Radziulis Czesław zastrzechotał kapselkiem w moje sztachety. Co było robić, z parnika wpółsurowe kartochli świnkom zadałem żeby nad ranem nie chrumkały zanadto, i odperłem kołeczek przy furtce. Dziadźkową fuzję zabezpieczyłem żeby nie strzelała kiedy kto wchodzi jak za Niemca albo Ruska, albo za z Łużyc Jaćwinga.
Wlazł Radziulis, otrzepał kapotę, zzuł gumofilcy, zerknął na ławę w odrzwiach stodoły, gdzie ja akurat niestarą świnkę ćwiartowałem; czknął, charknął, usiadł na kamuszku przy chlewiku, ciągnąc za sobą onuce. Mówi, wieczerzałbym, a gąsiorek u niego zza paska się zielenił. Nu, każden jeden byłby wieczerzał, jak się to mówi. A ten siedzi i gapi się na mnie jak ruski na zegarek. Toż ja, mówię do niego, rzepaku jeszcze nie sprzedałem, przyjacielu mój kochany. U mnie tylko krewetki się zostali, ta szlachtowana świnka, śmierdząca szynka sparmeńska i francuski Serzkozy! I jeszcze taki jeden sir lotnik z 1997 (podobno wtedy akurat alianty nasze przedwojenne zoczyły, że hitlery w 1939 na nas napadły), ale tego to trzymam w chlewiku popod podściółką przywiązanego, bo tłumaczy mnie on bumagi z tej unii. Jakby co się dla niego stało, to i tak będzie na Wandę, moją największą lochę, która purka na potęgę.
Byłbym nawet ja tego spadachroniarza wyciągnął z tej podściółki, ale do Wandy mi się nie uśmiecha wchodzić, bo jeszcze pruknie. A za guzik od angielskiego mundura to ja ginąć nie zamiaruję. No i jak miałem temu aliantowi upragnionemu z odsieczą iść? Przecież czasu nie miałem, a Wanda prukała. Ciekawe, czy ten sojusznik w ogóle w tej podściółce to leży jeszcze? Ja bym już dał se siana. Dziwny gość. Sprawdzę pojutrze, bo jutro jem dżem i będę pił yerbę o siódmej.
Przy okazji soczyste polędwiczki na grillowanej cukinii z kwaśnym i słodkim karmelowym fenkułem powstali. Aliant nie jadł, bo się zmagał, a naszym pieśniom końca nie było. To znaczy koniec miał już niby być, ale w porę Guzika, naszego posterunkowego, zatlantyko... zoceani... toż gdzie, spacyfikowaliśmy.
Bądźcie zdrowi, do południa nie tuptajcie za głośno.
poniedziałek, 14 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A polędwiczki pysznie wyglądają!
OdpowiedzUsuńUbawilam sie po pachy! Jak zawsze kiedy do Ciebie zagladam :)
OdpowiedzUsuńAlez bym taki zestawik zjadla! MNIAM!!
:)
O, dzięki, to miłe. Miałem obawy, że trochę za bardzo poczyprakowałem. Ale jak jest git, to nie zmieniam ;)
OdpowiedzUsuńTe polędwiczki, moje wy kochane koszelewiaczki, to zaiste wyszły niekiepskie. Pewnikiem dlatego, że wogle nie chciało mi się wczoraj pichcić. Zrobiłem na odwal się. Jak się naciskało palcem na mięso to wypływał śliczny sok. Żeby to człowiek jeszcze przy oficjałkach pamiętał: chcesz żeby papu wyszło dobrze, nie napinaj się. A nie, że stawanie na uszach i potem zdziwko, że kiszunia wyszła. Nu, bywajcie, popracuję trochu, psia mać.
No Antoni.. ledwie ja przez rzysko do domu doszedłem.. a Ty już światu całemu o naszej wieczerzy obwieściłes.
OdpowiedzUsuńA dobra była...musze i ja do Ciebie częściej wieczorową porą zaglądać.. to może i jakąś gwiazdę na niebie wypatrzymy??
A zaglądaj wieczorową porą, Czesławie, zaglądaj. Gwiazd to ja z Tobą oglądać nie będę, bo jak Baciuk, ta swołocz nas zobaczy, jak nic po wsi plotków narozszerza, że my nieprawomyślne jakie. Ale na ganku posiedzieć zawsze możem, powieczerzać i mało wiele gardziołko przepłukać nasennie.
OdpowiedzUsuń