Siedzieliśmy w klubokawiarni. Wszędobylski dym penetrował nasze ubrania i myśli, a wnętrza wnęk poweselnej sali napełniały nas poweselnym przymuleniem. Snuł się dym; snuły się opowieści i wykrzyczane urywki zdań; snuli się za bardzo bywalcy – nie umiejący rozstać się z klajstrowatą atmosferą kwaśnego przygnębienia. Klajstrowały się ceraty, zlepki słów i potoki niepotrzebnie przywołanych myśli.
Kościelny Koszelewski, który akuratnie przechodził jakeśmy wstępowali ze starym Pałąkiem do przybytku melancholii, dołączył do nas chętnie. Jak to on, nie mógł się nadziwować, na co to ludzie tutaj siedzą przy sikach, zamiast delektować się dobrym maciaszczykowym napojem na łonie natury. Ale chłop swój, poczęstunku nie odmówił.
Pałąk Kazimierz to stary nie jest. Wygląda starowato – o, to, to tak. Pobruźniony silnie. Ale jak my czasem przysiądziem z Koszelewskim i sołtysem naszym u mnie na gumnie, to kto w okienko biegnie zapukać jak nam gazu do mojej kuchenki emailowanej zabraknie? A niby kto ma ganiać, jak nie najmłodszy w rodzinie? My na niego „stary” mówimy, bo on najstarszy w rodzie Pałąków jest. Tatko odumarł go, będzie ze cztery zimy temu nazad. On teraz westorem jest. Tak kiedyś agronom przezwał dziadźka Baciuka. Szesnaście szwów jemu potem założyli. Temu agronomu, ma się rozumieć. Pałąk dwanaście dziecków ma, to my dla odróżnienia od synów nazywamy go starym (na wszelki wypadek nie westorem). Musi pisałem ja wam o tym.
Przyszliśmy do klubokawiarni, bo dostałem ja laurkę od Związku Wycinarek Prawłóskich. Drugą nagrodę ja wyciąłem. A, jakoś tam warzyłem na gazie na mojej nowiuśkiej kucheneczce emailowanej i tak mnie przyszło do głowy, żeby tej folii od pieczenia kurzych łap nie zmarnować. Tak oną folię umodziłem, że jako żywo przypominała... nieważne. Baby oceniali, i się spodobało się. Do samiuśkich Gliniewic ja dzisiaj o skoroświcie pekaesem pojechałem po tę laurkę. Gumiaki jeszcze teraz błyszczą jak psu jajca na wiosnę.
Jakoś tak przy drugim winie wpada sołtys nasz, Szuwaśko Grzegorz, a rozeźlony! jak żbik przy zawartym kurniku. Siada, nic nie gada, tylko ze szklanek wypija i woła Kuciembę żeby doniósł tego kompotu, co my piliśmy. Zza pazuchy wyciąga szczeniaczka – z pół litra, nie więcej – i widzim od razu, że najprzedniejsza maciaszczykowa produkcja z jesiennych węgierek spadziowych to jest. Ciemna taka.
– Mówię ja wam, chłopy, jaka mnie obstrukcja spotkała – zagaił bez wstępów po odchuchaniu w kułak pierwszego nalania. – Wiecie wy, że regionów zacieśnianie u nas Unia zarządziła. Nu i, kochanieńcy, dostałem ja zaproszenie od... a nu jego, od jednego takiego sołtysa afrykańskiego, co ja dla niego czasopisma tolerancyjne wysłałem. Dla mnie przysyłali je te onkologi, które się przypinali do drzew w obronie kanału. No jak, którego! Toż tego samego, co go Dąbrowiak z kolonii sobie wykopał żeby mu pod stodołę obornik z pola nie wlewał się. Mnie w piwniczce bez tę makulaturę nie starczało już miejsca na kartochli i buraki, tom wysłał ich do Afryki kiedy inicjatywa taka społeczna nastała żeby oświatę na ląd czarny nieść. Czort nadał. Myślałem sobie, bumagi do kurzenia mogą nie mieć. Czekajże, jak jemu było... Mumbele, Bumbele... Polej, kochanieńki. Ooo, dobrze. A, nieważne. Szynkarzu, a nie macie tam czego dobrego?
– Wiecie, Unia pęcznieje jak moja Krasna po Fernandowym soku – monologował dalej Szuwaśko. – I on, ten ichni sołtys zaprosił mnie na jakąś jakby debatę – taką musi, co u nas w Gliniewicach dwa razy w rok odbywa się, że ja potem tydzień nie sołtysuję. Plemienne kacyki, czy cuś. Powiem ja dla was, kochanieńkie, że szykowny garnitur wrzosowy ja w gieesie kupiłem, jejbohu! Koszula różowa już u mnie była – szyk! Szykuję się, aż tu nagle myśl mnie nagła nachodzi: paszporta żądać będą. My tu Unię poszerzamy, a tam jeden – taki, owaki – dokumentu wymagać będzie, czy nie tak, co? Toż one mogą nie wiedzieć, że my tę Unię poszerzamy bez ich wiedzy. Nu, kochanieńkie, polewajcie, bo wysycha.
Poleliśmy skwapliwie. Sam Maciaszczyk przysiadł się do nas, z pola wracawszy. Maciaszczyk swoją renomę ma i nikomu o niej zapomnieć nie da. Nie dając się prosić, wyjął tę renomę pod stół i zażądał szklanki. Mów, Grzesiu, mów, leniwie – jak to on – wysapał, i swoim zwyczajem potarł o siebie kciukiem i wskazującym obu rąk, jakby karty do durnia miał łapać. Znowu poleliśmy.
– Uuu, dobre! – wyszeptał Szuwaśko. Najnowszy eksperyment koszelewskiego cudotwórcy odjął mu na krótką chwilę głos. – Uuu, hadość! – cieszył się, a łzy zalewały mu oczy. Odchrząknął, sprawdził długość szczeciny na pysku i wbił wzrok w nieodległą ścianę, próbując nawiązać kontakt z wcześniej wypowiadanymi frazami, które nieoczekiwanie zaczęły rozpływać się w knajpianym półmroku. – A, o tym ja – wychrząkał już pewniej. Głos zaczął mu wracać. Wątek też, podchełchany maciaszczykowym dobrem.
– Wiecie, chłopy, przestraszyłem się ja, że taka podróż dalekomorska przepaść dla mnie może. Poszedłem do powiatu, żeby mnie służbowy papier wyrobili, rozumiecie. A oni do mnie, psiekrwie, że może i służbowo jadę, ale paszport mieć muszę swój, i koniec. Tak mnie te babony powiedzieli, żeby ich jasny czort posmyrał. Polejże, kochanieńki. Oj, dobre to. I coraz to lepsze, ja dla ciebie, Maciaszczyk, powiem. Jak tak dalej chlubę naszej gminie przynosić będziesz, do Chlebowego zgłoszę, jak nic.
Wynieśliśmy się z dusznego zamglenia, zadymionego nieświadomymi już oczekiwaniami, przeszywanego rubaszną krotochwilą, na moje gumno owiewane wczesnowieczorną, choć nieco obornikową w bukiecie, poobrządkową bryzą.
– Nu, tak nie może być – perorował po drodze i potem na ganku moim Szuwaśko. – Toż mnie, kochanieńki, nie takie france ten, tego, panie! O integrancję jewropejską dbać musim, bo matka ona i ojciec nasz zarazem!
– To nowość w waszych ustach, sołtysie, boście do tej pory niechętny integracji byli – powiedział Koszelewski, rozochocony dzięki, jak się po drodze okazało, kalwadosowi, czyli po naszemu jabłkówce. Słodka taka, fajna.
Szuwaśko się zaperzył, ale uładziliśmy go resztką z maciaszczykowej próbki. Poszedłem do chałupy po pasztetową, co mi jej Pałąkowa naniosła wczoraj. Chleba nabrałem i wyniosłem wszystko na ganek razem ze słoikiem ogórków i gąsiorkiem. Sołtys perorował w najlepsze. W międzyczasie, jak zeznał mi na ucho Maciaszczyk, sołtys nasz opowiadał o zabiegach, których użył żeby mu jednak tego paszporta w starostwie zrobili. Wiecie, normalne szuwaśkowe fortele, jak podrzucanie skóry tołpygi z napisem "gamorra" czy wołanie "uuuhuu" zza krzaka za wracającą z pracy sekretarką wójta.
– Nu, jak nie, to nie. Sam se zrobię, pomyślałem – sołtys obejmował kościelnego i potrząsał głową. – Ale bida, chłopy, toż fotografia pyska dla mnie potrzebna. Miałem ja jedną w chałupie, od komunii świętej, ale z tatkiem ja na niej byłem. Rozumie się, przyciąć trza, żeby tatkowa facjata unijnych pograniczników nie myliła, bo niepodobny ja do niego byłem za bardzo. Rozumiecie, młodszy zasadniczo. Zabrałem się ja za ono przycinanie, ale, czort, kozik się omsknął i bez gębę ja się ciął. Znaczy się nie przez facjatę moją, co ją do nejszynaldżeografika fotografować onegdaj chcieli jak mnie przy pieleniu karczochów zaskoczyli – że niby ginąca rasa – tylko bez gębę na tej fotografii od komunii z tatulem. Dacie wiarę? Toż moja ręka do kabana bicia najpewniejsza. Rezanie bumagi widać kłopotliwsze. Nieważne, o, tego mi polej niemało, kochanieńki. Uu, dobry, czort. Do dokumentu urzędowego ona fotografia z tatulem i moją przeciętą gębą nie nadawała się już, a nawet nie ma o czym gadać. Podklejałem ja ją lepem na muchy, ale nic. To jak ja nie pomstować mam?
Co zrobisz. Do Gliniewic jechać ja nie chciałem specjalnie, a Antoniego nie było żeb mnie Smieną zdjął, bo znoweś na cały dzień lisów śnieżnych w naszym parku podglądać pojechał. Do Radziulisa Czesława iść umyśliłem, bo przecie on też Zenita posiada w stodole, ale toż on do Widnia Bolesława na tatara pojechał. Nu, ale nie w ciemię ja bity, koszelewiak wszelako, i Szuwaśką będąc, Szuwaśkowym synem bynajmniej jestem. Przypomniałem ja sobie... O, to to, w gardle znoweś zaschło, z podziękowaniem... ładna szklaneczka, rzeźbiona cudnie, duża... uuuch żesz...
Co ja tam? A! Nu, przypomniałem ja sobie, kochanieńkie wy moje, że nowoczesnością nasza gmina naznaczona jest, boż popod Koszelewem fotoradara dla nas wystawili. Wiecie, tego, co go młode Pałąki obornikiem zalepiali zeszłej niedzieli. Podumałem ja i wyszło dla mnie, że jak traktorkiem z górki rozpędzę się, prędkość trzydziestokilometrową dozwoloną przekraczając, z kabiny dodatkowo facjatę wystawiając, to mnie one policjanty zdejmą jak kłusowniki lochę o świcie. Potem tylko do naszego posterunkowego Guzika Mariana udam się ja po odbitki. Oj, zakąsić mus, bo mocna łajdaczka. Pasztetowa Pałąkowej musi to jest, bo dobra ponadprzeciętnie. A dzie mnie z tym chlebem się pcha?! Oczadział, czy co? Toż chleb to ja w domu mam!
Nastąpiła przerwa w opowieści, bo Pałąk Halina, sąsiadka moja bez trzy chałupy przyszła ślubnego szukać. Myśleli myśmy, że awantura będzie i ozgroza, ale kiedy zobaczyła swojego starego chwiejącego się na kamuszku, wymruczała tylko, że dobrze, że zawiesił się, bo się bała, że łajdaczyć się polazł. I poszła. Dobra kobieta, mówiłem ja do was o niej?
– Furda baby! – wystękał kościelny Koszelewski wstając i otrzepując się z prosa, w które wpadł kiedy wracał ze swojej chałupy z nową dostawą. – Jedna to mnie onegdaj tak przeczochrała, że mówię wam, chłopy...
– A dajże spokój, Zdzisławie – delikatnie przerwałem przydługo zapowiadający się wywód. – Co tam baby. Były, niech sobie będą. Dajmyż dokończyć sołtysowi.
– Właśnie, właśnie – ocknął się Szuwaśko. – Polej lepiej i nie przerywaj sołtysowi. Władza posłuch mieć musi. Proszę ja was, kochanieńkie, byłoby dla mnie udało się mojego plana zrealizować, ale czort, kiedy ja na posterunek nasz zajechałem i wydania mojej facjaty zażądałem to okazało się, że traktorek mój szybkości wymaganej nijak nie osiąga, bo ustawiły one na tym radarku prędkość dozwoloną na 60 kilometry żeby kliszy za dużo nie marnowało się, czy co one tam mają.
Drugi by poddałby się, ale nie ja. Słyszałem wszelako, ale to w tajemnicy powiem dla was, że tamtejsze zamorskie dzierlatki okrutnie urodziwe są i na dobre słowo łase. A na korali jak! To myślę sobie, żal przez brak biegłości we władaniu kozikiem delegancję utracić. Szczęśliwie spotkałem ja akuratnie Grzybackiego Józefa jak polonezem swoim jechał na pólko owieczki doić, i mówię do niego: wieź mnie, człowiecze popod radarek, gdyż albowiem moja kariera na czarnym lądzie uratowana być może dzięki tobie być może. Wieź, a żywo, dotacji na zalesianie od tej poszerzonej Unii nie poskąpię dla ciebie. Tak i pojechali my na szosę na Baciuty. Z górki trochu było, polonez Grzybackiego dał radę. Trieszcziot, pierdziot, a idziot, jak mawia dziadźko Baciuk. Grzybacki na gaz namiętnie naciska, ja na wierzchu kurczowo dachu się trzymam żeb mnie pęd powietrza nie zwiał, minę urzędową robię żeby te afrykany nie pomyślały, że jakaś franca do nich zajeżdża. Przejechali myśmy mimo tego radarka, cuś tam – nie powiem – jakby błysło, to dawaj na posterunek i do Guzika uderzamy oba żeby odbitkę oddawał. Guzik szeregowego Poniatowskiego Jana na jednej nodze po kasetkę posłał. My, żeby nie nudzić się, międzyczas wytracaliśmy grając w rzutki kamieniem do tarczy. Nu, pokazało się po czasie, że to nie tarcza była, tylko nowy propagandystyczny szyld policyjny z pleksiglasa. „Policja skuteczniejsza niż śliwowicja”. A skąd my wiedzieć mieliśmy, powiedzcie, kochanieńkie, że to nie do rzutków tarcza, kiedy o sławojkę oparta stała?
Dość o tym, zapłacę jak sprzedam jemiołę na święta. Poniatowski Jan z kasetką wrócił, posterunkowy obgląda ją, i śmieje się. Dawaj facjatę, ja do niego, a on na to, że dać da, ale mandata za prędkości przekroczenie. To ja do niego mówię, że kołowaty ty, kto dla ciebie belki na pagona dał, toż w urzędowej wagi sprawie my rozpędziliśmy się, europejskość na afrykańskim kontynencie krzewić zamiarując! A on nic, tylko cięgiem śmieje się, swołocz, i bumagę zapisuje.
– Co dalej, sołtysie? – cokolwiek wybełkotał stary Pałąk, nalewając do szklanek. – Mówcie prędko, bo czas dla mnie do chałupy wracać. Trzebić mi mus ogiera.
– Aj tam, gadać dalej i nie ma co – przyklapł Szuwaśko. – Grzybacki mandata dostał, pięścią wygrażał, a i mnie, nie powiem, fotografia z fotoradarka z bumagą za jeżdżenie na dachu pojazdu dostała się. Ale nic dla mnie po tej fotografii, czort, bo wiater był i liść klonowy dla mnie na czole był się przylepił. To jak, kozikiem jego wyrezać? Toż sami powiedzcie, kochanieńkie, jak nie indyczyć się? Paszporta już zrobić nie zdołam, afrykański sołtys sam swoją barbeluchę pić będzie musiał, maciaszczykowego dobra nie pokosztuje, a mój wrzosowy garnitur w kibieni maciery paść się pójdzie. A taki szykowny, złotą nitką przeplatany przy karmanach... Ot, pójdę ja do chałupy, kosodrzewinę na gumnie przystrzygę. Bywajcie.
Świt rozlewa się po przestronnych połaciach bagiennej koszelewskiej równiny. Trawy zapalają się na złoto. Ledwo słowik poszedł spać, a już skowronek zawisa nad polem lucerny trelując przemożną radość życia. Lekki wietrzyk wieszczy rześki początek wrześniowego dnia. Bydło w oborze muczy, baby trajkoczą przy płocie. A babie lato sypie się z wszech stron.
poniedziałek, 14 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Szkoda Szuwaśki! Trzeba go było tą Smieną zdjąć...
OdpowiedzUsuń