumiecie, było. Samogonka parszywa, mięso przepieczone, a my zadowolone byliśmy jak jenot po amorach. Ale bo życie za krótkie i za piękne jest żeby mitrężyć czas na marudzenie, a swoją szosą ta barbelucha nawet jakoś pod cygaro wchodziła. Nu, z Bogiem.

Składniki:
1 kg  najchudszej wołowiny bez tłuszczu ani błonek (nie wiem, czy zrazówka, na pewno schab i polędwica),
5 ząbków czosnku,
1 niemały słoik kaparów w zalewie solnej (nie tych w obrzygliwej zalewie octowej),
1 puszka anchovis,
2 spore cebule,
3 łyżki musztardy,
20 cieniuśkich plastrów szynki parmeńskiej,
1 cytryna,
sól, pieprz, rozmaryn.

PS. Ja se robię podśmiechujki, więc jeśli chcecie dobrze zrobić to danie, poczytajcie tutaj.

7 komentarzy:

  1. Wygląda wspaniale. Bardzo eleganckie i wytworne danie.

    OdpowiedzUsuń
  2. O Jezu, filcowa osłonka od walonka! Znowuż popuściłam se w gumofilce ze śmiechu!

    OdpowiedzUsuń
  3. osłonek na walonki to się z lateksu nie robi? ;)
    Wy nie planujecie z resztą koneserów jakiejś wyprawy w moje okolice? W taką pogodę stać na balkonie niczem Julia w wieku mocno starszym i dymić samej jakoś natchnienia nie mam :(

    OdpowiedzUsuń
  4. Szkoda, że zostałeś przegłosowany! Może i ja się kiedyś zabiorę za tą wołowinkę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Piękne danie i co do kaparów masz Dobrodzieju słuszną i niezaprzeczalna racyje.
    Bardzo zacne połączenie smaków. Ślinka mi o tej porze nocy pociekła.
    p.s. i oczywiście wybieram polędwicę od schabu.
    p.s2 - co do czasów pieczenia mięsa pogadamy prywatnie bo nie zgadzam się z tymi teoriami - na 1 kg mięsa potrzeba tyle a tyle czasu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Kubełku Smakowy, widać że kubełki smakowe masz wyborne ;)

    Mamamarzyniu, zdejmuj gumofilce do czytania!

    Olasz, robi się z lateksu, ale tylko w tych szpanierskich na zabawy do remizy. Wiesz, z nas to tacy palacze jak z koziej dupy wiesz co ;) A cygaro palić na mrozie przez godzinę... o, to trzeba by się dobrze rozgrzać wprzódy!

    Noblevo, sądzę, że uważam, że jestem zdania, że warto.

    Bareyo, bo to dokładne określanie czasu pieczenia to oczywista bzdura, może ono być co najwyżej orientacyjne, zależy przecież i od piekarnika, i od wieku zwierzęcia, tego, jak było chowane i karmione, od powierzchni przekroju obrabianego kawałka w końcu. Ale też od sposobu ewentualnego zamarynowania... o mamuniu, a to nie wszystko. Co tu dużo gadać, każde danie jest inne, to pewne. Gdybym robił tylko dla siebie, ten kawałek piekłbym 45 minut, bo po tym czasie był już ciepły w środku i po prostu czułem przez skórę, że to już ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. "zróbcie se kopytków, bidulki" - zawsze mowilam, ze ta Pałąkowa to dobra kobieta jest, nie dosc ze pic i palic pozwala Wam, to jeszcze ciastem na kpoytka raczy, gotowym rozumie sie :-)

    Wy tu z Bareja o czasie pieczenia wolowiny rozprawiacie, ciekawie prawicie, o ile ze stekiem to prosta sprawa (metoda tzw. reczna:) to z wiekszym kawalkiem ni wyczuc ile, poki sie nie sprobuje :-) Od zbyt wielu czynnikow to wlasnei zalezy...

    Pozdrawiam Tosku!

    OdpowiedzUsuń