sobota, 16 maja 2009

Szuwaśko z kapusty, kapusta w Cooglach, Coogle w kapuście

Leżał ja akuratnie pod ciągnikiem, bo czegoś tuleja od rozrządu o karburator zahacza, a tu jak coś nie pizgnie mnie nad głową, że tylko iskry poszli. Wygramoliłem się spopod Ursusa, patrze, a tu Pałąk Halina rozwaliła się dyspozycyjnie przy korycie. Dobrze, że nie pół metra dalej, bo tam nóżki żeliwne od mojej starej kuchenki koryto podpierali i nieszczęście gotowe by było. Biegła, Pałąkowa znaczy się, z nowiną, ale nie zauważyła, że lemiesz odczepiłem żeby o futrynę nie zawadzał jak będę ciągnik rozbierał. Rymsła o glebę aż hukło, a wiadrem to tak przyfanzoliła w osłonę silnika, że szkoda gadać. Klepanie mnie w nocy czeka, bo na jutro ciągnik potrzebny. Oj, nie pójdę ja dziś z chłopakiem od Zagórniaków zaczaić się na borsuka, co się na niego zasadzamy od tygodnia.



Cwany ten borsuk, nie powiem, perszeronom pęciny podgryza, a podejść się nie da. Czesiek Radziulis radził, żeb podłożyć tego sera, co jego matka robi dla letników z Warszawy. My tak i zrobili, ale od smrodu dwa koni się pochorowali, a borsuk ser wpaździerzył i poszedł. Radziulis się migał, że musi ten borsuk francuski, bo jaki inny by taki śmierdzący ser zeżarł. Zagórniak tylko zerknął spode łba mrużąc jedno oko i swoim zwyczajem łupnął pięścią w płot aż sztachety zajęczeli, że co, letniki jedzą ten ser tylko mlaskają, to może oni też francuskie? No jak nie, jak tak, bronił się Czesław. Toż takie francuskie, pieski, że hoho, sam widział, jak dobrą słoninę od szynki odkrajali, krzyczał on i zasłaniał się rękami. Ja tak sobie myślę, że miał jeszcze za pazuchą trochu przykładów letnikowych anomalii, ale wyliczyć nie zdążył, bo czego o starym Zagórniaku nie powiedzieć, to swoją krzepę chłop ma. Teraz Czesiek ma finfe pod okiem, a o jedzeniu ani słowa, i o słowach na „b” też.

Nu, ale ja nie o tym. Podniósł ja pałąkową żonę z ziemi i pytam, co się stało się, ale czegoś skołowaciała była, tylko „błe” i „błe” w kółko jęczała. Dopiero jak usiadła na ławeczce na ganku i łyknęła dwa stakany bimbru, to gadane jej wróciło. I mówi, że tir do hipermarketu w Baciutach jechał, ale mu się koło wypsło i z tona kapusty leży na drodze wedle młyna, wiecie, jak się jedzie na Strękowe Błota. Myślała, że może ja bym traktorkiem podskoczył i wybrał co mniej zgniłe, bo jej chłop pojechał na synpozjun o chowie makreli czy merynosów, czort jeden wie. Polejcie, sąsiedzie, bo cuś w gardle dla mnie zaschło. Nu, ale, skrzywiła się, jedną ręką strząsając resztki alkoholu z musztardówki, a drugą łapiąc się za kolano, traktorek nie na chodzie.

Ano nie na chodzie. Zdjąłem beret i podrapałem się w czaszkę. Nie uśmiechało się jechać rowerem, ale co zrobić, kapusta na ziemi nie leży. To znaczy właśnie leży. Nabrałem ja toreb foliowych, co je trzymam do odstraszania lisów od kurnika i gwizdnąłem na synów Pałąkowej, żeby co kto ma, to brał, i na szosę biegł. Po drodze natknąłem się na sołtysa, to też powiedziałem co i jak. Szuwaśko jak stał, tak w dezabilu przyczepkę do Komara podpiął, na siedzenie wskoczył, i jazda.

Jak my przyjechali, to rejwach niezły już był, bo ludzie darmowy posiłek wyczują wszędzie. Ktuś pytał nawet, czy ten tir to też do wzięcia, bo foteli by do kuchni letniej zdali się. Koweszko Bogumił, ten, który sklep u nas we wiosce ma, to chytrowaty on jest - zaraz przywiózł dwa krzesła i deskę od sprawiania świniaków. Poukładał ładnie główki tej kapusty, co się wszędzie walała, ale tak sprytnie, zgnitym dosie, i zatrzymywać zaczął samochody letników, a - cwaniura - poznawał po rejestracji, kto swój, a kto naiwny. Interes nieźle mu nawet szedł, bo wygadana hadość, a po złotówce spuszczał. I jeszcze cmokał, że pierwszy sort, że takiego powietrza jak u nas, to i w Mozambiku nima, że ekologią nawożone. Jak zgnita, panie, toż najnowsze osiągnięcie jewropejskiej nauki i sztuki gastronomicznej to jest, tego ten, toż jaka śmierdząca, sfermentowana ona jest, panie, pleśnią szlachetną zaszczepiona z regionu Gungoncola. Toż powąchaj pan sam, gzik to przy tym różany aromat, ze samej Szwajcarii po moje kapuste amatory z hermentycznymi pojemnikami zjeżdżają się. Nu, złotóweczkę szanowny pan uiszcza, cztery w cenie trzech. Ot, patrzajcie, jak raz reszty nimam. Odbierze wracający się, toż nigdzie nie pójdę.

Popatrzyli my po sobie z Szuwaśką i młodymi Pałąkami, ale ustalilim, że dla siebie najsampierw mus kapusty uchować, a tu konkurencja sporowata. Jak my biznes rozkręcać będziem, to nam wybiorą co lepsze i zapomnij o kapuśniaku, gołąbkach i bigosie zimą. Druga rzecz, że jak byśmy gadać z tymi przyjezdnymi zaczęli, to jeszcze porażenia by który od chcuchu naszego doznał i w ciurmę za pijackie jazde by poszedł, bo głowy słabe okrutnie oni, te letniki, mają. Nawdychają się spalin w tych miastach i potem samogonka źle przyjmuje się. Bo samogonka, powiem ja wam - ale słuchajcie i zapamiętajcie - to świeżego powietrza potrzebuje. Jak nie masz aromatu brzeziny albo świerkowego lasu, to i się nie uda. A dlaczego niby miastowe nie pędzą? Nie inaczej, jak tylko dlatego, że powietrze spalinami zatrute mają.

Tak my żniwa kapuściane uskuteczniać zaczęli. Ładował w co kto mógł i wieszalim na rowerach, na przyczepie i szuwaśkowym motorku, na sobie na koniec też. Szli my z powrotem jak bałwany jakie, całe kapuścianymi głowami obwieszone, że tylko oczy ze środka łypali, czy aby dobrze idziem i czy nasz posterunkowy nie czai się gdzie za stogiem. Doszli my do mnie na gumno i tam cały balast na pryzmę zrzucili. Odetchnęliśmy czas jaki, z bukłaka maciaszczykowej śliwowincji łyknęli, i nazad pojechali w dożynkach uczestniczyć. Z siedym razy obróciliśmy, aż ćmok zapadł i nic widać nie było. Uchodzone byliśmy, że i trunku nie dopiwszy, spać zaraz poszliśmy.

Widać, że zmęczony byłem, bo oczy dopiero o piątej gdzieś rozpluszczyłem. Wstaję, przed chałupę wychodzę, i uwierzyć nie mogę. Toż tyle my wypić wczoraj nie wypili żeby omamy mnie nękały. Nu, ale co widzę, to widzę. Całe podwórko zawalone kapustą. Toż, panie, w tydzień by my tyle nie nawozili, aż tak dobrze śliwowincja Maciaszczykowi wyjść nie mogła. Ze cztery tony tego było jak nic. Zaczął ja biegać po obejściu, ale nie szło mi za bardzo, bo potykałem się co i rusz o kapuściane łby. Nic tu sam nie uradzę, idę do Szuwaśki. Sołtysem jest, w procederze udział miał, niech duma. Tylko szybko, bo jak śmierdzieć zacznie, to wioskę kwarantanną objąć trza będzie. Jak by to wyglądało w prasie "Cała wioska zaczadziała kapuścianymi oparami. Sanepid szacuje rozmiar ekologicznej zarazy". Poruta, panie, na cały powiat gliniewicki.

Szuwaśko kończył śniadanie. Dopił resztkę stopionego smalcu po świeżynie, wytarł miskę chlebem i "nuuu, żyć będęęę" westchnąwszy, butelkę pod stół schował i przyjął urzędową pozę, bo powiedział mu ja od progu, że jako do sołtysa przychodzę. Szybko sprawę przedstawiłem, ale wierzyć mi nie chciał. Podejrzewał nawet, że chcę go na złą drogę sprowadzić. „Antoni, kochanieńki”, mówił, „do ppietnastej wieczornej godziny ja tu urzędować muszę. Wiem ja dobrze, że zaopatrzył się ty u Maciaszczyka, tak ty jak nic od sołtysowania odwodzić mnie przyszedł. Nu, ale jak urzędowa sprawa, to nie poradzę. Czek, weznę maliznę jakeś, żeb z pustymi ręcami nie leźć”.

Jak zobaczył górę kapusty na gumnie, to nie powiedział nic, tylko szmatę z butli wyciągnął i suto pociągnął. Oczy się u niego okrągłe zrobiły jakby czarta samego zobaczył. Z niedowirzaniem podniósł rękę i pomacał się po bicepsie.

- Wiedział ja, że boczek świński zdrowy - wymruczał słabo - ale żeby takie krzepe dawał, to by nie uwierzył. A czekaj ty, może śliwowincja zaprawiona chemio amerykańsko została? Tak to nic nie poradzim. Dawaj, kochanieńki, szklanki, dumać będziem. Ja tu sobie tymczasem siędę na ławe... tego, a, na kapuście przycupnę. A weź tam co na ząbęk - podniósł rękę jakby obstalowywał w szynku - nie będziemy na pusty żołądek spraw państwowej wagi tego, ten. Tylko nie te swoje ęsim pęsim, co ich nawet mój Bury żreć nie chce! Salcesonu nie masz aby?

Miałem. Świeży, z przepisu z maminego kajetu Pałąkowej. Przekąsiliśmy, popiliśmy. Słonko zaświeciło i od razu w głowach pojaśniało. Przyczłapał Koszelewski, który wracał z porannej mszy, na której za kantora robił, doprowadzając do zgryzoty zgromadzone niewiasty. Zza płota wystawił rudy łeb najstarszy syn Pałąka, Józek, który darmowy napitek wyczuje na odległość. Doniosłem szkło, kulturwa być musi. Wespół w zespół umyśliliśmy, że trzeba nam nakisić w beczkach ile da rady, trochę w piwniczce zasypać, a resztę można by przepędzić. Józek umyślił nawet, że można piknik nowomodny urządzić dla miastowych, i konkurencje z rzucaniem kapusty do celu, i na odległość, i z układaniem nieprzyzwoitych kształtów na czas. Jego pomysł przepadł w głosowaniu, bo to roboty dużo, milicja zaraz wyrzekać będzie, że pijaństwo i że akcyzy nie ma... Tak wyszło dla nas, że nie ma to jak zapasów monopolowych na zimę nagotować. Toż, panie, ile by z takiej góry kapusty kapuśniakówki wyszło, heej! W smaku może i nie najlepsze to być, ale - jak wiadomo - nie samym bukietem człowiek żyje. Ruszylim na drugi koniec wsi do Maciaszczyka, bo nikt nie zna się na rękodziele spirytusowym, jak on. No i po minucie wiedzieli my dokładnie,dosadnie i z wszystkimi brzydkimi wyrazami, że nalewki z kapusty nie będzie.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy sklepie Koweszki. Pić się po śliwowincji zechciało. Słonko przygrzewało nieźle, to i zapotrzebowanie na płyny rosło. Przy okazji wydało się, skąd tyle kapuchy u mnie w obejściu wzięło się. O świcie tir do spółdzielni w Gliniewicach jechał i kierowca, młokos albo przepity poważnie w dniu wczorajszym, jak zobaczył naszą pryzmę szukając drogi, pomyślał, że to tu ten punkt zrzutu jest. Nieopodal na ławeczce siedział dziadźko Baciuk - ten, co ma te niemieckie chorobe, że mu wszystko kradną, i tego, no, Patisona też ma - no i dziadźko Baciuk mocno się trzęsie. Jak ten szofer zapytał, czy to tu zbierają kapustę do nowej przetwórni, to myślał, że dziadźko kiwa głową, bo jeszcze ciemnowato było. To wziął i zrzucił.

- To jak będzie - zagadnąłem nieśmiało - do spółdzielni zadzwonić przyjdzie, niech zabierają kapuchę zanim nam tu stan zagrożenia życia spowoduje, nie?

- A ty co, kochanieńki, oczadział? - zahuczał sołtys - takie dobro na marnację oddawać?! To już ja by prędzej tej swołoczy Winiarskiemu pod siano do stodoły podłożył żeb jemu tam skisło!

Winiarski Witold przyjacielem sołtysa nie był. Chamowaty troszku, chytrowaty, ale nie tak że pohandlować lubiał, tylko tak nie po bożemu. A najgorsze, co on zrobić mógł, i co tydzień temu nazad zrobił, to było na sołtysa urząd rękę podnieść. Ogłosił był w sklepie, że nie podoba dla niego się, jak Szuwaśko rządy odprawuje, i że zamienić jego trzeba. I że on, Winiarski niby, może wyzwaniu temu podołać. Tak powiedział, a na sołtysa to gorzej podziałało, niż jak by dla niego pełne flaszkie o łeb potłukł. Akuratnie w sklepie on był. Zapienił się, łapska w pięści zacisnął, i żeby nie z tych grubszych był, to by było widać, jak mu szczęki chodzą kiedy zgrzytał resztkami zębów. Bo sołtysowanie to było to, co Szuwaśko lubi najbardziej. Poza golonką.

Opróżniliśmy naczynia, wzięliśmy po kilka pełnych na zapas i ruszyliśmy w swoją stronę. W obejściu nic się nie zmieniło, psiajucha. Ze spółdzielni nie przyjechali po zgubę, nikt nic nie podebrał, bo i niby po co. Wczoraj wszystkie nachapali się, ile chcieli. Usiedliśmy na kamieniach przy skalniaku i zadumaliśmy się nad kapuścianym żywotem.

Jakoś tak po trzeciej kolejce śliwowincji, kiedy już piwo zagrzane było że i hadko robiło się pić, kościelny Koszelewski zadumał się, a zaraz potem wyraźnie się ożywił. Myśleli my, że to słonko tak na niego podziałało, bo do mszy służywszy wstrzemięźliwość utrzymywać musiał większą. Ale od słowa do słowa patrzymy, a on swój cel w bałbotaniu ma.

- Że sołtys Winiarskiego nie lubił, to się wie - mówił - i że chciałby sołtys znów zostać sołtysem, też. To i dobrze, bo Winiarski to nie jest dobry człowiek i sołtysem by był dla korzyści własnej, a nie dla pożytku publicznego. I słuchajcie, chłopy co ja wymyśliłem jak tak siedziałem tu na kamuszku i oczy do nieba wzniosłem, a potem na ten nasz padół kapuściany opuściłem, co się go nawet oprocentować nie da. Tylko słuchajcie uważnie, bo powtarzać nie będę...

I dalej, i dalej tak mówił Koszelewski, a my słuchaliśmy jego, bo dar wymowy miał, a słonko miło przygrzewało, i nalewka śliwkowa na samogonce rozleniwiała. Z sensem gadał, to i słuchać przyjemnie było. A kiedy nalewałem resztkę z butli, kościelny akurat kończył swoją opowieść:

- I wtedy najmiemy samolota.


Szuwaśko rozparł się na stołku. Jak zwykle przyszedł pożyczyć widły. Akuratnie szatkowałem kapustę do kiszenia, a ten rechocze. Pytam go, co mu tak do śmiechu kiedy społeczeństwo w pocie czoła walczy o byt. A ten, że kapustę lubi. Nie dziwota, wioska wybrała go na sołtysa przed terminem - a czemu, jak nie temu, że kapusta nie dotarła spółdzielni, tylko na moje gumno. Unia zwiększyła kwoty jajeczne a węgiel na zimę kupił za pół ceny. Każden jeden by się szczerzył. Jak my polecieli kukuruźnikiem i „Smieną” Koszelewskiego zdjęć z powietrza naroblili, to sam się cieszyłem jak dziecko. A jak rozdawaliśmy ulotki i wieszali plakaty, i patrzyli, jak ludziska gęby rozdziawiają, to radocha, że i nie przepowiesz.

Szuwaśkowe lico rozjaśniło się jeszcze bardziej. Pyta, czy prasę czytałem. Mówię, że leży coś za piecem, bom myślał, że zakurzyć chce. A on, że nieaktualnej nie tyca, i wyjmuje zza pazuchy wycięte z „Wieści Gliniewickich” dwa wycinki. O, tu, mówi, masz z zaprzeszłej niedzieli bumagę. Wyciął ja, bo reszta do machorki zdatna była. O mnie tu piszą. Wytarł ja ręce i wydziorki od niego wziął. A jużci, słynnego sołtysa mamy. Jak dalej tak pójdzie, to może i wójtem zostanie.

- Sława sławą, a pomóc to byś, Grzegorzu, mógł, a tylko jak indor napuszony od dwóch tygodni chodzisz - mówię.

- Ano mógłbym, kochanieńki, mógłbym. A co ty takiego robisz, że pomoc ci potrzebna?

- Dyć szatkuję, nie widzisz?

- Nu, to i ja się napiję.

I TO BY BYŁO NA TYLE.


(Powiększenie dostępne po kliknięciu na obrazek)




















I tak to było z moim ciągnikiem, co mi go Pałąkowa wiadrem potraktowała. A zrobił ja jego, zrobił. Przyklepał, przewód paliwowy wymienił i pyrka na 102. Amen i bądźcie pozdrowieni.

Dziś to już nie, bom szatkowaniem utrudzon, ale jutro wstanę o świcie i kurom zadam, a potem przepowiem wam, jak zrobić zawijaski kapuściane z golonką żeby śmietanowy winny sos ich spenetrował i by do wódeczki zdatnymi się stali.

6 komentarzy:

  1. O żesz.. w żyć! To nasza wioska w gazecie! Kto by pomyslał ;)
    A borsuk gadzina straszna. Jak on tego sera przeżył.. no no.. to tyklko atomówkie trzeba na niego. Abo sztacheto przypaździerzyć!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak i ja Antoni pomyślał.. że ta gadzina borsucza to sera musiała w naszej swojskiej zieleninie utytłać.. toć w trawę pewnie jemu duraki rzucili!
    To i nasza trawa całie to hadźctwo wyciągła.. i zeżarł.. gadzina. Trzeba jemu, jak to jaka francuska gadzina, inaczej zapodać trutki.
    Może by tak samogonem skropić, tym od Pażdzierzaka, to gadzina żygać cały dzień będzie.. i sztacheto jego wtedy!!! OOO tak ja wymyslił!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Paździerzak Józef od łońskiego roku samogonu dla ludności nie rozprowadza, bo amerykany wszystko od niego bioro, i dobrze płacą. NASA od niego kupuje, bo nic lepij nie dezynfekaliuje kosmicznych statków jak paździerzakowy bimber. Mówią, że żadna żywina nie uchowa się. Iiii, na księżycowe bachterii może on wystarczający jest, ale taki znowu mocny to on nie był, z siedymdziesiąt wolt miał, nie więcej. I bukieta nie miał dobrego on. Jakby karbidem ciągnął, czy ropo. Maciaszczykowy lepszy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nu piknie-kapusciane zniwa byli a takiego głaba jak ja nie zaprosili-d.. nie robota

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie może być! Kacperuk Kazimierz z Nowegojorka powróciwszy na ojcowiznę?!

    OdpowiedzUsuń
  6. Z Nowej Wólki nie jakiegoś tam Jorka,ali wielocypedem dał rade nazad dopedałować:-)

    OdpowiedzUsuń