niedziela, 17 października 2010

Cielęcina z bobem
















Coś dla mnie się zdaje się, moje wy jesienne białozłote brzezinki, że ja tu ostatnimi czasy kucharskie powinności zaniedbywuję. Wiecie, że nie ma o tym, co dać prosiakom do parnika poza obierkami kartoflanymi i szałwią z kabanosami, albo co zrobić z cukinii, ale nie ludki. No to tak se wydumałem, że należy oddać hołda dla tych dań, co nie trafią nigdy do miesięcznika „Kuchnia nowomodna” ani nawet do tygodnika „Przyślij przepisa, a dostaniesz normalnie kasiorę na browca”. Takich, znaczy się, niewyjściowych jedzeń, że i bufetowa Danuta po północy nikomu nie proponuje ażeby utrzymać klubokawiarnię w jednym kawałku. Dziś więc inarguru... inarug... rozpoczynamy nowego cykla typu „Smaczna kupa, czyli jedzenie, które smakuje, choć nie wygląda”.

Po prawdzie, miał to być wpis entuzjastyczny napisany jakiś czas temu. Moje ulubione danie z bobem, które robię zimą i słotną jesienią - bo rozgrzewające i takie... takie... niebieskie w smaku. Chciałem je zrobić latem, bo nigdy nie robiłem ze świeżym bobem. I co? W gieesie masz małże, kraby i inne wydumki, a bobu świeżego nima. No i jak nie było, tak nie było do końca. Ani ziarenka. Ostatnio więc się rozeźliłem i zrobiłem z mrożonym. Nie poradzisz, taka gmina.

Taa, rzeczywistość zignorowała moje chęci i plany. Śparagów też latoś jakoś nie było, nie licząc trzycentymetrowej średnicy białych gorzkich próżniaków, którzy bardziej na palisady zdatni byli, niż do dogębnego zastosowania. Aż chciało się napisać do tego chłopa, co je wyhodował i zapytać, co to właściwie jest kiedy nawet koza Pałąkowej tego nie tyca. Łot ju fink ju duing, meeen?

Śparagów nie było, bobu nie było, ki czort?! Patrzeć tylko jak fasolki szparagowej zabraknie. Oooo, fasolki nie odpuszczę! Ale do rzeczy, bo już widzę, że słowotok zbliża się wielkimi krokami, a jak przyjdzie, to nie ma przeproś. No to lecę po całości.

Składniki:
80 dkg cielęciny,
40 dkg bobu,
3 marchewki,
3-4 ziemniaki,
4 ząbki czosnku,
pęczek natki pietruszki,
gałka muszkatołowa, tymianek, cząber,
0,7 l bulionu,
0,5 l brandy z głogu albo innej maciaszczykowej przepalanki,
sól, pieprz.

Cielęcina jest tu niezbędna. Próbowałem robić z szynką wieprzową, z chudą i tłustszą wołowiną, i też jest dobre, ale nie ma tego fantastycznego posmaku, który potrafi rozanielić.

Mięso kroimy w kawałki, obsmażamy na oliwie, wypijamy szklaneczkę brandy, dodajemy pokrojoną w talarki marchewkę, zalewamy bulionem ażeby przykrył mięso i dusimy do miękkości pod przykryciem na małym gazie, co w przypadku delikatnego mięsa nie trwa długo. W połowie duszenia dodajemy bób. Bób zawsze daję w całości. Obłupianie z łupinek to jest marnowanie jednego z najlepszych warzyw świata.

W międzyczasie wysączamy szklaneczkę brandy, zadajemy ziarenek kurkom i gotujemy na parze ziemniaki. Wyładowujemy na nich tłuczkiem (na ziemniakach, kurki jeszcze niech pobiegają) wszystkie frustrancje i wściekłość na Baciuka.

Kiedy duszone gotowe, wysączamy odrobinę brandy, solimy, pieprzymy (jedzenie, nie picie!), dodajemy zioła (ja lubię do tego dać cząbru, ale i z tymiankiem, i z majerankiem też dobre), posiekany czosnek, pietruchę, gałkę muszkatołową i puree kartoflane, które stworzy nam wyśmienity, gładki i smakowity sos. Dzięki temu nie musimy dodawać mąki ani śmietany, które mogłyby zagłuszyć smak cielęcej delikatności. Gotowe. Zamykać oczy, wypić aperitifa i jeść.

Mamy delikatny a aromatyczny obiad, pachnący bobikiem i wyśmienitą młodą krówką, samo rychtyk jak się człowiek wymrozi zwożąc nocną porą drewka z poręby aby się leśniczy nie skapnął. Tylko ten wygląd... No, ale z kolei ta brandy...

No dobra, na koniec trochę naciągłem rzeczywistość i wkluczyłem takiego jednego ulepszacza zdjęć. A co, rzeczywistość olała moje bobowe i śparagowe plany, to ja ją szczypłem w nos. Wiecie, to idee kreują rzeczywistość, jak powiedział jeden sekretarz z POP „Narzędziownia POM Paździerzownica Kościelna”, który w domu kultury miał w roku siedymdziesiątym szóstym prelegencję o relatywiźmie dialektycznym w ujęciu materialistycznym. Albo cuś w podobie, bo wtedy też robiłem ten bób i wysączyłem ciut więcej brandy, niż było w przepisie. No, ale tak czy siak, najwyjściowsza w sensie wyglądu ta potrawa nie jest. Właściwie mógłbym naściemniać, że wyglądała tak, jak poniżej, ale nie dość, że to by była nieprawda, to jeszcze wtenczas nowy cykl by się omsknął był, choć relatywizm by się ostał. Bywajcie, i niech się dla was żaden sekretarz nie przyśni.

















Przepis ukradłem z książeczki Aleksandry Chomicz „Potrawy jednogarnkowe”, wydanej w serii „Biblioteczka Poradnika Domowego”.

7 komentarzy:

  1. Oj, już myślałam, ze przestałeś gotować ! A tu takie specjały... To musi smakować :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gotuję, kochanieńka, gotuję! Nawet foty robię, tylko jakoś nie mogę się przymusić do wklepania. Chyba mam czas wycofania, yoł-roł-roł-men ;) Niektórych potraw już nie jestem w stanie nazwać: co to było. Ładne, o ile pamiętam, smakowało nieźle, ale jak to szło? Życia nie przewidzisz, ech ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ha! To MUSI być pyszne! A co do zdjęć, to wiadomo, że się daje na bloga te najlepsze, raz na tydzień przeciętnie (ja), ale nie ulepszam w żadnym programie. Hurma i czereda pożera wszystko, co ugotuję nawet, gdy wygląda jak kupa. I w ich przypadku nie sprawdza się zdanie, że człowiek je także oczami. Moi zdecydowanie jedzą gębami i chętnie byśmy zeżarli tę cielęcinkę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zacny przepis Dobrodzieju.
    Fotuj, notuj i pisz.
    Blogosfera ucierpi poważnie bez Twojej osobistości.
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Mamamarzyniu, jedzenie gębami to zacna przypadłość, jednakowoż sam poczytując się za ascetę... escetę... no, tego, co lubi gołe baby, wiem, że wygląd często zapobiega przedwczesnej niechęci. Ale wiem też, że pod pozorem brzydkiej skorupy może się tlić perła smaku. No. To powiedziawszy oświadczam, że nigdy, przenigdy nie chcę być częstowany małżami :D

    Cny Kumie Bareyo, ale ja się nigdzie nie wybieram! :) To nie było pożegnanie ani że idę do Maciaszczyka na praktyki na dni siedym czy tam ile. Że blogostrefa beze mnie ucierpi? Dezynwolturą dorównuję niesmacznym fircykom, a kucharz ze mnie taki, jak z Pałąkowej księgowa :D Ot, se plumkam, ale dziękuję za zachętę!

    OdpowiedzUsuń
  6. własnie takie jedzenie, które smakuje a nie wygląda jest najfajniesze, bo widzisz fee, próbujesz...a tu niespodziewajka :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ale bym sobie, z tym bobem jeszcze, poezja normalnie!

    OdpowiedzUsuń