czwartek, 10 marca 2011
Ruska głowizna
Wyszedłem na gumno zadać kurkom. Sołtys Szuwaśko siedział na kamuszku, grubymi paluchami wytrzęchując śnieg z gumofilców, ponieważ gonił borsuka. Dobrotliwy nie był.
— Kochanieńki — zachrzęścił, wlepiając we mnie szkarłatne spojrzenie. — A wiesz, co ja dla ciebie powiem?
— Że się napiłbyś się, Grzegorzu? — zgadłem.
— Iii tam, takie to ja mam za pazuchą — wyszczerzył resztki zębów wyciągając maciaszczykową litrową piersióweczkę. — Tego, piszesz o gamońskich zamorskich daniach, że i przepowiedzieć się nie da, a może byś dla człowieka co zapodał tam na tym twoim blogu, a? — zatrzepotał podpisaną dotacją na niesianie owsa.
— Toć boczek był!
— Ale chudy! Dawaj, pójdziem i narobim co dobrego. Patrzaj, głowizna ruska u mnie jest.
Ech, czasem człowiek musi być elastyczny. Poczłapałem za sołtysem i wyciągnąłem rodowe szklanki z duraleksu, gdyż biznes jest biznes, a z sołtysem dobrze żyć trzeba i tyle. Biedne kurki, znoweś drzazgi z płotu z głodu wydziobywać będą.
Składniki:
1 puszka głowizny wieprzowej albo wołowej,
3 cebule,
4 ząbki czosnku,
1 kg kartofli,
1 kg kapusty kiszonej,
majranek, pieprz.
„Bo nie jest swojakiem, kto głowizny ruskiej nie jadł”, jak mówi wierszokleta. Jeśli wy nie wiecie, to jest puszka z niemiłosiernie długo duszonym tłustym mięsem, pachnąca tak, że 1/4 wystarczy do zaromatyzowania 2 kg ziemniaków. Kiedyś na biwaki brało się dwie takie puchy i już. Dzięki uprzejmości okolicznej ludności kartochelki były na polu, cebula też. Jadło się, aż się uszy trzęsły. W gieesie takich konserw nie sprzedają, ale czasami Serwatko Leon dla nas przez zieloną granicę z Białorusi przywozi kilka sztuk przy okazji szmuglowania ropy.
Bierze się trochę smalcu z tej puszki (ona właściwie składa się głównie z cudnie pachnącego tłuszczu), roztapia się, dokłada się grubo pokrojoną cebulę, czosnek i się je szkli. Na to reszta głowizny, majeranek, pieprz i gotowe. Do tego tołkanica i kapucha.
O mamo, jakie to dobre. Proste, niezobowiązujące, sycące i energetyzujące tak, że się konia od pługa wyprzęga przy bronowaniu; żadnych nowomodnych wygibasów, które sprawiają, że pożywienie bardziej nadaje się do wystawienia za szkłem, niż do jedzenia. Uch, sołtys to lubi suto pojeść. Ja się już deczko odzwyczaiłem, więc potrzebuję czegoś, co pomoże ten tłuszcz spalić. A o ło, choćby na ten przykład śliwowincja. Kiedyś myślałem o bieganiu, ale razu jednego trafił się u nas letnik, co się dżogingował i chłopy z niego się w kułak śmiały, że musi on sraczkę ma i bez to po wiosce lata jak kot z pęcherzem zamiast przy pieleniu pomóc.
— Sołtysie, a to dobrze, że my takie tłuste mięso jemy? Post ledwo rozpoczął się wszak.
— A jakie to mięso, kochanieńki! Sam smalec przecie. O, patrzaj jak kartochli się błyszczą jak psu jajca na wiosnę. Zresztą, w mig my jego rozpuścim. Zapodawaj stakanki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
O to to tato!
OdpowiedzUsuńTakie lubimy!
A potem po szklanie i na rusztowanie!
ANTEK !!! Ty wiesz co! ;)
OdpowiedzUsuńMamamarzyniu, wiadomo! Bez szklany tłuszcz się nie rozpuści i się tyje :) Ale z tym rusztowaniem... bo ja wiem... Robić to mi się dziś nie chce :)
OdpowiedzUsuńGutku, sory, stare foty!
No chyba ta piersiowa litróweczka uratowała Wam życie :))
OdpowiedzUsuńCygara już nie ryzykujcie;)
No właśnie, po takiej piersióweczce na łeb to by mógł się przy byle wydechu samozapłon od cygara zrobić i moglibyśmy się rozpuc. Fuj, kto by to posprzątał :D
OdpowiedzUsuńSwojskie to danie i może dobrze smakować.
OdpowiedzUsuńOj, lubię takie dania, ale rzadko sobie mogę na nie pozwolić... No, i prawda, bez stakana się nie rozpuszczą :)
OdpowiedzUsuń